Pracują 24 na dobę, 365 dni w roku, bez świąt, niedziel, urlopów czy zwolnień chorobowych. Dają dzieciom prawo do szczęścia Na wiele potrzebnych nam rzeczy możemy poczekać. Dziecko nie może. A już na pewno nie powinno czekać na miłość i troskę własnych rodziców. Niestety, czasem musi. Wtedy o jego godność i prawo do szczęścia walczą rodzice zastępczy. Nie ma siły, by momentami nie bolało. Przecież biorą do domu zupełnie obce dzieci. Czy się boją? Jasne. Jeśli nie czuliby lęku, odwaga byłaby niczym. Ryby naprawiają się od głowy Maja długo była dziennikarką. Od kilku lat już nie jest. Robi karierę na odwrót, antykarierę właściwie. – Zawsze chciałam być dziennikarzem, no i w końcu zostałam. Wtedy były Bałkany. Przez Europę ciągnęły konwoje humanitarne. Pierwszy konwój Janiny Ochojskiej z dziennikarzami. Myślałam, że zbawię świat przez gazetę. Potem okazało się, że gazety nie zbawiają świata. Zanim została mamą-ciocią-dyrektorem rodzinnego domu dziecka, pomagała tworzyć w Krakowie oddział Polskiej Akcji Humanitarnej. – To było szalenie ciekawe doświadczenie. Ale ludzie, których na co dzień nie można dotknąć… To wszystko było jakieś takie dalekie. Zaczęło mi się rozmywać. Wtedy dużo się mówiło na temat opieki zastępczej nad dziećmi. Rodzice Mai umarli, gdy miała 13 lat. Została z młodszym bratem. – Pomieszkiwaliśmy wtedy u różnych ludzi, ale przyszedł taki moment, w którym zrobiło się koło nas pusto. Byłam nastolatką w wieku buntu. Myślałam o ludziach, że to ostatnie świnie, bo żadne ręce się po nas nie wyciągały. Przyrzekłam sobie wtedy, że ja taka nie będę i że jak dorosnę, to zaopiekuję się dzieciakami, których nikt nie chce. Potem te ręce się znalazły i wychowały nas. Ale w którymś momencie mojego życia tamto przyrzeczenie zaczęło się samo spełniać. Pomyślałam: lepiej zbawić trzech ludzi naprawdę niż trzystu wątpliwie i odeszłam z gazety. Dzieci, tak mówi Maja, wcale nie trzeba wychowywać, trzeba z nimi po prostu być. Razem z mężem Robertem najpierw adoptowali dwójkę, dziewczynkę i chłopca. Oprócz nich mają jeszcze ośmioro dzieci pod opieką w rodzinnym domu dziecka. – I to jest konkret, liczba ludzi możliwa do ogarnięcia sensowną pomocą – przekonuje Maja. – Kiedy siadamy w kuchni do stołu, z każdym mogę pogadać, jeśli trzeba – ustawić do pionu. Ustawiamy je często, bo dzieci mamy niedobre. Źle, wróć, są bardzo dobre, bardzo kochane, tylko niegrzeczne. Powiem to szeptem: myślę, to dobrze, że one mają swoje zdanie, że się buntują, stają okoniem. Kiedy się buntują, przynajmniej wiemy, że to, o czym im trujemy, nie wpada im jednym uchem i nie wylatuje drugim. Ale czasem żeby osiągnąć zamierzony efekt, trzeba zastosować system przemyślnych forteli. Jak wtedy, kiedy Maja chciała, żeby chłopcy zrzucili z siebie wreszcie te ohydne dresy. – Dres to był dla nich ciuch na każdą okazję. Jak do nas trafili, mieli głowy ogolone na zero. Noszenie dżinsów uznawali za obciach. Z dziewczynkami było jeszcze gorzej. Lansowały różowo-landrynkowy styl na lafiryndę. I jeszcze ta muzyka dudniąca z ich pokojów, o jakichś rypankach w toalecie, „Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka”. To był dla nich szczyt kunsztu wokalnego. Ja, stary punk, dostawałam kota. Na szczęście miałam na tyle rozumu, że nie powiedziałam im wprost – wyskakiwać mi z tych dresów i różowych kiecek. Zadziałałam perfidnie, ale jak się potem okazało, skutecznie. Puszczałam im na okrągło punka. Opowiadałam o tych różnych niepokornych facecikach. Przekonywałam, że to, czego oni teraz słuchają, to tak naprawdę stary dobry rock i punk, tylko przerobione. Że kiedyś to brzmiało lepiej. Na szczęście zobaczyli, że stara ciotka ma coś jednak do powiedzenia. Chłopcy już nie wyobrażają sobie siebie w dresach. Noszą długie pióra. Dziewczyny się za nimi oglądają. Teraz to nie te same dzieci. Ryby psują się od głowy, ale naprawiają też. Życzeniowi i obrotni Dużo mówi się o tym, że dzieciaki zabrane z placówek, z dysfunkcyjnych rodzin mają roszczeniową postawę. Że znają tylko dwa zaimki: ja i moje. – To niecała prawda – protestuje Maja. – Jeśli się do nich odnosimy jak do bidusiów pokrzywdzonych przez los, którym się wszystko należy, owszem, wchodzą w tę rolę jak w masło. Ale są też przykłady odwrotne. – Jeden z naszych chłopców –









