Ścigany po polsku

Ścigany po polsku

Głównemu świadkowi oskarżenia w sprawie korupcji w zielonogórskim sądzie może grozić kolejny wyrok. Jeden z policjantów CBŚ uważa, że to zemsta prawników

Przekonaliśmy ściganego listem gończym, by dobrowolnie zgłosił się do aresztu. To główny świadek oskarżenia w sprawie korupcji w Sądzie Okręgowym w Zielonej Górze. Proces rozpoczął się w Legnicy.
Aleksander Sidorowicz. Urodzony w 1970 r. w Zielonej Górze. Wykształcenie średnie. Zawód wyuczony – stolarz. Mąż, ojciec trojga dzieci w wieku: dwóch, czterech i 12 lat. Zainteresowania i hobby: wschodnie sztuki walki. Do 1998 r. niekarany.
Pojechaliśmy do Niemiec, by sprowadzić go do Polski i przekonać, że dobrowolnie powinien zgłosić się do więzienia. 100 km od granicy z Polską pracował w prywatnym przedsiębiorstwie budowy drewnianych domów. Tam czuł się wolnym człowiekiem. Przyjął nas w obskurnym pokoju, gdzie sypiał. Tu rozpoczęła się dramatyczna, kilkugodzinna spowiedź.

Na posadzie u „detektywa”
Dramat tego naiwnego człowieka rozpoczął się ponad dziesięć lat temu. 1995 r. to czas, gdy w Lubuskiem bezrobocie rośnie w zastraszającym tempie. Padają niemal wszystkie zakłady przemysłowe. Na państwowym majątku za grosze uwłaszczają się zwykle cwaniacy i kombinatorzy. Tysiące ludzi traci pracę.
Sidorowicz jest jednym z tych, którym z trudem udaje się utrzymać rodzinę. Szuka, śledzi ogłoszenia w prasie. Od czasu do czasu podejmuje się dorywczych zajęć w Niemczech. Znajomy poznaje go z Jerzym G. o podwójnym, polskim i niemieckim obywatelstwie. Jerzy G. twierdzi, że jest detektywem i przedstawicielem zachodnich firm ubezpieczeniowych; trudni się odzyskiwaniem kradzionych aut. Sidorowicz ma zostać jego kierowcą. Nawet nie podejrzewa, że godząc się na tę pracę, otwiera przed sobą i swoją rodziną pasmo koszmarnych zbiegów okoliczności.
Częste kontakty „detektywa” ze środowiskiem przestępczym początkowo nie budziły podejrzeń Sidorowicza. – Parając się odzyskiwaniem kradzionych samochodów, zapewne trzeba mieć takie kontakty – tłumaczył sobie, tym łatwiej, że spotkania w komendzie policji i w zielonogórskiej prokuraturze też nie należały do rzadkości. Podejrzenia zaczęły się w czasie krótkiego pobytu w Katowicach. Szemrana dzielnica, zejście do niewielkiej piwnicy w bloku. Tam znajdowała się zakamuflowana, nielegalna drukarnia. – Jerzy G. odbierał tam blankiety podrobionych dokumentów granicznych, tzw. briefów niemieckich – zapewniał Sidorowicz kilka miesięcy później, w czasie przesłuchania w policji. Dzięki fałszywkom można było bez trudu sprowadzić do Polski samochody kradzione na Zachodzie. Z zeznań Sidorowicza wynikało, że podrobione briefy „detektyw” rozprowadzał w środowisku przestępczym. Twierdził poza tym, że kradzione samochody poszukiwane przez zachodnie firmy ubezpieczeniowe kupowane były przez Jerzego G. od złodziei. Kolejne podejrzenia wzbudziły prezenty przygotowywane przez „detektywa” dla wysokich rangą policjantów i prokuratorów, którzy ułatwiali legalizowanie aut odzyskiwanych tym sposobem i ich przerzut za zachodnią granicę. W opinii Sidorowicza proceder kwitł i wszyscy byli zadowoleni. Wszyscy, oprócz niego. „Detektyw” nie płacił mu od kilku miesięcy, a w razie podjęcia działań groził wpływowymi kolegami.
Sidorowicz zrezygnował z haniebnej współpracy po kilku miesiącach. Z pustym portfelem i kilkoma kontaktami w szemranym zielonogórskim półświatku. Wkrótce został zatrzymany na próbie sprzedaży kradzionego auta. Jak zapewniał – to miał być incydent. W ten sposób chciał podreperować tragiczny budżet rodzinny. Policjanci potwierdzili, że obserwowali go od kilku miesięcy. Wtedy gromadzili dowody i szukali świadków przestępczej działalności i korumpowania stróżów prawa przez Jerzego G.

Oskarżenie i wyrok
Po zatrzymaniu Aleksander Sidorowicz zgodził się na współpracę. Przyznał się do planowanej sprzedaży kradzionego auta. Opowiedział o wszystkich nielegalnych procederach „detektywa”. Jego zeznania potwierdzili też inni świadkowie, m.in. właściciel nielegalnej drukarni w Katowicach. – „Detektyw” trafił za kratki, a Sidorowiczowi prokurator obiecał nadzwyczajne złagodzenie kary – wspominają policjanci prowadzący dochodzenie. – Dla mnie od razu było jasne, że Sidorowicz to nie przestępca. Pechowo się uwikłał – zapewnia Ryszard G. z zielonogórskiego CBŚ.
– W czasie gdy „detektyw” przebywał w areszcie, kilku zielonogórskich prokuratorów w pośpiechu pozbywało się swoich samochodów. Okazało się, że to były auta kradzione – wspomina ówczesny naczelnik wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Zielonej Górze.
Ale po kilku miesiącach sprawę przejął inny prokurator. Jerzego G. zwolniono z aresztu i wkrótce świadkowie wycofali obciążające go zeznania. Policjanci podejrzewają, że to Jerzy G. po wyjściu na wolność przekonał ich do zmiany zeznań. W zamian mógł obiecywać łagodne potraktowanie ich przestępstw przez prokuraturę w Zielonej Górze. Tak się stało w przypadku właściciela nielegalnej drukarni. Mimo niewątpliwie drukowanych fałszywek nie poniósł on żadnych konsekwencji.
Prokurator umorzył dziewięć zarzutów postawionych wcześniej „detektywowi”. Mimo że fałszywe dokumenty policjanci zabezpieczyli w jego prywatnym samochodzie. Nikogo nie oskarżono. Oprócz Sidorowicza. Mimo incydentalnego charakteru przestępstwa i obietnicy nadzwyczajnego złagodzenia kary prokurator zażądał dla niego bezwzględnego pozbawienia wolności. Zielonogórski sąd przychylił się do żądania prokuratora. Potraktowano go jak pasera, który ze sprzedaży kradzionych aut czerpał stałe korzyści. Niedoszły świadek koronny został skazany na dwa lata więzienia.
– Znam wielu paserów – zapewnia Ryszard G. z CBŚ. – Wiem, jak żyją. Zazwyczaj mają kilka domów, drogie samochody. Sidorowicz mieszka z żoną, trójką dzieci i psem w rozwalającym się poniemieckim domku. Mają krytyczne warunki. Oskarżenie i wyrok są dla mnie absurdalne.
Inny oficer CBŚ, który prowadził dochodzenie w sprawie korupcji, podaje przykłady kilkunastu przestępców, którzy wielokrotnie byli zatrzymywani przez policjantów CBŚ. Wszyscy dostali wyroki w zawieszeniu. W innych przypadkach śledztwa były umarzane na etapie prokuratury.
Postanowiłam zweryfikować tę informację. W ciągu dwóch lat – w 1997 i 1998 r. – w zielonogórskim sądzie skazano siedem osób z tego samego paragrafu. Tylko dwóch oskarżonych, w tym Sidorowicza, na karę bezwzględnego więzienia. Pozostałym zawieszono wykonanie kary. Jeden z zapytanych przeze mnie sędziów przyznał, że w tym wypadku z pewnością orzekłby karę w zawieszeniu. To było pierwsze zderzenie z prawem Aleksandra Sidorowicza. W środowisku cieszył się dobrą opinią. Troszczył się o rodzinę. Dlaczego zatem tak surowy wyrok? Policjant z CBŚ uważa, że to zemsta przedstawicieli zielonogórskiego wymiaru sprawiedliwości za zeznania, które kompromitowały prokuratorów.

Pośrednik w korupcji
Aleksander Sidorowicz nigdy nie pogodził się z wyrokiem. Czuł się oszukany. Nie zgłaszał się do aresztu. Wtedy popełnił kolejne głupstwo. W poznanym wcześniej zielonogórskim półświatku dowiedział się, że za pieniądze może uniknąć kary. Po trzech latach wspominał:
– Zgłosił się mężczyzna. Później dowiedziałem się, że to były sędzia. Powiedział, że może załatwić zawieszenie kary. W tym czasie byłem już ścigany listem gończym, ponieważ nie stawiałem się do aresztu. Wtedy urodziła się nam córeczka. Nie mogłem zostawić żony z dwojgiem dzieci. Były sędzia powiedział, że powinienem przygotować pieniądze – 25 tys. zł. Miałem wpłacać ratami. Po pierwszej wpłacie pani sędzia Aniela M. anulowała list gończy. Na tej rozprawie poinstruowała mnie ponadto, że powinienem przygotować zaświadczenia lekarskie o moim złym stanie zdrowia. Wtedy będę mógł liczyć na zawieszenie kary. Za drzwiami sali rozpraw czekał pośrednik. Powiedział, abym przygotował kolejne 15 tys. By je zdobyć, ciężko pracowałem w Niemczech, poza tym wzięliśmy z żoną kredyt. Przekazałem te pieniądze, ale obietnica nie została spełniona. Wznowiono list gończy i nakazano, bym zgłosił się do więzienia.

Więzienie i wyrok
Nie zgłosił się sam. Został doprowadzony przez policjantów. Zabrali go z mieszkania w kwietniu 2003 r. Wtedy jego żona spodziewała się trzeciego dziecka. I pojawiały się pierwsze oznaki jej załamania psychicznego.
Poznałam Aleksandra Sidorowicza jesienią 2003 r. w zielonogórskim areszcie. Miał za sobą siedem miesięcy zaliczonej kary. Żona lada dzień miała rodzić, a on bezskutecznie zabiegał o przerwę w odbywaniu kary. Powoływał się na dramatyczną sytuację rodzinną. Wtedy podjęłam realizację reportażu telewizyjnego. Kilka dni po naszym spotkaniu sąd przychylił się do prośby i Sidorowicz na kilka miesięcy wrócił do rodziny. W poznańskiej prokuraturze trwało wówczas śledztwo w sprawie korupcji w zielonogórskim sądzie. On był jednym z głównych świadków. Złożył zeznania jeszcze przed śledztwem prokuratorskim, dlatego prokurator zdecydował się nadać mu w tej sprawie status pokrzywdzonego. Jego zeznania potwierdził pośrednik, były sędzia oraz kilku innych mężczyzn, którzy podobnie jak on przekazywali sędzi łapówki na poczet zamiany bądź zawieszenia wyroku. Jedna z takich sytuacji została utrwalona na taśmie magnetofonowej. Śledztwo zbliżało się do finału.
Na wolności Aleksander Sidorowicz chwytał się dorywczych prac. Zgromadził maszyny stolarskie i rozpoczął pracę we własnej stolarni. Opiekował się dziećmi, gdy jego żona na kilka tygodni trafiła do szpitala psychiatrycznego. Ale prośba o zawieszenie kary została przez zielonogórski sąd odrzucona.
W tym czasie prokuratura skierowała przeciwko niemu kolejny akt oskarżenia. Sprawa dotyczy wyłudzenia towarów budowlanych na kwotę 15 tys. zł w 2000 r. Podobne sprawy zwykle są kierowane do sądu cywilnego, ale tym razem stało się inaczej. Wielokrotne próby zawieszenia bądź umorzenia sprawy przez prokuratora rejonowego w Krośnie Odrzańskim były torpedowane przez Prokuraturę Okręgową w Zielonej Górze. Śledztwo toczyło się kilka lat. Sidorowicz kilka razy wyjaśniał, że nie mógł zapłacić, ponieważ inwestor nie zapłacił jemu. Gdy sprawa mimo perturbacji trafiła do sądu, nie stawiał się na rozprawy. Tłumaczył się koniecznością opieki nad dziećmi, gdy żona była w szpitalu. Później ukrywał się już, pracując na rodzinę w Niemczech. Wyrok zapadł w czerwcu 2005 r. bez jego udziału w procesie. Został skazany na kolejną karę bezwzględnego pozbawienia wolności. Tym razem – półtora roku. Nie odwoływał się. Nie miał pojęcia, że zapadł wyrok.

Jedziemy do Niemiec
Ukrywał się blisko półtora roku. – Postanowiliśmy, że mąż najpierw zabezpieczy rodzinę finansowo, a później zgłosi się do więzienia – mówi żona Aleksandra Sidorowicza. – Sami nie poradzimy sobie bez niego.
W dwóch niewielkich niedogrzanych pokoikach wymagających pilnego remontu gnieżdżą się z trójką dzieci. Po powrocie ze szpitala Katarzyna Sidorowicz musiała przejść na rentę, a to zaledwie 500 zł miesięcznie. Za takie pieniądze nie przeżyją. Opłaty miesięczne grubo przekraczają tę kwotę.
Postanowiliśmy dotrzeć do niego. Lada dzień miał się rozpocząć proces w sprawie korupcji. Nieobecność głównego świadka mogła mieć kluczowe znaczenie. Nietrudno byłoby podważyć wiarygodność człowieka ściganego. Razem z Leszkiem Ciechońskim, reporterem z TVP, postanowiliśmy go odszukać. W wyprawie towarzyszył nam operator kamery, Krzysztof Gawałkiewicz.
Zdobyliśmy jego telefon w Niemczech i ruszyliśmy w stronę Świecka. Dotarliśmy do niewielkiej miejscowości po drugiej stronie granicy. Telefonicznie wskazał adres swego pobytu.
Siedzieliśmy z kolegą w brudnym pokoju z czterema niezasłanymi łóżkami. W budynku, a raczej tymczasowym kontenerze mieszkalnym przygotowanym naprędce dla polskich robotników. Rozmowę rejestrował operator kamery. Naprzeciwko nas siedział zaszczuty młody mężczyzna. Z opuszczoną głową od czasu do czasu unoszoną buńczucznie w twardym zamierzeniu, że się nie podda. Najpierw musi zabezpieczyć rodzinę, później ewentualnie zgłosi się do aresztu. Momentami żal mieszał się z rozpaczą i poczuciem niemocy. Czuł się oszukany. Wtedy zapewniał, że zrobi wszystko, by rodzinę sprowadzić do Niemiec, zmienić tożsamość i ukryć się przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Nie do końca zdawał sobie sprawę z beznadziejności swej sytuacji. Z tego, że za chwilę może zapaść kolejny wyrok z powodu jego ukrywania się, że rodzina żyje w permanentnym stresie, a on z piętnem człowieka ściganego.
Po kilku godzinach zrozumiał. Zgodził się wrócić i dobrowolnie zgłosić do więzienia. Bez problemów przejechaliśmy z nim granicę. O północy pożegnaliśmy się z nim przed gmachem zielonogórskiej policji. Później w czasie spotkania z żoną powiedział, że tej nocy po raz pierwszy od roku spał normalnie.

Z ostatniej chwili
Zielonogórski sąd rejonowy skazał Sidorowicza na kolejny wyrok pozbawienia wolności. Tym razem – cztery miesiące. Za to, że na czas nie zgłosił się do więzienia. Ponadto istnieją poważne obawy, że śledztwo w sprawie korupcji w zielonogórskim sądzie okręgowym zostało spłycone. Z akt wyłączono wątek skorumpowanego lekarza, który wystawiał fałszywe zaświadczenia w sprawie stanu zdrowia. Z zeznań wynika, że na tej podstawie sędzia zawieszała wykonanie wyroków. Wyłączony wątek z powrotem trafił do Zielonej Góry. Śledztwo podjęła pobliska prokuratura w Żarach. Mimo klarowności i jednoznacznych zeznań świadków, w Żarach przez kolejny rok nie postawiono lekarzowi zarzutów. Nie uczyniono też nic, by go zatrzymać. Natomiast po zgłoszeniu się do więzienia w bardzo krótkim czasie zarzut płatnej protekcji postawiono Sidorowiczowi. W tej samej sprawie został on wcześniej zwolniony z tego zarzutu przez Prokuraturę Apelacyjną w Poznaniu, która uznała go za pokrzywdzonego. Andrzej Gronek, prokurator rejonowy w Żarach, przyznał, że prokuratury mogą inaczej interpretować zaistniałe zdarzenia. Tym sposobem wkrótce głównemu świadkowi w sprawie korupcji sędziów może grozić kolejny wyrok. Jeden z policjantów CBŚ uważa, że to zemsta zielonogórskiego środowiska prawniczego.
A nam pozostaje zapytać, czy na tym ma polegać praworządność. Czy różne prokuratury w naszym kraju mogą interpretować to samo prawo, jak chcą?
Żona Sidorowicza przeżywa kolejny atak choroby. On sam wystąpił do prezydenta RP z prośbą o łaskę.

Wszystkie zdarzenia opowiedziane w tym tekście zostały zarejestrowane kamerą. Reportaż telewizyjny o tym samym tytule w ubiegłym tygodniu wyemitowała TVP 2 w programie „SOS”.

Wydanie: 15/2006, 2006

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy