2025
Złupić klienta przed świętami
Jak sieci handlowe oszukują miliony konsumentów
Promocje wymyślono nie po to, by konsumenci mogli taniej kupić, lecz by sklepy, a zwłaszcza wielkie sieci handlowe, mogły więcej zarobić. Symbolem niepohamowanych zakupów i rozpasanej konsumpcji stał się ostatni piątek listopada, czyli Black Friday, kiedy to sklepy oferują towary po obniżonych cenach.
Tradycja ta zrodziła się w XIX w. w Stanach Zjednoczonych. W latach 80. i 90. XX w. Black Friday stał się za oceanem „świętem handlowym”, a na początku XXI w. przyjął w Europie Zachodniej. W Polsce pojawił się w roku 2010, gdy największe sieci handlowe – Biedronka, Carrefour, RTV Euro AGD i inne – dostosowały go do potrzeb lokalnego rynku.
A było o co się bić. Nie wiadomo dokładnie, ile pieniędzy wydaliśmy na zakupy 28 listopada br., ale w tym dniu odnotowano 8 mln transakcji z użyciem Blika, o wartości 1,5 mld zł. Był to wzrost o 17% w stosunku do Black Friday w roku 2024. Szacunki mówią, że w listopadzie i grudniu ub.r. wydaliśmy na zakupy łącznie ponad 230 mld zł. Z czego na prezenty 55-65 mld.
Wszystko to działo się w atmosferze nieustannych promocji, świątecznych okazji, rabatów, odroczonych płatności i agresywnych reklam, które miały sprawić, byśmy w kasach zostawili jak najwięcej swoich lub pożyczonych pieniędzy.
Z raportu „Świąteczny Portfel Polaków 2025” przygotowanego przez Związek Banków Polskich wynika, że przeciętny Kowalski planuje wydać na święta 1787 zł, czyli o 13% więcej niż przed rokiem. Szacunkowa wartość świątecznego koszyka dla czteroosobowej rodziny wyniesie zaś 3655,30 zł – o 150 zł mniej niż rok temu. Przeszło 37-milionowa nacja to dla wielkich sieci handlowych łakomy kąsek. Tu każdy chwyt jest dozwolony. Byle się opłacało.
Królowie kar
Między bajki możemy włożyć historie o uczciwych sprzedawcach, którzy za rozsądną cenę oferują klientom towary wysokiej jakości. Dla milionów ludzi, nie tylko Polaków, Black Friday i przedświąteczne akcje promocyjne stały się synonimem wyjątkowych okazji i szans na zakup wymarzonych towarów po niskiej cenie. O czym usilnie przekonują nas reklamy.
Rzecz w tym, że dla sieci handlowych to okazja do zwiększenia sprzedaży i ekstrazysków,
Życie za srebro
Warunki życia i pracy górników z Potosí niewiele się poprawiły od setek lat
Natalia Koniarz – (ur. w 1996 r.) absolwentka Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego przy Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, na której prowadzi wykłady i pisze doktorat, reżyserka filmów dokumentalnych. Jej etiuda dokumentalna „Tama” zdobyła nagrody w Koszalinie, Wrocławiu i Krakowie. „Pocztówki znad krawędzi” były wyróżniane na wielu międzynarodowych festiwalach. Za „Silver” otrzymała m.in. Srebrny Róg i Nagrodę FIPRESCI na Krakowskim Festiwalu Filmowym oraz nagrody dla najlepszego filmu dokumentalnego w konkursie Opus Bonum i najlepszego filmu dokumentalnego Europy Środkowej na festiwalu Ji.hlava.
Jak znaleźliście się w Ameryce Południowej, a konkretnie w Boliwii?
– W 2020 r., tuż przed pandemią, polecieliśmy z moim partnerem i operatorem Stanisławem Cuske na realizację dokumentalną do Argentyny. Gdy wylądowaliśmy w Chile, zamknięto wszystkie granice, na dwa lata. Przez półtora roku jeździliśmy rowerami po Andach, mieszkaliśmy w namiocie. Widzieliśmy wiele zjawiskowych miejsc, ale gdy dotarliśmy w okolice Potosí, coś się zatrzymało. To miejsce wzbudziło we mnie wiele pytań i potrzebowałam bardzo dużo czasu, żeby znaleźć odpowiedzi i nauczyć się z nimi żyć.
W jakich okolicznościach pierwszy raz weszliście do kopalni srebra w Cerro Rico?
– W Potosí pracowały kiedyś organizacje charytatywne. Obecnie praktycznie ich nie ma, poza jedną, która finansuje szkołę. Mieszka tam jednak kobieta, która poświęciła życie wspieraniu dzieci i wdów. Bardzo dobrze znała wszystkie miejsca i historie dzieci, które pokazaliśmy w filmie. Znalazłam ją na Facebooku, gdy szukałam informacji o Potosí. Pomogła nam, dając klucze do opuszczonej szkoły na wysokości 4500 m n.p.m.; powiedziała, że możemy tam zamieszkać. Budynek znajdował się naprzeciwko jednej z największych kopalń srebra.
Powoli uczyliśmy się funkcjonować w wysokogórskich warunkach. Mogliśmy korzystać z darmowego noclegu i szukać odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Przyjechaliśmy wyczerpani po miesiącach życia w namiocie, jeżdżenia po Andach i w tym dziwnym momencie na świecie, kiedy wszystko się zamknęło. W Boliwii i sąsiednich krajach nikt nie mógł wychodzić z domu, restrykcje były gorsze niż w Europie. Chyba przez wzgląd na te okoliczności mieszkańcy łatwiej podjęli decyzję o ugoszczeniu nas.
Pewnie mieliście sporo wątpliwości, przystępując do realizacji dokumentu „Silver”.
– Mierzyliśmy się z licznymi wątpliwościami, ale byłam ich świadoma, bo odkąd fascynuję się kinem dokumentalnym, etyka jest dla mnie kluczowa. Teraz piszę doktorat na temat granic między rzeczywistym obrazem jakiegoś świata a inwencją artystyczną i interpretacją – Potosí stało się dla mnie laboratorium do badania tych kwestii. Szczególnie że to miejsce zostało tak przemocowo potraktowane. Według różnych szacunków w kopalniach srebra w regionie w ciągu kilkuset lat zginęło 8 mln ludzi. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego i w jakiej formie ja, Europejka, mam opowiadać o miejscu, które silnie naznaczył kolonializm. Europejskie imperia wpłynęły na fakt,
Półsny bez blasku
Czy wszystko, co umieszczone na blejtramie, może mieć rację bytu jako dzieło malarskie?
Wystawa malarstwa „Opowiem Wam o półsnach” wymaga od widza dużej dozy życzliwości. Okazuje się bowiem pozbawiona blasku. Brakuje w niej iskier, które powinny sypać się spod pędzli malarzy młodych. Nie ma w niej zbyt wiele spodziewanej oryginalności ani świeżości. A jednak zobaczyć ją warto – mimo wszystko skłania do namysłu i zostawia ślad.
Odbywa się w Gdańsku, w zabytkowej Zielonej Bramie. Jest drugą częścią bardzo istotnego wydarzenia artystycznego – prezentacji unikatowej kolekcji obrazów młodych polskich malarzy. Ich nazwiska nie nabrały jeszcze wystarczająco wielkiej mocy, nie mają autorskich galerii, tworzą w rozproszeniu, często bez rozgłosu. Dlatego możliwość przekrojowego spojrzenia na ich twórcze wysiłki i dokonania jest naprawdę cenna. Zawdzięczamy ją bezprecedensowej hojności mBanku, który przez kilka lat skupował te dzieła, by ostatecznie podarować je gdańskiemu oddziałowi Muzeum Narodowego. Ono też jest organizatorem wystawy.
O jej pierwszej części, „Opowiem Wam o sobie/o nas”, pisałem na łamach „Przeglądu” (nr 36/2025). Była dla zwiedzających łatwiejsza, gdyż złożona została z dzieł o wymowie bardziej klarownej, mogących uchodzić za rodzaj osobistych deklaracji. Tu, jak uprzedza sam tytuł, mamy do czynienia ze snami. I to niepełnymi. W rozumieniu kuratorów niepełność ta nie oznacza jednak niedokończenia – to raczej połowiczne wymieszanie fikcji z realnością. Co w dzisiejszych czasach nie powinno dziwić, bo ta druga, zwłaszcza w przypadku ludzi młodych, wymieszana jest dość mocno z rzeczywistością wirtualną: w laptopach, smartfonach czy telewizorach. Może zatem oni muszą już tylko tak odnosić się do świata?
Starsze pokolenia ciągle chyba nie są do tego wystarczająco wdrożone. Oglądamy więc na gdańskiej wystawie te wydumane kompozycje – bez specjalnego zrozumienia ich sensu i intencji autora. Może rzeczywiście patrzymy tak jak na podglądane cudze sny, których wymowa i siła emocjonalna znana jest tylko śniącemu, a czasem i dla niego samego pozostanie tajemnicą.
I tak patrzę na małą, nagą postać siedzącą na listku w kręgu ognistej lawy w kraterze wulkanu niczym na pizzy („Lawa parzy”, Marcin Janusz 2022). Obok – dwie nagie dziewczyny, o mocno zaburzonych proporcjach ciała, zwrócone ku sobie, a pod ich nienaturalnie powiększonymi nogami zalega czyjaś oderwana głowa z kwiatem w rozwartych ustach… („Gigantki”, Zuzanna Szary, 2021).
Nie chciałbym znaleźć się w tych snach. Są chaotyczne,
Opowiem Wam o półsnach (odsłona II)
Oddział Muzeum Narodowego w Gdańsku – Zielona Brama, Długi Targ 24
do 22 marca
Strategia czasów wodzostwa
Donald Trump wreszcie powiedział wprost: jego największym wrogiem jest dawna Ameryka
Opublikowana oficjalnie 5 grudnia amerykańska Narodowa Strategia Bezpieczeństwa w społeczności analityków i obserwatorów polityki międzynarodowej funkcjonowała trochę na zasadzie kota Schrödingera. Bardzo długo jej nie było, przynajmniej w końcowej formie, a jednocześnie ciągle wzbudzała kontrowersje, lęki egzystencjalne i ataki paniki właściwie na całym świecie. Już samo to pokazuje, że wbrew zaklinaniu rzeczywistości przez Pekin, Moskwę czy Teheran nadal większość populacji żyje w układzie sił, którego gwarantem w mniejszym lub większym stopniu jest polityka Stanów Zjednoczonych. Brzmi to gorzko, ale rację ma portal Politico, który tydzień po publikacji strategii za najpotężniejszego polityka pod względem wpływu na Europę uznał właśnie Donalda Trumpa. Wielu na Starym Kontynencie chciałoby pewnie, żeby na tym miejscu znajdowała się jakaś nowa inkarnacja Churchilla, Adenauera czy de Gaulle’a, ale nic nie jest w stanie zmienić faktu, że to prezydent USA dyktuje europejskim stolicom, co mają robić. I to on ma decydujący wpływ na ich bezpieczeństwo, zwłaszcza w kontekście procesu pokojowego w Ukrainie.
Partnerstwo na finiszu
Pierwotnie ten dokument, ostatecznie mający wszędzie odciski palców wiceprezydenta J.D. Vance’a, mocno też naznaczony strategicznym myśleniem izolacjonisty Michaela Antona i antychińskiego jastrzębia Elbridge’a Colby’ego, miał się ukazać we wrześniu. Przeszło dwumiesięczna zwłoka w publikacji była dla wielu powodem do niepokoju, ale i zastanowienia. Co prawda, pojawiały się przecieki z pierwszych wersji – chociażby doniesienia Kena Moriyasu z gazety „Nikkei Asia”, który jako pierwszy trafnie przedstawił hierarchię priorytetów w nowej strategii – ale były to informacje szczątkowe.
Moriyasu już we wrześniu napisał, że najważniejsze będzie bezpieczeństwo wewnętrzne, rozumiane także przez pryzmat reindustrializacji i powstrzymania nielegalnej imigracji. Dopiero na drugim miejscu znalazły się Chiny i, szerzej, Indo-Pacyfik, potem kwestie nowych technologii, a na czwartym miejscu Europa.
Ostatecznie Staremu Kontynentowi poświęcono sporo miejsca, bo aż trzy strony, niemal w całości wypełnione ostrym, antagonistycznym, mocno bełkotliwym językiem konfliktu cywilizacyjnego i zawoalowanego rasizmu, ale wcale nie dlatego, że Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa są jakoś zaniepokojone europejskim bezpieczeństwem czy stanem sojuszu transatlantyckiego. Wręcz przeciwnie. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że 5 grudnia 2025 r., przynajmniej w warstwie retorycznej (choć jak najbardziej oficjalnej), powojenne partnerstwo demokratycznej Europy i Stanów Zjednoczonych ostatecznie dobiegło końca.
Jak słusznie w komentarzu do dokumentu, opublikowanym przez liberalny amerykański think tank The Brookings Institution, napisała turecka analityczka Aslı Aydıntaşbaş, nawet gdyby w 2028 r. w USA władzę przejęła administracja demokratów, zaangażowanie Ameryki w sprawy atlantyckie nigdy już nie będzie takie jak w czasach po 1989 r., których ostatnim tchnieniem była ekipa Joego Bidena. Wynika to ze zmian strukturalnych w samych Stanach Zjednoczonych – gospodarczych, politycznych i demograficznych. Ale też z faktu, że w nowym wieloosiowym świecie stworzony przez Bidena podział na autokracje i demokrację będzie miał drugorzędne znaczenie.
Aslı Aydıntaşbaş zauważa bowiem, że wprawdzie wracamy do czasów chaosu i twardej siły jako wyznacznika pozycji danego kraju, ale nie zmienia to faktu, że trzeba to wszystko pogodzić z gospodarczym współistnieniem i współuzależnieniem. Nie będziemy mieli już luksusu obrażania się na autokratów i wstrzymywania handlu z nimi, bo od takich transakcji będzie zależeć nasze przetrwanie. Uniwersalizmy zostaną odsunięte na bok, jeśli w ogóle będą obecne w rozrachunkach dyplomatycznych.
Projekcja lęków MAGA
Co zatem Europa dostaje w zamian? Sporo uwagi, ale krytycznej. W wypowiedziach Colby’ego i Vance’a słyszymy to, co tak naprawdę już wszyscy wiedzieliśmy, a przynajmniej ci, którzy nie mieli złudzeń co do natury obecnej administracji. Krótko mówiąc, Unia Europejska w swoim dzisiejszym kształcie instytucjonalnym jest całkowicie niekompatybilna z interesem strategicznym Stanów Zjednoczonych. Dlatego Donald Trump będzie aktywnie dążył do jej rozbicia, a dokładniej – redukowania Wspólnoty do jej roli czysto ekonomicznej, czyli do wspólnego rynku.
Skąd taki cel? Odpowiedź na to pytanie zależy od orientacji ideologicznej komentatora. Liberałowie, a przynajmniej ci przywiązani do porządku międzynarodowego opartego na zasadach, normach i etyce, widzą w tym dokumencie wyrażenie pogardy dla europejskich ustrojów politycznych i powojennego kontraktu społecznego. Dla polityków spod znaku MAGA europejskie państwo dobrobytu, przyjmujące uchodźców z globalnego Południa, wypłacające zasiłki osobom niepełnosprawnym, zarządzane w większości przez rządy koalicyjne i zachowujące silny parlamentaryzm jako wyraz pluralizmu poglądów swoich obywateli, jest po prostu przeżytkiem.
Z kolei konserwatyści – zwłaszcza europejscy narodowi populiści w duchu co lepiej umoszczonych w swoich międzynarodówkach polityków Prawa i Sprawiedliwości – już próbują retorycznych wygibasów, żeby udowodnić, że ta strategia wcale nie jest antyeuropejska,
Aferzyści prezydenta RP
Kto i dlaczego nie chce, aby państwo kontrolowało rynek kryptowalut
Histeryczna reakcja PiS, Konfederacji i Karola Nawrockiego na przygotowaną przez rząd ustawę o kryptowalutach budzi zdumienie. Skrajna prawica sprzeciwia się sprawowaniu przez państwo nadzoru nad szemranym rynkiem finansowym wykorzystywanym do wspierania terroryzmu, aktów rosyjskiej dywersji, prania brudnych pieniędzy i innych działań przestępczych. Pytanie, jaki ma w tym interes.
Zawetowana przez prezydenta ustawa miała wdrożyć przepisy unijnego rozporządzenia MiCA (Markets in Crypto-Assets). Zgodnie z wytycznymi Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej każde państwo członkowskie powinno wskazać organ państwowy, który będzie kontrolował rynek kryptowalut. W Polsce takim organem miała być Komisja Nadzoru Finansowego, która sprawuje też dozór m.in. nad sektorem bankowym, instytucjami płatniczymi, rynkiem kapitałowym i ubezpieczeniowym.
Brednie dla ciemnego ludu
Nawrocki i politycy PiS wytoczyli przeciwko ustawie o kryptowalutach różne argumenty, w większości niedorzeczne, a nawet idiotyczne, skrojone pod publiczkę, zgodnie z doktryną byłego bulteriera PiS Jacka Kurskiego, że jest to „lipa, ale ciemny lud to kupi”. Na przykład ten o rzekomym ograniczeniu praw i wolności Polaków poprzez „możliwość wyłączania przez rząd stron internetowych firm działających na rynku kryptoaktywów jednym kliknięciem”. Wiele osób uwierzyło, że Donald Tusk będzie w ten sposób eliminować z rynku niewygodne firmy i przejmować pieniądze inwestorów. Tymczasem obowiązek wprowadzenia przepisów dotyczących blokowania stron podmiotów, które łamią prawo, wynika z samego rozporządzenia MiCA. (Gdyby Nawrocki był konsekwentny, powinien zgłosić ustawę zakazującą blokowania „jednym kliknięciem” rachunków bankowych przez urzędy skarbowe).
Inny zarzut był taki, że ustawa jest zbyt obszerna, bo ma ponad 100 stron, a podobna ustawa w Czechach zaledwie kilkanaście. Tyle że w polskiej ustawie o kryptowalutach za jednym zamachem dokonano też nowelizacji kilkudziesięciu innych ustaw, a Czesi robili to na raty. Dla porównania – banalna nowelizacja Ustawy prawo o ruchu drogowym, którą przygotował Nawrocki, ma aż 30 stron, a jej uzasadnienie 24 strony.
Natomiast w rozmowie z Krzysztofem Stanowskim na Kanale Zero (którego sponsorem jest spółka zajmująca się kryptowalutami) Karol Nawrocki twierdził, że nie miał pojęcia, iż brak państwowej kontroli nad rynkiem kryptowalut stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. „Przez całą ścieżkę legislacyjną nikt tego nie podnosił. Czy odcięto prezydenta od informacji o zagrożeniu rynku kryptowalut? Nie dowiedziałem się nic o nim ani z debaty parlamentarnej, ani z raportu służb specjalnych. To kolejna nadregulacja”, skarżył się, co brzmiało kuriozalnie. A wystarczyło zapytać szefa BBN Sławomira Cenckiewicza, który w październiku br. w wywiadzie dla „Financial Timesa” alarmował,
Ostatnia kolonialna, pierwsza faszystowska
Włoska okupacja Etiopii w latach 1936-1941 pochłonęła ok. 600 tys. ofiar
W Polsce długo funkcjonował i chyba jeszcze funkcjonuje stereotyp włoskiego żołnierza z okresu II wojny światowej utrwalony w filmie „Giuseppe w Warszawie” – polskiej komedii wojennej z 1964 r. w reżyserii Stanisława Lenartowicza. Film opowiada o szeregowcu dezerterującym z włoskiej armii ekspedycyjnej w ZSRR i ukrywającym się w okupowanej przez Niemcy Polsce. Widzowi pokazano banał o sympatycznym amancie, kochającym piękne kobiety, śpiew, wino i makaron. Nie dramat, ale komedię.
Niestety, prawda o faszystowskich Włoszech i ich armii była inna. Polityka Mussoliniego opierała się na tych samych imperialnych urojeniach, co polityka Hitlera, naznaczona była tą samą szowinistyczną pogardą dla ofiar i nie liczyła się z niczym. Włoskie siły zbrojne, identycznie jak niemieckie, dokonywały podboju z najwyższą brutalnością i dopuszczały się zbrodni przeciw ludzkości. Zostawiły po sobie spaloną ziemię w Libii, Etiopii, Albanii, Grecji, Jugosławii i na froncie wschodnim. Jeśli dziś o tym się nie pamięta, to tylko dlatego, że po 1945 r. włoscy zbrodniarze wojenni – dzięki przychylności USA i Zachodu – nie ponieśli odpowiedzialności za swoje czyny.
Włochy jako pierwsze państwo faszystowskie dokonały 90 lat temu przestępczej i niesprowokowanej przez ofiarę agresji. Okrągła rocznica najazdu Włoch na Etiopię (nazywaną wówczas Abisynią) minęła w europejskich mediach bez większego odzewu.
Wybitna włoska dziennikarka i pisarka Oriana Fallaci tak podsumowała w 1977 r. podbój Etiopii przez faszystowskie Włochy: „Trudno dziś jeszcze pisać beznamiętnie o zmarłym Hajle Syllasje. Ponieważ trudno zapomnieć, że na niego napadliśmy, obrzuciliśmy obelgami, okradliśmy go z jego kraju za sprawą niepotrzebnej wojny, którą rozpętał Mussolini 42 lata temu. W 1935 r. my też mieliśmy swój Wietnam. Nazywał się Etiopia. Kto traktuje Wietnam jako coś nowego, zapomina albo nie wie, że aby założyć tam imperium, spadliśmy na głowę narodowi, który nie wadził nikomu i który bronił się za pomocą bosego wojska, uzbrojonego praktycznie tylko w szable. Zapomina albo nie wie, że zaatakowaliśmy ten naród eskadrami Balba i Ciana, bombardując bezbronne wsie, szpitale Czerwonego Krzyża, uciekające rodziny. Wysłaliśmy oddziały marszałka Badoglia, zrzucając trujący gaz, siejąc zniszczenie i grozę. Wysłaliśmy Czarne Koszule gen. Grazianiego, plamiąc się masowymi egzekucjami, najnikczemniejszymi masakrami” („Wywiad z historią”, Warszawa 2012, s. 407).
Sen o imperium
Mussolini już w 1919 r. twierdził, że imperializm jest „odwiecznym i niezmiennym prawem życia”. Od początku swoich dyktatorskich rządów w 1922 r. planował utworzenie w basenie Morza Śródziemnego i w Afryce imperium włoskiego, które miało być nowoczesną wersją starożytnego Imperium Romanum. Plany te przyśpieszyły po światowym kryzysie gospodarczym (1929–1933), z którego Włochy wychodziły bardzo powoli – negatywne skutki gospodarcze w sektorze produkcji przemysłowej i zatrudnienia utrzymywały się do 1936 r.
By odwrócić uwagę społeczną od sytuacji wewnętrznej, reżim faszystowski rzucił hasło odbudowy Imperium Rzymskiego, zdobycia nowych ziem i rynków zbytu. Wojna imperialistyczna miała być sposobem na poprawę bytu narodu włoskiego. Zignorowano, tak samo jak w Niemczech hitlerowskich nieco później, na przełomie lat 1937 i 1938, sceptyczną opinię niektórych wyższych dowódców wojskowych. Wątpiących zastąpiono cynicznymi karierowiczami i bezwzględnymi wykonawcami najbardziej zbrodniczych rozkazów, takimi jak generałowie, a wkrótce marszałkowie Emilio De Bono i Rodolfo Graziani, którzy zyskali przydomki „katów Etiopii”.
Pretekstem do agresji na Etiopię stały się tzw. incydenty w Gonderze i Ueluel. 17 listopada 1934 r. rzekomo miał miejsce atak żołnierzy etiopskich na konsulat włoski w Gonderze, dawnej stolicy Cesarstwa Etiopii. Natomiast 5 grudnia 1934 r. oddział wojska etiopskiego pilnujący bezpieczeństwa komisji granicznej natrafił w oazie Ueluel w prowincji Ogaden – 60 km od granicy Etiopii z Somali Włoskim (kolonią włoską w południowej części Półwyspu Somalijskiego, istniejącą w latach 1905-1936) – na oddział włoski liczący 60 żołnierzy, wspierany przez dwie tankietki CV 3/33. W większości byli to kolonialni żołnierze somalijscy, tzw. dubaci. Oddział włoski zaatakował znacznie liczniejszą jednostkę etiopską. W walce zginęło 110 żołnierzy etiopskich oraz 30-50 włoskich i somalijskich. Pozostali przy życiu żołnierze z włoskiego oddziału wycofali się w kierunku Somali Włoskiego.
Sympatia międzynarodowa była po stronie zaatakowanych Etiopczyków, ale propaganda Mussoliniego oskarżyła o atak stronę etiopską. Tak rozpoczął się tzw. kryzys abisyński. Prowokacje w Gonderze i Ueluel, które dostarczyły Mussoliniemu casus belli, przywołują skojarzenia z późniejszymi hitlerowskimi operacjami typu false flag, takimi jak prowokacja gliwicka i incydent w Venlo.
Podobnie postawa Wielkiej Brytanii i Francji wobec kryzysu abisyńskiego zdaje się zapowiedzią polityki appeasementu z lat 1938-1939, czyli
Sygut i zespół rekonstrukcyjny
Dziś TVP Info jest tak nudne i słuszne, że zęby bolą, jak się to ogląda
Wojciech Krzyżaniak – były dziennikarz (m.in. „Gazety Wyborczej”, Onetu, „Newsweeka”, TOK FM), analityk mediów, szczególnie telewizji
To są oficjalne dane. Jeżeli porównamy minione 12 miesięcy, według badań Nielsena najbardziej straciła w ostatnim czasie TVP 1, udziały w rynku spadły jej niemal o 10%. Jest pan tym zaskoczony?
– A czy to jest najważniejsze? Może bardziej istotne jest, by media publiczne, zamiast ścigać się z komercyjnymi na oglądalność, przyzwyczajały widzów do jakości? Spróbujmy porównać się do BBC. Wiem, że to brzmi banalnie, że to zniszczone porównanie, ale już tłumaczę, o co mi chodzi. Otóż kilka lat temu jeden z jej szefów powiedział, że najważniejsza dla niego jest jakość. Mówił to, mając na myśli najprostszego człowieka i jego proste potrzeby kulturalne, które nie są specjalnie wyrafinowane.
Czyli?
– Podam przykład. Obrażaliśmy się, jak u nas był program „Gwiazdy tańczą na lodzie”. W publicznej telewizji! A przecież to jest format BBC. Oni pierwsi to dali. To nie był prosty komercyjny występ. Tam było to coś aspiracyjnego. Byłem u nich na planie tego tańca na lodzie. Najważniejsze, co mówili: wszystko miało być piękne. Taniec, muzyka, prowadzenie. Żeby u widza rozbudzić aspiracje, żeby chciał szukać czegoś wyżej.
A u nas?
– U nas wszystko jest płaskie. Na tym samym poziomie. Dla widza nie ma różnicy między telewizją publiczną a komercyjnymi. Więc po co przepłacać? Nie ma sensu płacić abonamentu, gdy treści są miałkie.
Łatwo powiedzieć.
– Trudno zrobić. Bo do tego trzeba fachowców, a nie kolegów, prawda? Jeśli zatem pyta mnie pan o telewizyjną Jedynkę, że ma największy spadek, odpowiadam: moim zdaniem to wynika z miałkości oferty. Z braku identyfikacji tego kanału. Bo co to jest ta Jedynka? Ludzie muszą mieć poczucie, że choć płacą abonament, to warto; że dzięki temu mogą dotrzeć do treści, które same w sobie są istotne.
Faktycznie są istotne?
– Do tego zmierzałem. Jak patrzę na seriale „Drelich” czy „Pan Mama”, no sorry, ale nie sądzę, że to jest istotne. Powiem więcej, to jest nawet bardzo nieistotne. Zanim powstał „Drelich”, była książka. Świetna! Tylko to w ogóle nie jest do telewizji publicznej. To czysta rozrywka, która powinna być przypisana do telewizji komercyjnej. Nie ma nic poza warstwą zwykłej opowieści.
A co powinno być?
– Jedynka, Dwójka trzymają się serialami. Ale te, które dziś powstają,
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Potęga sztuki nieodwracania wzroku
Bywa sztuka filmu dokumentalnego formą ukojenia, źródłem energii, podtrzymaniem, gdy jest beznadziejnie, uporczywością „bycia człowiekiem w potwornym czasie” (czyli chyba zawsze). Ta górnolotna deklaracja ciśnie mi się na usta po obejrzeniu podczas tegorocznej edycji festiwalu Watch Docs filmu Laury Poitras i Marka Obenhausa „Cover-Up (Zatajone: Seymour Hersh na tropie prawdy)”, którego bohaterem jest legenda amerykańskiego i światowego dziennikarstwa śledczego, laureat nagrody Pulitzera za ujawnienie masakry w My~ Lai w Wietnamie z 1968 r.
Amerykańscy żołnierze na rozkaz swoich przełożonych wymordowali cywilów, w tym kobiety, dzieci i niemowlęta, by podnieść statystyki walki z partyzantami Wietkongu. Jeden ze sprawców mówi reporterowi, że wśród dzieci, do których strzelał, były i takie niepotrafiące jeszcze chodzić: „Chyba nie były jednak z Wietkongu…”. Hersh, idąc krok za krokiem za poszlakami i śladowymi tropami, ujawnia prawdę o zbrodni wojennej USA, która wstrząsa zarówno samą Ameryką, jak i światem.
Od tej pierwszej opisanej przez niego zbrodni, ukrywanej przez najwyższe dowództwo sił zbrojnych USA i najwyższych urzędników państwowych z prezydentem Nixonem i sekretarzem stanu Kissingerem, jest znienawidzony przez dowództwo wojskowe, szefostwo CIA, prezydenta. Nixon, zmuszony w końcu do ustąpienia ze stanowiska, mówi na jakimś zachowanym nagraniu: „Ten Hersh to skurwysyn, ale trzeba przyznać, że pisze zawsze prawdę”. Uważa się, że dziennikarska robota Hersha bezpośrednio przyczyniła się do zakończenia wojny USA w Wietnamie.
Seymour Hersh, urodzony w 1937 r., syn żydowskiego uchodźcy z Litwy z lat 20. XX w., przez prawie dwie dekady odmawiał Laurze Poitras zgody na realizację filmu o sobie. Wcześniej Poitras wraz z Glennem Greenwaldem zrobiła oscarowy dokument o Edwardzie Snowdenie, informatyku CIA, który zdecydował się ujawnić fenomen globalnej, systemowej inwigilacji prowadzonej przez amerykańskie agencje rządowe (CIA i NSA). Swoje sekrety i dokumenty powierzył właśnie tej dwójce niezależnych reporterów. W efekcie Poitras nakręciła dokument, a Greenwald napisał książkę.
Sy Hersh w kolejnych latach przyprawiał o ból głowy i nierzadko dymisje najwyższych urzędników państwowych,
Szpont zamiast 6-7
Młodzieżowe Słowo Roku coraz mniej mówi o młodzieży, a coraz więcej o dorosłych
„6-7”, mówią, wykonując charakterystyczny ruch dłońmi. Rozmawiam z grupkami młodzieży w wieku szkolnym podczas gali finałowej plebiscytu na Młodzieżowe Słowo Roku i pytam, jakich słów slangu najczęściej używają, rozmawiając ze sobą. Te dwie cyfry padają z ust niemal wszystkich. Rzadziej pojawia się „get out”(używane, gdy nie możemy w coś uwierzyć) i „schizować”(stresować się). To ostatnie słyszę też w kolejce do szatni, gdy jeden z chłopaków martwi się o zgubioną kurtkę, a koledzy radzą mu, żeby „przestał schizować”.
Sam fakt, że musiałam pytać uczniów szkół o modne ich zdaniem słowa, wywołał poczucie, że już do młodzieży nie należę. A przecież jeszcze chwilę temu sama chodziłam do szkoły. Tylko że wówczas w modzie były słowa typu „beka”, „żal” i „pozdro600”. W latach 80. pokolenie moich rodziców też miało swój slang, niegdyś świeży, dziś anachroniczny: „odlotowo”, „prywatkę”, „w pytę”. I specjalnie nie tłumaczę tutaj znaczeń tych wyrazów. Taki kod komunikacyjny ma za zadanie odróżniać „swoich” od „obcych”.
Gala plebiscytu na pierwszy rzut oka wygląda na coroczne święto języka młodych. Nowoczesny klimat: didżeje i konferansjerzy w kosmicznych strojach, głośna muzyka elektroniczna oraz instalacje prezentujące nominowane słowa.
– To dowód, jak bardzo ten projekt urósł, jak silnie zakorzenił się w świadomości odbiorców i jak ważny jest głos młodego pokolenia w rozmowie o współczesnej polszczyźnie – mówi Natalia Wojciechowska, prezeska grupy PWN, organizatora plebiscytu. I dodaje: – Ten plebiscyt szczególnie pokazuje, jak pięknie można łączyć doświadczenia ekspertów i twórczą kreatywność młodych ludzi.
Zgadzam się z Natalią Wojciechowską, jednocześnie ze zdziwieniem obserwuję, jak skomercjalizowane zostało to wydarzenie. W przestrzeni Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie dysonans między ideą a realizacją powodują stoiska sponsorów, obecność dorosłych influencerów oraz znaczna liczba dziennikarzy. To skłania do zastanowienia się, czy ten rodzaj językowej ekskluzywności, bycia nie dla wszystkich, nie został przez przypadek wystawiony na sprzedaż.
Jak się masz, ferajno?
Kiedyś tajemny kod młodzieży naprawdę był tajemny. Żadne dziecko nie myślało, że musi tłumaczyć go rodzicom, a żaden rodzic nie zapraszał pozostałych, żeby wspólnie starać się go rozszyfrować. Slang ma być naturalny, ulotny i przede wszystkim nienazwany,
To Polska zagraża Polsce
Kiedy siadam do napisania tych kilkuset słów, wiem, że premier Donald Tusk zamierza przedstawić nazajutrz „pilną informację dotyczącą bezpieczeństwa państwa”. Przecieki na ten temat rozhulały się już 24 godziny przed rozpoczęciem posiedzenia Sejmu. Zamiast tajne przez poufne mamy polityczną wannę z brudną wodą, dziurawą w wielu miejscach i cieknącą. Nie trze ba być prorokiem, żeby przewidzieć, że będzie o Rosji jako złu wcielonym, które nie ma nic innego do roboty jak podstępnie podniszczać Polskę, a to wlatując jakimiś dronikami, a to wysadzając w powietrze metr bieżący toru kolejowego. I wszystkim zawiaduje bezpośrednio Władimir Putin – bez wątpienia, bo jak inaczej?
Czytam więc przecieki z tajnego/poufnego/utajnionego/zaszyfrowanego/zabezpieczonego przez SOP, gdzie mowa o jakiejś rosyjskiej (a jakiej innej???) kryptoaferze i rosyjskim w niej śladzie. Krypto- to pierwszy człon wyrazów zło onych wskazujący na ich związek z tym, co niewidoczne, albo na posiadanie ukrytych cech lub niejawny charakter czegoś. Ale to także przedrostek anihilujący: krypto-, czyli nic. Kryptoafera jest zatem ukrytą, za chwilę może się okazać, że nieistniejącą albo przeszacowaną aferką, niby-aferką, zeroaferką. Powagi, godności i mocy dodaje zatem aferce wzmianka o śladzie rosyjskim. I już w tym momencie należałoby zamilknąć, żeby nie zasłużyć na honorowe miano ruskiej onucy. Dziś pojęcie „rosyjski ślad” niesie w sobie moc nie tyle stygmatu i wykluczenia, ile wyroku i najchętniej od razu egzekucji. Jak to mówią, nie pogadasz. Ale dlaczego tajne? Posłowie będą trzymać język za zębami? A skąd mieliby wziąć taką tradycję? Nie mają w tym żadnego interesu.
Dolewa więc prezes Rady Ministrów benzynę strachu do ogniska lęków i poczucia zagrożenia. I potem wjedzie na białym koniu konieczności ponoszenia wyrzeczeń przez najuboższych, cięcia wydatków na wszystko,








