Sprawiedliwy z Sokołowa

Sprawiedliwy z Sokołowa

Perla Morgensztern do Kazimierza Miłobędzkiego: „Nigdy nie zapomnę, coś dla mnie zrobił” W 1946 r. Kazimierz Miłobędzki z Sokołowa Podlaskiego dostał list z Brooklynu: „To jest dopiero niespodzianka! Franka Drewicz, a raczej Gołda Hochberg, w Ameryce. Nie rób wielkich oczu i nie dziw się, bo ja sama jestem zdziwiona. Tak jest: długo wędrowałam, aż wreszcie wylądowałam na wolnej ziemi. Nie chcę dużo pytać ani dużo pisać, gdyż jest to mój pierwszy list jako wolny człowiek”. To był jedyny znak życia od Gołdy. Że dobrze jej się powodzi, Miłobędzki dowiedział się od Perli, inaczej Genowefy Głowackiej, z listu napisanego rok później: „Brooklyn, 1947 r. (…) Nareszcie wyjechałam z piekła Europy. (…) Co słychać w Sokołowie? Z ostatnich czasów nie zostało żadnych dobrych wspomnień, jednak jest to moje rodzinne miasteczko. Jak wygląda nasz dom? Nie ma dnia, żebyśmy o was nie myśleli i nie mówili. Nawet nasz kochany synek też wie o was. Nigdy nie zapomnę, coś dla mnie zrobił i postaram się odwdzięczyć. Perla Genowefa”. 82-letni dziś Miłobędzki nadal koresponduje z Perlą, która wciąż wypytuje, jak wygląda jej Sokołów. Pisze jej, jak jest: dawna, żydowska część miasta, zwana przez mieszkańców Starówką, popada w ruinę i straszy odrapanymi ścianami pochylonych domków. Po synagodze nie ma nawet fundamentów. W pobliżu miejsca kaźni na ulicy Pięknej stoją prywatne domy wybudowane po wojnie. W latach 60. położono tam betonową płytę pamiątkową, ale od lat nieczyszczona, porosła mchem i popękała. Miłobędzki codziennie zatrzymuje się przy niej na chwilę w czasie spaceru. Na starość lubi wracać myślą do tych wszystkich, z którymi spędzał młode lata. Nie przeszkadza mu, że większość nie żyje. Człowiek, po prostu 1939 rok, wrzesień. Do Sokołowa, pobliskiego Węgrowa i innych okolicznych miasteczek napływają uchodźcy z ziem włączonych do Rzeszy. Żaden Żyd nie czuje się bezpieczny Za przechowywanie zbiegów grozi kara śmierci. Nie mogą jednak uciekać dalej ze względu na patrole gęsto rozstawione przy drogach i przeczesujące lasy. Często jedynym wyjściem jest koczowanie w wykopanych w pośpiechu, prowizorycznych ziemiankach. Uciekinierzy zazwyczaj zatrzymują się w gościnnym obejściu kilka dni, po czym szukają schronienia w innej stodole. W ten sposób przez gospodarstwa Piotrowskich, Radzikowskich i Szelwów przewinęło się kilkudziesięciu Żydów. U Stanisława i Anieli Paczuskich jeden uchodźca z Mokobodów zatrzymał się prawie na rok. W snopie siana wykopał norę. Nie wychylał stamtąd nosa całymi dniami, chyba żeby wziąć miskę zupy, którą przynosił mu najmłodszy syn Paczuskich – Rysio. Przez całą wojnę przechował się na strychu Pieczarów krawiec Paweł Koper. Ukrywali go, bo był narzeczonym ich córki. Ale byli też szmalcownicy, antysemici. Wiosną 1942 r. w oddalonych o 40 km od Sokołowa Kopciach doszło do dziwnej egzekucji, której sprawców nigdy nie złapano. W kościele zebrała się prawie cała wieś – wszyscy odświętnie ubrani z okazji ślubu jednego z mieszkańców. Po ceremonii państwo młodzi szli polną drogą, otoczeni weselnymi gośćmi. Nagle z lasu wypadły cztery zamaskowane postacie, które ogłuszyły pana młodego i odciągnęły kilkadziesiąt metrów w bok. Rozległy się strzały, po czym napastnicy znikli w leśnej głuszy. Dziwne było to, że nikt nie starał się ich powstrzymać ani gonić. Zapłakana panna młoda dopiero wtedy dowiedziała się, że jej świeżo poślubiony mąż był mordercą Żydów i niemieckim konfidentem. On strzelał, a jego matka opatrywała ofiarom syna rany. Cenna przepustka Dla nadzorowania mienia żydowskiego i ściągania komornego powołano w Sokołowie Komisaryczny Zarząd Zabezpieczonych Nieruchomości. W lipcu 1941 r. wrócił do swego rodzinnego miasta młody protokolant z Sądu Grodzkiego w Warszawie, Kazimierz Miłobędzki. Zatrudniono go w KZZN. W tej samej instytucji pracowali jego znajomi z dzieciństwa: Perec Bocian, syn sklepikarza, i Gołda Hochberg, córka właściciela warsztatu naprawy rowerów. Biuro mieściło się przy ulicy Długiej, zaraz przy wejściu do getta. Pracownik dostawał przepustkę nocną oraz uprawniającą do prowadzenia pięcioosobowej grupy mieszkańców getta po mieście, a nawet na terenie całego powiatu. Młody Kazimierz mógł więc swobodnie jeździć furmanką do okolicznych wsi zamieszkanych przez żydowskich uchodźców i zawozić im coś do jedzenia z ojcowego gospodarstwa. Zawsze zabierał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 48/2001

Kategorie: Reportaż