Rodzice cudzych dzieci

Rodzice cudzych dzieci

Pracują 24 na dobę, 365 dni w roku, bez świąt, niedziel, urlopów czy zwolnień chorobowych. Dają dzieciom prawo do szczęścia

Na wiele potrzebnych nam rzeczy możemy poczekać. Dziecko nie może. A już na pewno nie powinno czekać na miłość i troskę własnych rodziców. Niestety, czasem musi. Wtedy o jego godność i prawo do szczęścia walczą rodzice zastępczy. Nie ma siły, by momentami nie bolało. Przecież biorą do domu zupełnie obce dzieci. Czy się boją? Jasne. Jeśli nie czuliby lęku, odwaga byłaby niczym.

Ryby naprawiają się od głowy

Maja długo była dziennikarką. Od kilku lat już nie jest. Robi karierę na odwrót, antykarierę właściwie. – Zawsze chciałam być dziennikarzem, no i w końcu zostałam. Wtedy były Bałkany. Przez Europę ciągnęły konwoje humanitarne. Pierwszy konwój Janiny Ochojskiej z dziennikarzami. Myślałam, że zbawię świat przez gazetę. Potem okazało się, że gazety nie zbawiają świata.
Zanim została mamą-ciocią-dyrektorem rodzinnego domu dziecka, pomagała tworzyć w Krakowie oddział Polskiej Akcji Humanitarnej.
– To było szalenie ciekawe doświadczenie. Ale ludzie, których na co dzień nie można dotknąć… To wszystko było jakieś takie dalekie. Zaczęło mi się rozmywać. Wtedy dużo się mówiło na temat opieki zastępczej nad dziećmi.
Rodzice Mai umarli, gdy miała 13 lat. Została z młodszym bratem. – Pomieszkiwaliśmy wtedy u różnych ludzi, ale przyszedł taki moment, w którym zrobiło się koło nas pusto. Byłam nastolatką w wieku buntu. Myślałam o ludziach, że to ostatnie świnie, bo żadne ręce się po nas nie wyciągały. Przyrzekłam sobie wtedy, że ja taka nie będę i że jak dorosnę, to zaopiekuję się dzieciakami, których nikt nie chce. Potem te ręce się znalazły i wychowały nas. Ale w którymś momencie mojego życia tamto przyrzeczenie zaczęło się samo spełniać. Pomyślałam: lepiej zbawić trzech ludzi naprawdę niż trzystu wątpliwie i odeszłam z gazety.
Dzieci, tak mówi Maja, wcale nie trzeba wychowywać, trzeba z nimi po prostu być. Razem z mężem Robertem najpierw adoptowali dwójkę, dziewczynkę i chłopca. Oprócz nich mają jeszcze ośmioro dzieci pod opieką w rodzinnym domu dziecka.
– I to jest konkret, liczba ludzi możliwa do ogarnięcia sensowną pomocą – przekonuje Maja. – Kiedy siadamy w kuchni do stołu, z każdym mogę pogadać, jeśli trzeba – ustawić do pionu. Ustawiamy je często, bo dzieci mamy niedobre. Źle, wróć, są bardzo dobre, bardzo kochane, tylko niegrzeczne. Powiem to szeptem: myślę, to dobrze, że one mają swoje zdanie, że się buntują, stają okoniem. Kiedy się buntują, przynajmniej wiemy, że to, o czym im trujemy, nie wpada im jednym uchem i nie wylatuje drugim.
Ale czasem żeby osiągnąć zamierzony efekt, trzeba zastosować system przemyślnych forteli. Jak wtedy, kiedy Maja chciała, żeby chłopcy zrzucili z siebie wreszcie te ohydne dresy.
– Dres to był dla nich ciuch na każdą okazję. Jak do nas trafili, mieli głowy ogolone na zero. Noszenie dżinsów uznawali za obciach. Z dziewczynkami było jeszcze gorzej. Lansowały różowo-landrynkowy styl na lafiryndę. I jeszcze ta muzyka dudniąca z ich pokojów, o jakichś rypankach w toalecie, „Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka”. To był dla nich szczyt kunsztu wokalnego.
Ja, stary punk, dostawałam kota. Na szczęście miałam na tyle rozumu, że nie powiedziałam im wprost – wyskakiwać mi z tych dresów i różowych kiecek. Zadziałałam perfidnie, ale jak się potem okazało, skutecznie. Puszczałam im na okrągło punka. Opowiadałam o tych różnych niepokornych facecikach. Przekonywałam, że to, czego oni teraz słuchają, to tak naprawdę stary dobry rock i punk, tylko przerobione. Że kiedyś to brzmiało lepiej. Na szczęście zobaczyli, że stara ciotka ma coś jednak do powiedzenia.
Chłopcy już nie wyobrażają sobie siebie w dresach. Noszą długie pióra. Dziewczyny się za nimi oglądają. Teraz to nie te same dzieci. Ryby psują się od głowy, ale naprawiają też.

Życzeniowi i obrotni

Dużo mówi się o tym, że dzieciaki zabrane z placówek, z dysfunkcyjnych rodzin mają roszczeniową postawę. Że znają tylko dwa zaimki: ja i moje.
– To niecała prawda – protestuje Maja. – Jeśli się do nich odnosimy jak do bidusiów pokrzywdzonych przez los, którym się wszystko należy, owszem, wchodzą w tę rolę jak w masło. Ale są też przykłady odwrotne.
– Jeden z naszych chłopców – Maja próbuje zdławić śmiech – zgubił kiedyś na podwórku buty. Na drugi dzień trzeba było iść do szkoły. Nie miał swoich butów, to założył pierwsze z brzegu, jakie stały w przedpokoju. Tylko że te akurat były trzy numery na niego za małe…
Wyjrzałam za dziećmi przez okno. Widzę, Antoś kuleje.
– Antoś – wołam – co ci się, dziecko, stało w nóżki?
– Nic, ciociu – i maszeruje dalej.
Przyglądam się lepiej i widzę, że on idzie w butach wsuniętych na czubki palców, a pięta mu dynda. Dobrze, że to zobaczyłam, zanim tak doszedł do szkoły, bo tam rozpętałaby się z tego pewnie grubsza afera. A Antoś zwyczajnie w domu nic nie powiedział, że zgubił buty. Po prostu uznał, że jak zgubił, to musi sobie znaleźć jakieś inne. No i znalazł.
Maja już się nie śmieje, jest za to wyraźnie poirytowana.
– Nasze dzieci są w szkole i w otoczeniu pod ciągłym obstrzałem. Są lustrowane od stóp do głów. Muszą być zapięte na ostatni guzik. Żadna plama na ubraniu, żaden siniak, nic się nie ukryje. Nie daj Boże jak zapomną drugiego śniadania. Wtedy dopiero się zaczyna czarny PR dla rodziny zastępczej. Szepty, że je głodzimy. Tyle się teraz mówi o tym, że nie ma kandydatów na rodziców zastępczych, że jest mała społeczna świadomość problemu, tego, czym jest rodzicielstwo zastępcze. A to guzik prawda.
Nie ma kandydatów, bo wszyscy wiedzą doskonale, jak jest. Ruszysz nie tak palcem – bijesz dziecko, uśmiechniesz się, przytulisz – molestujesz, spóźnisz się 15 minut na spotkanie z rodzicami biologicznymi, bo akurat uciekł ci tramwaj – izolujesz dziecko i utrudniasz mu kontakty z rodziną. A rodzina to rzecz święta. Biologiczna ma się rozumieć. No bo przecież nie zastępcza.

Marzenia o błękitnym cadillacu i czerwonym staniku

Kasia się spóźnia. Czekając na nią, rozmawiam z Agnieszką.
– Jak to się stało, że pozwolili wam, dwóm kobietom, założyć i prowadzić rodzinny dom dziecka? – pytam.
– Od początku miałyśmy pod górkę, bo właściwy model rodziny to mama, tata i dziecko.
W MOPS i innych instytucjach strasznie ciekawiło wszystkich, która z nich będzie ojcem. Na każde takie głupie pytanie Kaśka odparowywała bez namysłu: ja mogę być! W końcu jakoś ten niewłaściwy model rodziny przeszedł. Po wielu perypetiach otrzymały formalną zgodę na prowadzenie rodzinnego domu dla dzieci. Z Rzymu przyszło błogosławieństwo matki Liny Pantano, generalnej przełożonej Zgromadzenia Sióstr Św. Jana Chrzciciela. Bo Kasia i Agnieszka są baptystynkami.
Wreszcie zjawia się Kasia. Rzuca kluczyki od auta na stół. Siada naprzeciw. Ma piękny uśmiech. Z bystrego spojrzenia, zdecydowanych gestów domyślam się, że ciche, spokojne życie klauzurowe nie było jej powołaniem. Kasia, oprócz tego, że prowadzi z Agnieszką rodzinny dom dziecka, jest też jedyną polską zakonnicą – mamą zastępczą. Od 2001 r. opiekuje się trójką rodzeństwa. Dzieci zabrała z domu dziecka.
– Dlaczego to robisz? – pytam.
– Bo nie chciałam się zestarzeć z gitarą…
Kasia i Agnieszka rozpuszczają dzieci, jak tylko najprawdziwsze rodzone matki potrafią. Jak dziecko nie chce na urodziny mieć tortu, tylko schabowego, rozklepują ogromny płat mięsa i smażą w panierce. Wtykają świeczki i voilŕ, tort schabowy gotowy.
Dbają, pielęgnują, utulają, słuchają zwierzeń, ale potrafią też wymagać. Znają możliwości swoich dzieci, ich ograniczenia, zdolności, talenty. Dlatego poprzeczkę każdemu wieszają na innej wysokości.
Zupełnie świeżym bzikiem Kasi jest biofeedback. To specjalistyczny program treningowy dla mózgu, rezultat pracy naukowców z ośrodka szkolenia astronautów w NASA. Pacjent w czasie treningu gra w wideogrę, którą kieruje wyłącznie za pomocą pracy własnego mózgu, bez klawiatury czy joysticka. Taki trening poprawia szybkość zapamiętywania, kojarzenia, pomaga się relaksować.
Kasia o swoim bziku: – Nawyki, które dzieci wyrabiają sobie podczas gry, pomagają im potem na przykład lepiej koncentrować się w czasie nauki. Niektóre mają z tym problem. Trening je też uspokaja, wycisza.
Paula gra w „afrykański strumień”. Kiedy w głowie dziewczynki jest spokój, monitor wyświetla łagodnie falującą trawę na zielonych wzgórzach, ale wystarczy jedna smutna myśl, a już pojawiają się czarne figurki i głośno walą w bębny. To znak, że musi wkroczyć terapeuta: – Paula, halooo, myślimy tylko o przyjemnościach teraz, bujamy w obłoczkach, marzymy.
Ciekawe, o czym marzy Paula?
Po treningu czekamy na przystanku z Paulą, Marylką i siostrą Agnieszką na tramwaj.
– O czym marzysz, Paula? – pytam.
– Żeby się dobrze uczyć.
Agnieszka uśmiecha się dobrodusznie.
– O tym, Paula, żebyś się dobrze uczyła, to chyba tylko ja marzę.
– No to co mam powiedzieć?
– Prawdę powiedz.
– Naprawdę to o błękitnym cadillacu.
Agnieszka do dziewięcioletniej Marylki:
– Co ci, dziubuś, takie krosty na nosku powychodziły? O Jezu, ty chyba dojrzewasz!
– Super!
– Co się tak cieszysz, Marylka? O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna? – ciekawi mnie.
– O czerwonym staniku! I jeszcze, żeby być kierownicą pociągu. Ale zaraz się poprawia:
– Kierowniczką.
Marylka właściwie już była po tamtej stronie chmur. Do Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu trafiła w stanie krytycznym z poważnymi obrażeniami głowy i rozległym stłuczeniem mózgu. Przynieśli ją na rękach przypadkowi ludzie. Znaleźli dziecko na poboczu drogi. Po wypadku nigdy nikt jej nie szukał. Miała wtedy trzy latka. Teraz ma dziewięć.
Kiedy Kasia i Agnieszka po długim szpitalnym leczeniu zabrały ją do siebie, dziewczynka była całkowicie lewostronnie sparaliżowana. Nie dały za wygraną. Po kilka razy w tygodniu woziły ją na rehabilitację do Tymbarku. Dziś Marylka biega. Z medycznego punktu widzenia to cud.

Nienormalni

W Nowym Sączu odbywa się seminarium pt. „Nie bójcie się rodzicielstwa zastępczego”. Wśród zaproszonych gości są m.in. Beata i Paweł. Do dziś wychowali blisko trzydzieścioro dzieci. Swoich i cudzych, ale o wszystkich mówią „nasze dzieci”.
– Boże drogi, jak sobie dziś przypominam, to początki były tragiczne – opowiada zgromadzonym Beata. Ludzie patrzyli na nas jak na wariatów i pytali: „Czy wy jesteście nienormalni?”.
– Tak, jesteśmy szurnięci, bo normalny człowiek na okrągło ogląda telewizję, a nienormalny chce robić coś więcej. I robiliśmy swoje – za te słowa Beata dostaje oklaski na stojąco.
Kiedy potem spotykamy się już u nich w domu, pytam: – Jesteście szczęśliwi? Pawła prowokuję nawet ostrzej: – Babysitter, czy to poważne zajęcie dla faceta?
– Pewnie gdybym był szefem działu handlowego, miał teczkę, w teczce laptopa, w uchu słuchawkę od służbowej komórki, łatwiej byłoby ludziom uwierzyć, że szczęśliwy ze mnie gość. A ja co? Siedzę w domu i wychowuję z żoną dzieci, do tego cudze. Niemożliwe, żebym był spełniony, tak? Takie szczęście jest nieefektowne, od razu podejrzane. Tak, jestem szczęśliwy.
W wywiadzie zamieszczonym na portalu jednego z dzienników twórcy dokumentalnej telenoweli „Kochaj mnie” o losach dzieci z domów dziecka, opowiadają: – Wystartowaliśmy wiosną 2002 r. Miało być tylko osiem odcinków, żeby zasygnalizować problem, ale widzowie tak fantastycznie reagowali, że kręciliśmy dalej. Ludzie skądś zdobyli nasze prywatne numery. Wszyscy mali bohaterowie serialu, którzy mogli trafić do rodzin zastępczych, do nich trafili. To był ogromny sukces.
Ale nie ma co się czarować. Z rodzicielstwem zastępczym nie każdy sobie poradzi.
– Nie chodzi tylko o to, żeby kochać dzieci. Trzeba też anielskiej cierpliwości, zdrowia i umiejętności zaakceptowania tej inności, która nie zawsze zgadza się z naszymi oczekiwaniami – mówi Beata. – Dziecko zostaje pismem z sądu wyrwane z własnego domu, bo rodzice, mówiąc dość oględnie, źle się nim opiekowali, albo z różnych tragicznych, losowych przyczyn nie mogli się nim opiekować. Te dzieci na ogół nie są wychowywane. Po prostu są i tyle. Kiedy trafiają do rodziny zastępczej, czasem trzeba je kompletnie zresetować. Całe wychowanie zacząć od podstaw. Od dzień dobry, proszę, dziękuję, przepraszam. Na dodatek trzeba to robić tak delikatnie, sprytnie, żeby oduczając je złych nawyków i zachowań, które przejęły od rodziców, równocześnie tych rodziców w ich oczach nie zdyskwalifikować.
Kto liczy na wdzięczność, może się przeliczyć. Są i takie aniołki, które zanim w końcu wyduszą z siebie: dziękuję, ciociu, najpierw sto razy wywrzeszczą człowiekowi w twarz:
– Gówno mi możesz kazać, nie jesteś moją matką i nawet nie próbuj!
Paweł mówi otwarcie, że bywają takie sytuacje, w których ręce człowiekowi opadają.
– Mieszkał z nami do niedawna świetny chłopak, Julek. Zdolny, bystry, ale kompletnie nieodpowiedzialny, taki niebieski ptaszek, często nam uciekał. Szalał za piłką, chciał chodzić na treningi, więc musiał zrobić sobie badania. Wróciliśmy z przychodni, siedzimy w domu, telefon z analizy: – Czy Julek dobrze się czuje? – Tak? – W takim razie trzeba powtórzyć badania, bo wyniki są alarmujące. Leukocytów 22 tys. (norma to 6 do 8 tys.), OB 110 (przeciętnie ok. 10).
W gabinecie lekarz zażartował: – No co jest, chłopie, sądeckim Maradoną chcesz być, a wygląda na to, że masz białaczkę. Trzeba cię jeszcze raz kłuć.
Ukłuli. Białaczka. To już pewne.
– On miał prawie 18 lat, trzeba mu było powiedzieć, bo choroba wymagała zamkniętego leczenia, rygoru. To było moje najgorsze pół godziny w życiu – wspomina tamten dzień Paweł. – Siedzieliśmy na korytarzu i zastanawiałem się, jak go zatrzymać w szpitalu. Julek zaczął się targować. Obiecał, że jak przyniosę DVD, zostanie dzień. Przyniosłem. Ale jego już nie było. Dla wielu z nas to niepojęte, jak można uciec ze szpitala, prosto z chemioterapii. Wybrać zamiast zdrowia, zamiast życia, krótką chwilę wolności. Julek w końcu się znalazł i zaczęliśmy go leczyć w klinice w Krakowie. Teraz jest w remisji.
Choroba Julka odmieniła jego biologiczną matkę, która też często uciekała przed życiem do swojego zamkniętego świata. Dlatego chłopak trafił do rodziny zastępczej. Gdy jego matka dowiedziała się, że ciężko zachorował, to był dla niej moment ogromnej mobilizacji sił. Cofnęła się jej choroba psychiczna. Beata i Paweł pomagali im w tym trudnym dla nich momencie. Udało się. Julek wrócił do domu, a ona może nareszcie realizować się w roli matki.
– Julek do mnie i do swojej prawdziwej mamy, do nas obu, mówi dziś mamo. Do Pawła – tato, mimo że Paweł nigdy nie był dla niego łatwym przeciwnikiem – wspomina Beata. – Kiedyś Julek wrócił z obozu i przywiózł sobie stamtąd pamiątkę. Portfel ze znaczkiem marihuany. W domu było zapowiedziane, żadnych narkotyków, żadnych takich emblematów nie będziemy tolerować. I ten portfel to miał być widocznie test. On najwyraźniej chciał nas sprawdzić, co my na to. Zostawił go na biurku. Paweł znalazł i zarządził zbiórkę wszystkich dzieci w ogrodzie. Położył portfel na drewnianym pniaku i porąbał go siekierą na ich oczach. Byli przerażeni. W książkach tego nie piszą, ale czasem tak trzeba.

Strach

Mirek jest budowlańcem. Robi wykończeniówkę. Gładzie, kartongipsy, malowanie, flizy. Robi doskonale, dlatego do kalendarza Mirka nie ma szans się wpisać już nawet na przyszły rok. Ale nie samą pracą żyje Mirek. Wolny czas lubi spędzać za kółkiem jako wolontariusz. Z Banku Żywności pakuje do swojego citroena berlingo 700, 800 kg makaronów, ryżu, mąki, mleka i rozwozi to po okolicy. Wie dobrze, komu jest ciężko i u kogo ani deko z tego, co przywiezie, nie pójdzie na zmarnowanie.
Mirek jest też członkiem zarządu krakowskiego Stowarzyszenia Rodzin Adopcyjnych i Zastępczych „Pro Familia”. Od sześciu lat prowadzi z żoną Renatą pogotowie rodzinne. Przez ich dom przewinęło się w tym czasie trzydzieścioro dwoje dzieci. Mają jeszcze dwójkę własnych. Kiedy potężny mężczyzna o urodzie wiecznego chłopca zaczyna opowiadać mi o swoim strachu, nie wypada przekonująco. Dopiero gdy lepiej go poznam, uwierzę, że Mirek naprawdę się boi.
Czego boi się Mirek? Różnych rzeczy. Rodziców biologicznych, bo nie wszyscy są tacy grzeczni i wdzięczni za pomoc przy dzieciach jak matka Julka.
– To jakiś absurd, że sądy w postanowieniach podają adres rodziny zastępczej, w której dziecko przebywa. Zdarzały nam się przypadki, że rodzice, często pijani, nachodzili nas i straszyli, próbując odebrać dziecko.
Nie chodzi o to, żeby dzieci były ukrywane przed nimi. Ale miejsce ich pobytu powinno być trzymane w tajemnicy przynajmniej do momentu podjęcia przez rodziców współpracy z ośrodkami pomocy społecznej, sądami czy innymi placówkami pomocniczymi. Do tego czasu kontakty dziecka z rodzicem biologicznym powinny odbywać się tylko na neutralnym gruncie i w obecności pracownika ośrodka.
Mirek jest silny, ale czasem boi się też, że nawet mimo tej siły zwyczajnie nie wytrzymają z żoną fizycznie.
– Umowę na prowadzenie pogotowia podpisuje jeden ze współmałżonków, drugi, zobowiązując się do wolontariatu, musi pracować na utrzymanie własnej części rodziny. Realia wyglądają tak: oboje pracujemy 24 na dobę, 365 dni w roku, bez świąt, niedziel, jakichkolwiek urlopów czy nawet zwolnień chorobowych. Przez trzy i pół roku mieliśmy bez przerwy pod opieką dwójkę lub trójkę noworodków. Renata zajmowała się dziećmi w dzień, ja byłem w pracy. Wieczorem pomagałem jej w kąpielach i karmieniu. Potem kładłem się spać, a ona próbowała ululać maluchy. Około pierwszej w nocy budziła mnie i sama się kładła. Ja do rana czuwałem przy dzieciach. Rano jechałem do pracy. Wtedy ona zostawała sama. I tak codziennie przez trzy i pół roku. Czy to jest wykonalne?
Jakoś daliśmy radę. Sam nie wiem jak. Nasi przyjaciele prowadzący pogotowia też. Inne pogotowia w Polsce także. Tylko czy to jest ze strony państwa właściwe, humanitarne i uczciwe?
Najbardziej jednak Mirek boi się zaraźliwych chorób. Nie, że sam coś złapie, boi się o dzieci.
– Z Renatą zdecydowaliśmy, że będziemy pomagać odrzuconym, ryzyko mamy wkalkulowane. Ale dzieci trzeba za wszelką cenę chronić. Powinien być jakiś lekarz dla placówek pogotowia rodzinnego, dostępny pod telefonem przez całą dobę, żeby jak przywiozą dziecko z interwencji, mógł je przebadać od razu. Przecież nie będę niemowlakowi pieluch zmieniał w gumowych rękawiczkach.
Chorób boi się nie tylko Mirek. Tego boją się wszyscy. Swoim strachem dzielą się na internetowych forach: „Przedwczoraj spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Ciotka naszych dzieci, jedyna, jaka się nimi interesuje, powiedziała mi wprost, że ich matka miała AIDS. Boże! Tysiąc myśli, tysiące obrazów i paniczny strach o własne dzieci – to teraz czuję. Jak twierdzi, dom dziecka wiedział o jej narkomanii i pracy w przeróżnych agencjach i o tym, że znaleziono ją na ulicy zaćpaną i wyniszczoną. Na jakiej podstawie ośrodki wiedzą, że nasze dzieci są zdrowe? Myślałam, że ktoś je przebadał. Dlaczego naraża się nas na takie ryzyko, nie licząc się ze zdrowiem naszym i naszych dzieci? Nikt nie bada dzieci pod kątem AIDS, żółtaczek B i C, ba, nawet gruźlicy i chorób wenerycznych. Jak długo ktoś będzie bawił się naszym życiem i zdrowiem?”.

Odwaga

Ale nie wszystkich chorób się boją.
– Z Bartusiem to była krytyczna sytuacja – wspomina Małgorzata. Bije od niej jakaś niezwykła siła, humor i ciepło. – Sąsiadka zadzwoniła, że podchmielona bratowa wozi małego wózkiem po miasteczku i żebym przyjechała po dziecko, bo jest bardzo zaniedbane, brudne i pewnie głodne. Pojechałam natychmiast. Zabrałam Bartunia awaryjnie. Któregoś dnia odwiedziła mnie koleżanka i pyta, skąd mam dziecko i czemu jeszcze w tej ciąży chodzę. No mam, kupiłam sobie. A jak jej już wszystko opowiedziałam, ona mówi: – Moja siostra pracuje w szpitalu w Radziszowie, weź to dziecko, pojedziemy z nim na badania. Po badaniach szok. Lekarze wykryli u niego objawy porażenia mózgowego. Mój brat z żoną nie chcieli go już z powrotem.
Kiedy Bartuś trafił do domu Małgorzaty, miał roczek, wyglądał na pół. Ona była w piątym miesiącu ciąży. Bartek miał zostać z nimi tylko na chwilę. Chwila się przeciągała. Miesiąc później, z tych nerwów chyba, zaczęła rodzić. Urodziła synka. Chorusieńkiego, mizernego, z nieczynnym płucem. Prosto z porodówki trafił do inkubatora. Lekarze nie dawali noworodkowi szans. Kazali się spieszyć.
– Ochrzcijcie go tylko z wody – popędzali.
Małgorzata podniosła do nieba oczy pełne łez. Nad drzwiami sali szpitalnej wisiał krzyż. Jego się chwyciła.
– Wypożyczyłam sobie wtedy Pana Boga na stronę i mówię: – Nie zabieraj mi mojego dziecka, to tamto też wychowam. Nie zabrał. Słowo się rzekło. Bartuś został z nami.
Niedawno chłopak skończył osiemnastkę.
– Nigdy nie przyszło mi do głowy, że sobie nie damy rady – mówi dziś Małgorzata.
– Człowiek tyle może wytrzymać. Chorobę dziecka albo jak się dom spali. Tylko ludzką znieczulicę ciężko znieść.
Dwa lata temu, w grudniu, przed samym Bożym Narodzeniem, o pierwszej w nocy zapaliło się od halogenów poddasze domu Małgorzaty.
– Mąż zeskoczył z balkonu i pędem do Bartunia. Owinął go tylko w kołdrę. Na rękach wyniósł na podwórko. Prosto pod gołe, pomarańczowe od ognia niebo.
Przyjechało pięć straży. Pompowali do świtu. Małgorzata stała na mrozie. Nie czuła zimna, tylko smutek wielki. Żaden z sąsiadów, choć widzieli łunę przez okno, nie przyszedł i nie powiedział: chodźcie do nas. Na szczęście od wielkiego ognia mróz robił się coraz cieplejszy.

PS Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

____________________________________

Kto może zostać rodzicem zastępczym?

Funkcję tę można powierzyć małżonkom lub osobie nie pozostającej w związku małżeńskim, jeżeli osoby te dają rękojmię należytego wypełniania zadań rodziny zastępczej.

_______________________________

Jak zostać rodzicem zastępczym?

Aby zostać rodzicem zastępczym, trzeba mieć stałe źródło utrzymania (pracę), posiadać polskie obywatelstwo, być niekaranym, mieć odpowiednie warunki lokalowe dla odpowiedniej liczby osób. Ważnym wymogiem jest także zdrowie psychiczne i brak chorób, które mogłyby uniemożliwić opiekę nad dzieckiem. Po spełnieniu wstępnych warunków kandydaci na rodziców zastępczych muszą przejść odpowiednie szkolenie, obejmujące 40 godzin wykładów i ćwiczeń. W trakcie szkolenia poruszane są zagadnienia prawne, psychologiczne, pedagogiczne i społeczne, które dotyczą zadań opiekuńczo-wychowawczych stawianych opiekunom. Po ukończeniu szkolenia następuje proces kwalifikacji. Dzieci trafiają do rodzin zastępczych na podstawie orzeczeń sądu rodzinnego.

________________________________

Obecnie w Polsce w rodzinach zastępczych przebywa prawie 60 tys. dzieci.
Rodziny zastępcze dzielą się na:

Niezawodowe
– spokrewnione z dzieckiem – to najczęściej dziadkowie, wujostwo lub starsze, pełnoletnie rodzeństwo,
– niespokrewnione z dzieckiem – to osoby, które z punktu widzenia prawa są obce dla dziecka.

Zawodowe niespokrewnione z dzieckiem
– wielodzietne – w tym samym czasie może w nich przebywać od trojga do sześciorga dzieci,
– specjalistyczne mające pod opieką dzieci chore lub niedostosowane – może w nich przebywać od jednego do trojga dzieci,
– o charakterze pogotowia rodzinnego – działają one na zasadzie interwencyjnej. W pogotowiu nie może przebywać więcej niż troje dzieci, które umieszcza się tam na pobyt czasowy.
W zawodowej rodzinie zastępczej jedna osoba musi zrezygnować z dotychczasowej pracy. Odtąd jej pracą będzie opieka nad dziećmi. Zawodowe rodziny zastępcze z tytułu wykonywanej pracy otrzymują wynagrodzenie.

 

Wydanie: 12/2008, 2008

Kategorie: Reportaż
Tagi: Iza Zych

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy