Prof. Jan Widacki to adwokat od spraw trudnych i bardzo trudnych – mówią o nim w rodzinnym Krakowie Ta charakterystyka nie wyczerpuje jednak bogatej osobowości wybitnego prawnika, polityka, dyplomaty i publicysty. Jan Widacki urodził się w 1948 r. w Krakowie. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim filozofię i prawo. Jego kariera naukowa przebiegała w iście ekspresowym tempie. Jako 21-latek był już magistrem, jako 24-latek został doktorem, a trzy lata później, w wieku lat 27, obronił już pracę habilitacyjną. Korzenie – To był bodajże najmłodszy w Polsce doktor habilitowany – wspomina prof. Zbigniew Maciąg, kiedyś kolega ze studiów, a dziś pracodawca, rektor Krakowskiej Szkoły Wyższej im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. – Przez kilka lat pracowaliśmy na jednym wydziale, razem też odbywaliśmy aplikację sędziowską, która daje najszersze uprawnienia prawnicze. A po jakimś czasie Jan Widacki podjął pracę na Uniwersytecie Śląskim, młodej uczelni, która potrzebowała kreatywnej, energicznej kadry. Prof. Maciąg wystawia bardzo pochlebną opinię swemu koledze. – Jan Widacki należy do osób, które traktują podejmowane przez siebie sprawy bardzo serio i odpowiedzialnie, w działaniu i w każdym słowie są niezwykle precyzyjne. Być może, źródłem tej postawy była osobowość naszego mistrza, prof. Władysława Woltera, wybitnego karnisty, znakomitego dydaktyka przyciągającego studentów, człowieka nadzwyczaj precyzyjnego w formułowaniu swoich myśli. W tym czasie mówiono nawet o „szkole Woltera”, bowiem profesor wykładał logikę na I roku studiów i prawo karne na II roku. Student stykał się więc z mistrzem dwukrotnie i uczył posługiwania się logiką jako niezawodnym instrumentem rozumowania i formułowania zdań. Prof. Wolter pozostawiał wyraźny ślad w świadomości studentów. Nic dziwnego, że jego wychowankowie próbują dorównać mistrzowi. Jan Widacki na przełomie lat 70. i 80 kierował Katedrą Prawa Karnego na Uniwersytecie Śląskim, gdzie również był prodziekanem. W latach 1983-1990 wykładał na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował również jako visiting professor w USA. Na początku transformacji prof. Widacki występował już jako ekspert „Solidarności” w komisjach sejmowych, pomagając przygotować projekty tzw. ustaw policyjnych. To był również moment, w którym zaproponowano mu stanowisko wiceministra spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Prawo i polityka Krzysztof Kozłowski, pierwszy solidarnościowy szef MSW, również wystawia Widackiemu znakomitą opinię. – Był świetnym wiceministrem, ogromnie dużo mu zawdzięczam. Razem z Jerzym Zimowskim, praktycznie we dwóch, ciągnęli cały resort, który dziś ma aż dziewięciu zastępców ministra, a wtedy do MSW należał również Urząd Ochrony Państwa. Krzysztof Kozłowski napisał do premiera wniosek o mianowanie Widackiego i Zimowskiego podsekretarzami stanu niemalże w pierwszych godzinach swego urzędowania. – Dlaczego Widacki? – zamyśla się. – Jeszcze jako wiceminister obserwowałem ogromny wkład, jaki wniósł w tworzenie pakietu ustaw o policji, UOP, służbie granicznej itd. Później ta znajomość przerodziła się w trwającą do dziś przyjaźń, jednak w momencie powołania obu zastępców nikt nie może mi zarzucić, że zagrały tutaj jakieś względy osobiste, a nie merytoryczne. Prof. Widacki znany był w kręgach eksperckich. Przyszedł na miejsce wiceministra Pudysza, z którym nie wyobrażałem sobie współpracy. Trudno się dziwić, że chciałem szybkiej zmiany – mówi były szef resortu. Krzysztof Kozłowski otrzymał legitymację służbową jeszcze od gen. Kiszczaka, jako „funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej na stanowisku podsekretarza stanu”, bo w tym czasie można było wybierać tylko pomiędzy MO i SB. Widackiemu wręczono nowy wzór legitymacji służbowej. Niebawem już wyrastające z dawnej opozycji kierownictwo resortu podjęło się weryfikacji 25 tys. oficerów Służby Bezpieczeństwa PRL. – Przewodniczyłem Komisji Weryfikacyjnej, a Widacki też brał w tym udział. To nie było łatwe zadanie. Nawet jeszcze dziś, po 15 latach, prawica urąga mi, czasem nawet publicznie, że byłem za łagodny, że stałem się obrońcą esbeków, tymczasem przed rzecznikiem praw obywatelskich kilkakrotnie musiałem się tłumaczyć, że robiąc weryfikację SB, nie miałem na myśli wprowadzania zasad odpowiedzialności zbiorowej. Weryfikacja dotyczyła głównie oficerów niższych rangą, cała starszyzna, generałowie, pułkownicy, cała góra oddała sprawę walkowerem i nie stawiła się do weryfikacji. W sumie więc zweryfikowaliśmy nie 25 tys. funkcjonariuszy, ale 14-15 tys., bo reszta w ogóle nie poddała się tej procedurze. Większość
Tagi:
Bronisław Tumiłowicz









