Tag "amerykańska polityka"
Krok w przyszłość Ameryki
Burmistrz Nowego Jorku – koszmar Donalda Trumpa
Tak naprawdę w tym zwycięstwie nie ma niczego dziwnego, trudno je nazwać niespodzianką. Zohran Mamdani, 34-letni socjalista urodzony w Kampali, syn profesora antropologii na Uniwersytecie Columbia i znanej reżyserki, autorki „Monsunowego wesela” i laureatki nagród na najważniejszych festiwalach filmowych, nie za bardzo miał jak przegrać głosowanie na burmistrza. Nowy Jork jest prawdopodobnie jeszcze bardziej niż inne metropolie w USA bastionem progresywizmu, liberalną wyspą na coraz większym morzu konserwatywnych okręgów wyborczych. W dodatku ma bardzo wymieszaną etnicznie i rasowo populację, co daje efekt normalizujący. Wystarczająco dużo pokoleń wychowało się w zróżnicowanych społecznościach, żeby burmistrz o obco brzmiącym nazwisku nie wywoływał w nowojorczykach większych emocji.
Nawet biorąc pod uwagę fakt, że republikanie (lub to, co z nich zostało po przejęciu tej formacji przez ruch MAGA) rządzą wszędzie na poziomie federalnym – od prezydenta, przez obie izby Kongresu, po Sąd Najwyższy – zwycięstwo prawicowego kandydata w Nowym Jorku od początku było nierealną fantazją. Wprawdzie w szranki stanął Curtis Sliwa, potomek polskich imigrantów, prezentujący się publicznie dość groteskowo w czerwonym berecie o militarystycznej estetyce, ale w tych wyborach odgrywał raczej rolę osobliwości. Osobliwe też okazało się jego poparcie – nie wygrał w żadnej dzielnicy, w skali miasta poparło go 7,1% wyborców.
Miasto się nie zawali
Dość szybko kampania nabrała więc charakteru referendalnego. Nie był to wybór pomiędzy Mamdanim a jego głównym rywalem Andrew Cuomo, byłym gubernatorem obciążonym zarzutami o molestowanie i ukrywanie części zgonów w czasie pandemii koronawirusa, tylko głosowanie za lub przeciw ostatecznemu zwycięzcy. Potwierdził to zresztą sam Cuomo, którego na finiszu kampanii poparł prezydent Donald Trump. Pytany o nieproszone wsparcie z Białego Domu Cuomo wyjaśniał, że Trump „wcale go nie popiera”, tylko radzi „głosować przeciwko Mamdaniemu, którego uważa za komunistę i egzystencjalne zagrożenie dla Nowego Jorku”. Były nowojorski gubernator zaraz dodawał, że dla niego rywal „nie jest komunistą, a jedynie socjalistą”. Zgadzał się jednak z prezydentem co do egzystencjalnej natury zagrożenia płynącego z ewentualnego zwycięstwa przeciwnika.
Cóż, od ogłoszenia oficjalnych wyników do oddania tego tekstu do redakcji minęło trochę czasu, a Nowy Jork stoi, jak stał. I nic nie wskazuje na to, żeby miał się spektakularnie zawalić. Oczywiście różne frakcje funkcjonujące w ramach szerokiego parasola, jakim od miesięcy jest ruch MAGA, pompują propagandę o nieuchronnym upadku miasta – z bardzo odmiennych powodów.
Racjonalizujący rzeczywistość komentatorzy gospodarczy wskazują, że sztandarowe pomysły Mamdaniego, czyli wprowadzenie miejskich sklepów spożywczych, darmowa komunikacja miejska i podniesienie CIT do 12,5% (co byłoby po prostu zrównaniem stawki z New Jersey leżącym po drugiej stronie rzeki Hudson), doprowadzą miasto na skraj bankructwa, wystraszą bogatych, wywołają exodus inwestorów, nie mówiąc o wpisanym w amerykańską tożsamość narodową lęku przed komunizmem (często mylonym z usługami publicznymi).
Owszem, są to pozycje programowe, które będą wymagały zmian ordynacji podatkowej, zwiększenia niektórych wydatków i reorganizacji finansów miasta, ale ponieważ Nowy Jork staje się miejscem nie do życia, zbyt drogim, by mieszkali tam rdzenni nowojorczycy, coś trzeba było zrobić. Cuomo, a wcześniej odchodzący burmistrz Eric Adams, nie mówiąc już o Sliwie, w kwestiach gospodarczych oferowali co najwyżej pudrowanie status quo. Pomijając już to, że od chwili, gdy Mamdani wygrał prawybory na kandydata demokratów na burmistrza, pojawiło się tyle samo analiz zapowiadających bankructwo miasta, co tekstów mówiących, że pomysły te są jak najbardziej ekonomicznie realne.
Do tego dochodzi oczywiście fala internetowego rasizmu, zebrana pod zbiorczą tezą, że „Nowy Jork już upadł”. Tuż po wyborach magazyn „Wired” opublikował tekst podsumowujący reakcje co bardziej fanatycznych postaci z uniwersum MAGA na triumf Mamdaniego.
Laura Loomer, popularna na amerykańskiej prawicy zwolenniczka teorii spiskowych, mająca spory wpływ nawet na politykę personalną Białego Domu, napisała w portalu X, że „Mamdani będzie zachęcał innych muzułmanów do popełniania zbrodni motywowanych politycznie”. Matt Walsh, znany prawicowy podcaster oraz apologeta faszyzmu i antysemityzmu, pokusił się nawet o stwierdzenie, że „komunista z Trzeciego Świata został burmistrzem Nowego Jorku, bo Nowy Jork jest miastem Trzeciego Świata”.
Generacyjna zmiana warty
A mimo to Mamdani wygrał, i to bez większych problemów. Wyborcze zwycięstwo było jednak łatwiejszą częścią potyczki politycznej. Trudne może się okazać przetrwanie na stanowisku, gdy Trump otwarcie zapowiada, że zrobi wszystko, by nowojorczykom żyło się gorzej. Biały Dom już zaanonsował rewizję wszystkich inwestycji infrastrukturalnych na terenie miasta, które przynajmniej częściowo są wspierane przez rząd federalny. Prezydent USA nawet nie ukrywa, że chce własne miasto zamienić w piekło na ziemi
Donald Trump i podżeganie generałów do przemocy
W czasie gdy wielu ludzi na świecie entuzjazmuje się wkładem Donalda Trumpa w doprowadzenie do zawieszenia broni w Gazie, łatwo może ujść uwagi jego spotkanie z najwyższymi dowódcami wojsk lądowych i marynarki w Quantico w stanie Wirginia. Na niepokojący wydźwięk słów, które padły tam zarówno ze strony prezydenta USA, jak i sekretarza obrony (amerykański Departament Obrony z Pete’em Hegsethem na czele został bezprawnie przemianowany na Departament Wojny – bezprawnie, gdyż takiego przemianowania może dokonać tylko Kongres), zwraca uwagę Kori Schake, specjalistka w dziedzinie stosunków międzynarodowych, obecnie dyrektorka ds. studiów nad polityką zagraniczną i obronną w American Enterprise Institute. Wcześniej piastowała funkcje w Departamencie Obrony i w Departamencie Stanu. Fragmenty jej analizy, które publikujemy, ukazały się w „Foreign Policy” 1 października 2025 r. (całość pod adresem: foreignpolicy.com/2025/10/01/trump-military-generals-incitement-civilians/). Schake jest autorką książki „America vs the West: Can the Liberal World Order Be Preserved?” (2018). Czytelników zainteresowanych jej najnowszymi tekstami możemy odesłać do „The Atlantic”, na łamach którego często gości.
Trudno znaleźć słowa usprawiedliwienia dla prezydenta USA Donalda Trumpa i sekretarza obrony Pete’a Hegsetha. Ich przemówienia do dowódców wojskowych (w Quantico w Wirginii – przyp. P.K.) były podżeganiem – niebezpieczną próbą nakłonienia wojska do złamania przysięgi i stosowania przemocy wobec rodaków. Wypowiedziane przez nich słowa winny uprzytomnić każdemu, że władze cywilne zamierzają wykorzystać groźbę przemocy i samą przemoc, naruszając konstytucyjne prawa Amerykanów. Jako Amerykanie możemy znaleźć pocieszenie jedynie w cichym profesjonalizmie, jaki nasi wojskowi wykazali w tej haniebnej i niebezpiecznej sytuacji.
[O spotkaniu w Quantico] Trump powiedział, że „będzie to bardzo miły mityng na temat tego, jak fantastycznie dajemy sobie radę pod względem militarnym, na temat wielu dobrych, pozytywnych rzeczy”. W rzeczywistości stwierdził ponuro, że „jesteśmy świadkami inwazji od wewnątrz”. Wychwalał swoją dyrektywę „o zapewnieniu szkolenia dla sił szybkiego reagowania, które mogą pomóc w tłumieniu niepokojów społecznych. To wielka sprawa dla ludzi zgromadzonych w tej sali, ponieważ mamy do czynienia z wrogiem wewnętrznym i musimy sobie z nim poradzić, zanim sprawy wymkną się spod kontroli”.
Dodał, że poinstruował sekretarza obrony, „aby wykorzystał niektóre z tych niebezpiecznych miast jako poligony dla naszych sił zbrojnych”. Powiedział jeszcze, że Waszyngton jest niebezpieczniejszy niż wszystko, czego nasze wojsko doświadczyło w Afganistanie.
Hegseth z kolei (…) podkreślił znaczenie wyglądu zewnętrznego i sprawności fizycznej. Zaapelował także o skończenie z „głupimi zasadami walki”, skoro zadaniem wojska jest „niszczenie rzeczy i zabijanie ludzi”. Chociaż prawienie nauk o etosie wojownika oficerom, którzy poświęcili obronie USA 30-40 lat życia, jest ze strony Hegsetha, niezbyt utalentowanego majora Gwardii Narodowej, żenujące, przynajmniej odpowiada charakterowi spotkania motywacyjnego. Ale już pouczanie przez cywilnego szefa Departamentu Obrony: „Jeśli słowa, które dziś wypowiadam, was rozczarowały, powinniście postąpić honorowo i zrezygnować”, zupełnie nie pasuje. Szczególnie w połączeniu z nawoływaniami prezydenta do stosowania przemocy wobec innych Amerykanów. (…)
Budująca była reakcja dowódców. (…). Trump był wyraźnie
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Od Charliego Kirka do wojny domowej
Administracja Trumpa potraktowała wschodzącą gwiazdę prawicy jak bohatera narodowego, a nawet męczennika
Korespondencja z USA
Czy zastrzelony 10 września na kampusie uniwersyteckim w Utah Charlie Kirk był świętym, czy prowokatorem? Poniósł śmierć jak żołnierz na polu walki albo jak męczennik? Czy jego śmierć przyniesie Ameryce koniec wolności słowa, a nawet wojnę domową?
Morderstwo dokonane niemal na oczach całego świata (nagrania momentu, gdy kula przeszywa szyję ofiary, można obejrzeć w sieci) prawdziwie wstrząsnęło Amerykanami. Zbladły przy nim wszystkie skandale ostatnich miesięcy: mrożące krew w żyłach uliczne łapanki urządzane na nielegalnie przebywających w kraju imigrantów przez agentów ICE (Immigration and Customs Enforcement, Urząd Celno-Imigracyjny – przyp. red.), nieludzkie warunki w ośrodkach detencyjnych strzeżonych przez krokodyle, a nawet afera z listą Epsteina, która pogłębia rozłam w łonie MAGA.
Szokiem dla Amerykanów był zarówno fakt, że stali się świadkami bezprecedensowego aktu przemocy na tle politycznym, jak i reakcje na to morderstwo. I to nie tylko w społeczeństwie, którego część jest gotowa mniej lub bardziej otwarcie zgodzić się z opinią, że Kirk otrzymał zasłużoną karę za szerzenie mowy nienawiści i ideologii wykluczania, ale przede wszystkim w Białym Domu. Administracja Trumpa potraktowała bowiem 31-letniego aktywistę i wschodzącą gwiazdę amerykańskiej prawicy jak największego bohatera narodowego, a nawet świętego i męczennika. Kirk został pośmiertnie nagrodzony Prezydenckim Medalem Wolności – najwyższym odznaczeniem państwowym dla osoby cywilnej, a jego ciało przewiózł do rodzinnego Phoenix sam J.D. Vance na pokładzie Air Force Two. Trump zaś poinformował Amerykanów, że mają do czynienia z aktem nienawiści ze strony radykalnej lewicy i że mord na „bojowniku o prawdę” zostanie adekwatnie pomszczony.
Płynąca z Białego Domu retoryka wendety, mimo nawoływań do ostudzenia emocji, w tym ze strony republikańskiego gubernatora stanu Utah, tylko się nasilała, a złudzenia, że Trump pójdzie w ślady poprzednich prezydentów, rozwiały się na dobre.
Od historycznej przemowy Abrahama Lincolna na Narodowym Cmentarzu Gettysburskim w 1863 r. (pod Gettysburgiem stoczona została przełomowa bitwa w wojnie secesyjnej) tradycją amerykańskich prezydentów było wychodzenie do narodu w chwilach katastrof z przesłaniem o jedności i dialogu i bezwarunkowe potępienie przemocy. Tak zareagował Bill Clinton po zamachu bombowym w Oklahoma City w 1995 r., George W. Bush po atakach 11 września 2001 r. i Joe Biden po objęciu prezydentury krótko po tym, jak armia MAGA wdarła się na Kapitol. W tych przemówieniach zawsze pojawiało się odwołanie do preambuły konstytucji, którą rozpoczynają słynne słowa: „We, the people” (My, naród), mające zaakcentować odpowiedzialność rządu za działanie na rzecz i w imieniu wszystkich obywateli.
Tydzień po śmierci Kirka stało się jasne, że bez względu na to, co ostatecznie ustalą śledczy, Biały Dom ma zamiar wykorzystać jego śmierć do poszerzenia i umocnienia prezydenckiej władzy w państwie, przy całkowitej zgodzie reszty republikanów.
Przyjrzyjmy się sytuacji. Charlie Kirk, szef konserwatywnej organizacji Turning Point USA, którą założył jako 18-latek i której celem była polityczna aktywizacja młodzieży, m.in. poprzez wizyty na uniwersytetach (zginął w trakcie jednej z nich), był postacią mocno polaryzującą. Chrześcijański nacjonalista i promotor teorii spiskowej o „wielkiej wymianie” (demokraci chcą zastąpić białych Amerykanów kolorowymi i imigrantami), podważał zasadność ustawy o prawach obywatelskich i prawa osób nieheteronormatywnych, a Taylor Swift doradzał, by podporządkowała się przyszłemu mężowi, futboliście Travisowi Kelce’owi, bo jako kobieta to nie ona powinna stać u steru ich życia rodzinnego. Zainicjował też akcję tworzenia przez studentów i upubliczniania rejestrów wykładowców, którzy „sieją lewicową propagandę” i krytykują konserwatywny styl życia.
Wielkiej popularności przysporzył mu pogląd dotyczący posiadania broni – mówił, że nawet jeśli broń „uśmierca rocznie kilka osób, warto ponosić ten koszt, byśmy mieli drugą poprawkę”. Był jednym z najbardziej wpływowych prawicowych podcasterów i influencerów. Jego notowania w Waszyngtonie wzrosły po wyborach z 2024 r., gdy uznano, że jego działalność medialna przyczyniła się do zmiany optyki wśród młodych, szczególnie mężczyzn, bez których Trump nie świętowałby zwycięstwa. Własny dług wdzięczności wobec Kirka miał przy tym J.D. Vance.
To Kirk lobbował za jego kandydaturą u starszych synów Trumpa, którym ojciec powierzył misję znalezienia wiceprezydenta.
Donieś na krytyka Kirka
Czy w demokratycznym kraju zbudowanym na ideałach wolności słowa krytyczna ocena działań osoby publicznej winna być czynem karalnym? Po śmierci Kirka Amerykanie dowiedzieli się, że jak najbardziej tak. Trump już dzień po morderstwie przestrzegł naród, że nie będzie tolerował żadnego oczerniania „męczennika za prawdę i wolność”, a J.D. Vance, który w ramach hołdu Kirkowi cztery dni później wcielił się w gospodarza jego podcastu „The Charlie Kirk Show”, zachęcił Amerykanów, by składali donosy do pracodawców na tych, którzy wyrażają
Wystrzegajmy się tych, którzy mają zawsze rację
Na jednej z czerwonych bejsbolówek, w których lubi paradować prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, widnieje skromny napis. Informuje, że Trump, czyli człowiek w tej czapeczce, ma zawsze we wszystkim rację („Trump was right about everything” – „Trump miał we wszystkim rację” – przyp. red.). Byłoby to nawet dość zabawne, gdyby nie fakt, że takie przekonanie o sobie ma, i jeszcze z tym się obnosi, prezydent supermocarstwa, człowiek, który – tym razem już bez odrobiny przesady – ma istotny wpływ na losy świata.
Nie chcę odbierać chleba psychologom i diagnozować, jakie cechy osobowości demonstruje tym sposobem prezydent Trump. Mniejsza o to. Jest prezydentem supermocarstwa, a urząd objął w wyniku zwycięstwa w demokratycznych wyborach. Samo jego błaznowanie to jeszcze nic szkodliwego. Tylko że to błaznowanie wpisuje się w szerszy nieco kontekst. Trump jest nieprzewidywalny. Plecie co mu ślina na język przyniesie, kolejnego dnia sobie zaprzecza, dziwi się, że przypomina mu się, co powiedział wczoraj, a nawet jest zdumiony, że powiedział to, co powiedział.
Obiecywał, że wojnę w Ukrainie zakończy w jeden dzień. Jak widać, zeszło mu trochę dłużej – wojna zaś trwa i końca jej nie widać. Spotkał się z Putinem, nawet bił mu brawo, gdy ten pokazał się na lotnisku w Anchorage, ściskał mu długo dłoń, prowadził po czerwonym dywanie, a później zaproponował Ukrainie przyjęcie warunków Putina, czyli de facto bezwzględną kapitulację. Dziwił się potem, że Zełenski nie wyraża zachwytu tą propozycją. Do Waszyngtonu musieli polecieć przywódcy państw europejskich i przekonywać Trumpa, że taka kapitulacja przed Putinem byłaby kapitulacją nie tylko Ukrainy, ale także zachodniego świata ze Stanami Zjednoczonymi na czele.
Teraz Trump mówi, że jest trochę zniechęcony i zdenerwowany postępowaniem Putina – ale to zdenerwowanie i zniechęcenie jakoś się nie przekłada na czyny. Odgrażał się Putinowi nowymi sankcjami, ale już przestał o nich wspominać. Tyle że wspiera Ukrainę sprzętem wojennym, za który każe płacić swoim
Gambit królowej
Melania Trump to jedna z najbardziej nietypowych i niekonwencjonalnych pierwszych dam w historii Ameryki
Korespondencja z USA
Gdy w czerwcu 2019 r. Donald Trump szykował się, by oficjalnie rozpocząć kampanię reelekcyjną, stacja CNN wyemitowała reportaż „Kobieta zagadka: Melania Trump”. Występujący w nim eksperci byli zgodni: Melania Trump to jedna z najbardziej nietypowych i niekonwencjonalnych pierwszych dam w historii Ameryki.
Bynajmniej nie dlatego, że jest pierwszą naturalizowaną i zaledwie drugą zagraniczną FLOTUS (First Lady of the United States) – pierwszą była urodzona w Anglii Louisa Adams, żona prezydenta Quincy’ego Adamsa, który urząd sprawował w latach 1825-1829. Fenomen Melanii polega na tym, że jako pierwsza dama trzymała się z daleka nie tylko od polityki, ale i od własnego męża.
Z taką samą determinacją nie odgrywała też żadnej roli tradycyjnie przypisywanej kobietom w jej położeniu: nie matkowała narodowi ani nie wykorzystywała swojej pozycji do podbijania zainteresowania społecznego wybranymi problemami. Mimo że w 2018 r. powołała do życia inicjatywę „Be Best” przeciw cyberprzemocy w szkołach, nie jeździła z jej programem po kraju, nie nagłaśniała jej w mediach, nie urządzała konferencji z udziałem liderów organizacji zajmujących się tą kwestią. Za swoje wystąpienia publiczne, jeśli już do nich dochodziło, pobierała sowite opłaty i raczej nie robiła od tego wyjątków. W sferze życia publicznego Amerykanie odnotowywali jej obecność głównie przy okazji świąt oraz większych uroczystości i wizyt państwowych, szczególnie zagranicznych, bo Melania lubiła olśnić towarzystwo zjawiskową kreacją.
Luźny grafik tłumaczyła obowiązkami macierzyńskimi. W dniu pierwszego zaprzysiężenia ojca na prezydenta Barron Trump miał niecałe 11 lat i był w piątej klasie podstawówki. Ponieważ Trump swoją główną doradczynią uczynił w 2017 r. córkę Ivankę, popularność zyskał argument, że macocha i pasierbica nigdy się nie lubiły, dlatego miejsce w Białym Domu może być tylko dla jednej z nich.
Mimo wszystko, jak wynikało z konkluzji reportażu, nie można wykluczyć, że Melania po prostu działa zakulisowo i dopiero w przyszłości dowiemy się, jaki był jej faktyczny wpływ na kształtowanie polityki męża, a co za tym idzie i świata. Na pewno jest osobą, której po mistrzowsku udaje się stawiać opór rzeczywistości, w jakiej żyjemy, i zachowywać pełną kontrolę nad swoim wizerunkiem oraz nad tym, kiedy i jak mają być na nią kierowane światła reflektorów.
Sześć lat później…
…śmiało można powiedzieć, że gdyby CNN teraz wyemitowała tamten reportaż, mało kto zorientowałby się, że materiał nie dotyczy czasów obecnych. Jeśli coś się zmieniło, to tylko tyle, że w epoce Trumpa 2.0 Melania zdaje się robić wszystko, by udowodnić Amerykanom, że potrafi być jeszcze bardziej enigmatyczna i niekonwencjonalna niż do tej pory. Jedynym wywiadem, jakiego udzieliła od stycznia tego roku, była kilkunastominutowa rozmowa przeprowadzona w programie „Fox & Friends”, promocja filmu dokumentalnego o jej życiu, realizowanego od grudnia ub.r. przez studio filmowe Amazona – projektu, za który zgarnęła 40 mln dol.
Do Białego Domu tym razem nawet się nie wprowadziła. Zasłoniła się studiami syna na Uniwersytecie Nowego Jorku i pozostała w swoim apartamencie w Trump Tower. Ci, którzy liczą, donoszą, że przez pierwsze 200 dni drugiej kadencji Donalda Melania spędziła w Waszyngtonie niecałe trzy tygodnie, do Mar-a-Lago również zbyt często nie zagląda, a u boku męża błysnęła zaledwie kilkanaście razy. Opustoszałe wschodnie skrzydło Białego Domu, gdzie znajdują się pomieszczenia przeznaczone na biura sztabu pierwszych dam, ekipy budowlane już od jakiegoś czasu przerabiają na salę balową. Nie wiadomo nawet dokładnie, ile osób Melania zatrudnia jako FLOTUS. Wgląd w księgowość Białego Domu pozwala sądzić, że to góra pięć osób zatrudnionych w niepełnym wymiarze godzin. Dla porównania: Jill Biden i Michelle Obama zatrudniały na cały etat 25 osób, Laura Bush, Rosalynn Carter i Jackie Kennedy – 18, Hillary Clinton i Barbara Bush po 15.
Zwiastuny gambitu
16 sierpnia, dzień po spotkaniu Trumpa z Putinem w Anchorage na Alasce, świat obiegła jednak elektryzująca wiadomość. Oto podczas spotkania Trump wręczył rosyjskiemu dyktatorowi list od swojej żony. Nie mówiąc niczego wprost, pisząc jedynie o odpowiedzialności dorosłych za to, by nie odbierać dzieciom nadziei na przyszłość i lepszy świat, Melania jednoznacznie odnosiła się do kwestii wojny w Ukrainie i apelowała o jej zakończenie.
Czyżby pierwsza dama zdecydowała się stanąć po właściwej stronie? Czy jej milczenie jest tylko zasłoną dymną, a ona angażuje się od dawna, wywierając wpływ na politykę męża, tak jak sugerowali w 2019 r. dziennikarze CNN? Miesiąc wcześniej Donald Trump, rozmawiając w Gabinecie Owalnym z szefem NATO Markiem Ruttem, zaprezentował istotną zmianę kursu, podejrzewając, że Putin
Trump, Epstein i zdradzona MAGA
Skandal z listą Epsteina to nie tylko ból głowy dla Donalda Trumpa. To test dla MAGA
Korespondencja z USA
Oddając jesienią 2024 r. głos w wyborach prezydenckich, rzesze Amerykanów były święcie przekonane, że Donald Trump nie tylko zakończy w jeden dzień wojnę w Ukrainie i w tydzień ujarzmi inflację, ale przede wszystkim wreszcie zdemaskuje i ukarze zdemoralizowane elity demokratyczne. Zrobi to, upubliczniając listę klientów Jeffreya Epsteina, nowojorskiego finansisty skazanego w 2019 r. za pedofilię i stręczycielstwo. Człowieka, którego życie, a zwłaszcza śmierć, do dziś otacza tajemnica.
Po pierwsze, Epstein popełnił w więzieniu samobójstwo zaledwie miesiąc po rozpoczęciu odsiadki. Jednak w to, że samodzielnie odebrał sobie życie, wierzy raptem co piąty Amerykanin. Połowa respondentów uważa, że Epstein został zamordowany (Yale/YouGov, 24 lipca 2025). Jak inaczej bowiem interpretować fakt, że mimo nakazu sądu, by nie pozostawał w celi sam, w noc jego śmierci nikogo przy nim nie było? I dlaczego na więziennym monitoringu brakuje kilku minut nagrania – dokładnie z momentu śmierci Epsteina? Od razu nasuwają się pytania, kto „pomógł” Epsteinowi umrzeć i dlaczego to zrobił. Sytuację zaognia też potraktowanie po macoszemu śledztwa w tej sprawie rozpoczętego z końcem pierwszej prezydentury Trumpa przez administrację Joego Bidena – nigdy formalnie nie zostało zamknięte ani nie przyniosło odpowiedzi na mnożące się wątpliwości.
Przyczyny prokuratorskiej indolencji doskonale jednak znał Donald Trump i w czasie ostatniej kampanii nie omieszkał przedstawić ich wyborcom. Oczywiście, że administracja Bidena grała na zwłokę. Przecież Biden sam jest częścią przestępczych elit i chciał wejść do Białego Domu, by nadal je kryć. Na pytania, czy jeśli ponownie zostanie prezydentem, odtajni wszystkie dokumenty ze sprawy Epsteina, Trump odpowiadał zdecydowanie „tak”. Upublicznienie listy Epsteina zapowiadał także podczas wieców i w wywiadach kandydat na wiceprezydenta J.D. Vance.
Czary-mary, listy nie ma
Przewińmy teraz taśmę o kilka miesięcy do przodu.
20 lutego 2025 r. – nowym szefem FBI został Kash Patel, który karierę polityczną zbudował na szerzeniu rozmaitych teorii spiskowych, w tym tej, że Epstein zginął z rąk FBI.
21 lutego 2025 r. – prokuratorka generalna Pam Bondi oświadczyła na antenie telewizji Fox, że lista Epsteina leży na jej biurku i zgodnie z wolą prezydenta wkrótce zostanie upubliczniona.
27 lutego 2025 r. – Bondi z pompą przekazała grupie prawicowych influencerów teczki z wydrukami ze śledztwa DOJ (Departamentu Sprawiedliwości). Okazało się jednak, że niczego nowego do sprawy Epsteina nie wnoszą. MAGA zwiększyła naciski na Biały Dom, by znalazł i pokazał listę Epsteina.
18 maja 2025 r. – Kash Patel oznajmił w Fox News, że śmierć Epsteina była samobójstwem.
1 lipca 2025 r. – Pam Bondi zapewniła w Fox News, że FBI intensywnie pracuje nad weryfikacją dokumentów do upublicznienia, w tym nad listą Epsteina.
7 lipca 2025 r. – DOJ i FBI wydały wspólne oświadczenie: „Nie znaleźliśmy żadnej listy ani wiarygodnych dowodów na to, że Epstein szantażował prominentne osoby w związku ze swoją działalnością. Nie odkryliśmy jednocześnie żadnych dowodów dających podstawy do wszczęcia śledztwa przeciwko osobom trzecim, które nie zostały oskarżone”.
MAGA nie posiadała się z oburzenia. Na początku atakowała tylko Bondi i Patela, ale gdy w ich obronie stanął sam Trump, szydząc w niewybredny sposób z tych, którzy nadal „wierzą w te teorie”, oburzenie zmieniło się w rewoltę. Przeciwko narracji Białego Domu wystąpiły najbardziej wpływowe osobowości medialne na prawicy. Idol konserwatywnej manosfery Joe Rogan nazwał zachowanie Trumpa gaslightingiem własnego elektoratu (podcast „The Joe Rogan Experience”, 29 lipca 2025). Dziennikarka Megyn Kelly, była gwiazda telewizji Fox, zaatakowała DOJ i FBI za lenistwo oraz fabrykowanie teorii spiskowych, a dla samego Trumpa nie miała „żadnego współczucia w związku z błędami, jakie popełnił w tej sprawie” (talk show „Piers Morgan Uncensored”, 29 lipca 2025). Komentator polityczny Tucker Carlson zaś oskarżył Trumpa o to, że teraz sam broni elit: „Co w historii Epsteina jest wyjątkowo wkurzające? Frustracja zwykłych ludzi patrzących, jak pewnej klasie ludzi wszystko zawsze uchodzi na sucho, za każdym razem” (na zjeździe organizacji Turning Point USA w Tampie, 11 lipca 2025).
Nie pomogło to, że media na nowo rozdmuchały historię znajomości Trumpa z Epsteinem, a serwisy informacyjne zapełniły się ich wspólnymi zdjęciami. „Wall Street Journal” doniósł przy tym, że na 50. urodziny Trump przekazał swojemu „fantastycznemu kumplowi” list z enigmatycznymi życzeniami odwołującymi się do ich „wspólnej tajemnicy”. W dodatku Trump zmienił zdanie w sprawie publikacji listy Epsteina, gdy Pam Bondi poinformowała go w maju, że w dokumentach ze śledztwa pojawia się również jego nazwisko, i to nie raz („Jeffrey Epstein’s Friends Sent Him Bawdy Letters for a 50th Birthday Album. One Was From Donald Trump”, „Wall Street Journal”, 17 lipca 2025).
Gaszenie pożaru benzyną
W pierwszym odruchu Trump zareagował na te wiadomości jak zwykle furią, stwierdzając, że wystąpi o 10 mln dol. odszkodowania od właściciela „Wall Street Journal”, Ruperta Murdocha. Co ciekawe, Murdoch jest też przecież właścicielem Fox News. „WSJ” ujawnił, że Murdoch otrzymał pozew dopiero po fiasku negocjacji, w wyniku których dziennik miał zrezygnować z publikacji sensacyjnego listu.
Ochłonąwszy, Trump sięgnął po broń, którą kocha najbardziej – fabrykowanie sensacji w celu odwrócenia uwagi od problemu. Wybór padł na historię ingerencji Rosji w wybory w 2016 r. Prezydent oddelegował więc szefową wywiadu Tulsi Gabbard, by poinformowała naród, że nowe, odkryte rzekomo
Dlaczego Donald Trump wciąż zdradza swoich wyborców?
Nie ma potrzeby przedstawiać Czytelnikom sylwetki Stephena M. Walta. Kilkukrotnie już gościł na łamach „Przeglądu”. Ostatnio (28 kwietnia) można było zapoznać się z jego bardzo ostrą krytyką administracji Donalda Trumpa zatytułowaną „Jak zrujnować kraj. Przewodnik krok po kroku”. Nie tylko godna odnotowania, ale przede wszystkim uważnej lektury jest najnowsza książka Walta „The Hell of Good Intentions. America’s Foreign Policy Elite and the Decline of U.S. Primacy” (Piekło dobrych intencji. Elita amerykańskiej polityki zagranicznej i upadek prymatu USA).
Tekst, którego fragmenty prezentujemy (ukazał się 21 lipca br. w witrynie Foreign Policy całość: foreignpolicy.com/2025/07/21/trump-betray-base-foreign-policy-epstein-putin-ukraine-iran-syria-war/), jest próbą wyjaśnienia gwałtownych zmian w polityce zagranicznej USA, zachodzących podczas drugiej kadencji Trumpa. Ściślej rzecz biorąc, Walt analizuje trzy możliwe odpowiedzi na nurtujące wszystkich pytanie o ciągłe wolty amerykańskiej administracji pod egidą obecnego prezydenta. Wolty, które obecnie zdają się iść w poprzek oczekiwaniom zwolenników ruchu Trumpa Make America Great Again. Wszyscy wszakże rozumiemy, że za moment sprawy mogą wyglądać zupełnie inaczej.
(…) Donald Trump obiecuje Kijowowi zwiększenie pomocy wojskowej – zachęcał nawet Wołodymyra Zełenskiego do bezpośredniego ataku na Moskwę (wycofał się później ze swoich słów, gdy sprawa wyszła na jaw) – zamiast zawrzeć porozumienie z prezydentem Rosji Władimirem Putinem i zakończyć wojnę w Ukrainie „w ciągu 24 godzin”, co obiecywał w trakcie kampanii wyborczej, lub ostatecznie wstrzymać wszelką pomoc USA dla Ukrainy. Trump nie deklaruje poziomu wsparcia porównywalnego z administracją Bidena i są powody, aby wątpić, czy ta nowa polityka jest czymś trwałym, ale mamy do czynienia z uderzającą zmianą, która wywołała ostrą krytykę ze strony lojalnych dotąd przedstawicieli MAGA, takich jak kontrowersyjna kongresmenka Marjorie Taylor Greene czy były doradca Trumpa Steve Bannon. Podobnie, zamiast wycofać się z Europy i stanowczo zwrócić ku Azji – czego od dawna domagają się tacy urzędnicy jak zastępca sekretarza obrony Elbridge Colby – Trump zaczął nagle zdradzać nową sympatię do NATO. Nie porzuca także Bliskiego Wschodu. Tak jak wszyscy jego niedawni poprzednicy pozwala Izraelowi robić tam wszystko, co ten zechce. Jednak w ubiegłym miesiącu zdecydował się na wojnę z Iranem na prośbę Izraela, wydając amerykańskim siłom rozkaz zbombardowania tego kraju i podejmując nieudaną próbę zniszczenia irańskiego programu nuklearnego. (…) Na koniec Trump niedawno zgodził się, aby Nvidia wznowiła sprzedaż zaawansowanych chipów do Chin, co może sugerować, że wycofuje się z wcześniejszych prób powstrzymania chińskiego postępu technologicznego za pomocą kontroli eksportu.
Nie twierdzę, że Trump się zmienił. (…) Wciąż prowadzi nieskutecznym urzędnikiem, popełniającym wiele błędów, a jego biuro – wedle byłego współpracownika – jest obrazem chaosu. Z kolei Rubio to ideolog o wyraźnych neokonserwatywnych inklinacjach. Nie sprzeciwi się Trumpowi otwarcie, ale będzie go popychał w niebezpieczną stronę. (…)
Podsumowując: aby rzeczywiście zmierzyć się z establishmentem, prezydent musiałby obsadzić kluczowe stanowiska inteligentnymi, doświadczonymi, kompetentnymi ludźmi. Następnie opracować z nimi spójną strategię odzwierciedlającą zespół pryncypiów odmiennych od dotychczasowych. Trump miał już dwie okazje, by to zrobić (kompletując administrację w trakcie pierwszej oraz drugiej kadencji – P.K.). Obie zaprzepaścił.
Drugim, bardziej pochlebnym (dla Trumpa – P.K.) wyjaśnieniem jest to, że prezydent dostosowuje się do rzeczywistości. Odkrył, że jego rzekoma przyjaźń z Putinem nie wywarła żadnego wpływu na rosyjskiego przywódcę, i nie zamierza on zakończyć wojny tylko dlatego, że Trump sobie tego życzy. Trump może nie podzielać poglądu byłego prezydenta Bidena, że Putin to zło, które musi być ostatecznie pokonane, ale obecnie widzi, że rosyjski prezydent nie podejmie poważnych negocjacji, dopóki będzie przekonany o możliwości ostatecznego zwycięstwa. (…) Wznowienie pomocy USA
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Epidemia, która trwa
pondencja z USA
Pod koniec lutego uwagę Amerykanów całkowicie pochłaniał wyrzut kontrowersyjnych dyrektyw i przyśpieszająca reorganizacja amerykańskiej państwowości, fundowane narodowi przez świeżo zaprzysiężonego prezydenta Donalda Trumpa. Informacje na temat sytuacji w innych niż polityka obszarach amerykańskiego życia schodziły na dalszy plan, a czasem w ogóle nie przenikały do szerszej wiadomości publicznej.
Zaskakujący raport
Jedną z takich informacji był opublikowany 25 lutego doroczny raport federalnej agencji CDC (Centrum Kontroli Chorób) na temat epidemii uzależnień. Wieści były zaskakujące. W 2024 r. liczba zgonów z powodu przedawkowania narkotyków, w tym przede wszystkim z powodu największego obecnie zabójcy, fentanylu i jego pochodnych, zmniejszyła się o niebywałe 24% w skali roku. Czegoś takiego zmagająca się od pół wieku z kryzysem narkomanii Ameryka jeszcze nie widziała.
Wymowny jest fakt, że wieści tych nie świętowano z przytupem nawet w samym środowisku medycznym. Jego uwaga w tym momencie całkowicie skupiona była na Waszyngtonie, a dokładnie na Kapitolu. Mimo wielu prób interwencji ze strony amerykańskich izb i związków lekarskich Senat zatwierdził właśnie kontrowersyjną nominację Roberta Francisa Kennedy’ego jr. (RFK) na nowego sekretarza zdrowia, a DOGE wystartował z pierwszą rundą masowych zwolnień pracowników agencji federalnych i szokujących, bezprawnych cięć w ich budżetach. Obawy o to, czy kombinacja przywództwa ze strony antyszczepionkowca i promotora teorii spiskowych wraz z topniejącymi zasobami na wydatki zdrowotne nie wymażą z historii Ameryki dekad postępu osiągniętego przez medycynę, przyćmiły więc wszystko inne, w tym powody do radości w związku z raportem CDC.
Pół roku po publikacji raportu przeświadczenie, że zaniechanie toastów było reakcją jak najbardziej właściwą, tylko się pogłębiło. RFK, jak zresztą wielu innych szefów resortów powołanych przez Trumpa, zdaje się robić wszystko, by udowodnić, że może i stanie się dla Ameryki jeszcze bardziej niebezpieczny, niż wydawało się to w momencie jego nominacji. Choć ze względu na własną przeszłość – sam przez kilkanaście lat był narkomanem – mogło się zdawać, że kryzys ten będzie mu szczególnie leżał na sercu, wygląda na to, że nie tylko nie wypowie narkomanii jakiejkolwiek merytorycznej wojny, lecz wręcz przyłożył już rękę do unicestwienia tej, która trwała i niosła zapowiedź sukcesów.
Narkomania a bezdomność
Ameryka z epidemią narkomanii boryka się od dekad. Świat jest o niej na bieżąco informowany przez lubujący się w temacie Hollywood, a turyści mogą łatwo jej się przyjrzeć z bliska – wystarczy, że przespacerują się po amerykańskich ulicach.
Narkomania w USA bezpośrednio bowiem napędza inną przypadłość, typowo amerykańską i wynikającą z braku adekwatnych w tej mierze rozwiązań, epidemię bezdomności. Wedle najnowszych szacunków badaczy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco narkomanami jest obecnie niemal trzech na czterech bezdomnych (UCSF 2025). Handel i zażywanie narkotyków w biały dzień jest więc nieodłącznym atrybutem każdego namiotowego miasteczka, na które można się dziś natknąć dosłownie wszędzie – w centrach metropolii i na najgłębszej prowincji, w mieścinach nawet takich jak Rock Springs w zachodniej części Wyoming, najsłabiej zaludnionego stanu w kraju. Powierzchnię wielkości czterech piątych Polski zamieszkuje tu tylko niecałe 600 tys. mieszkańców.
Dwa lata temu, przejeżdżając przez Rock Springs, natknęliśmy się przed supermarketem Walmart na parę Niemców skonfundowanych interakcją z grupką młodych, choć wyglądających na mocno steranych życiem ludzi. Prosili ich o wsparcie finansowe na organizację wakacyjnej wyprawy pod namiot. Interweniowaliśmy i posłużyliśmy obcokrajowcom za tłumaczy, choć ich angielski był bezbłędny. Być może nawet nie zwrócili uwagi, że przy wjeździe do tego niewielkiego miasta, witał ich bilboard przestrzegający przed zażywaniem fentantylu. Takie bilboardy, fundowane przez lokalne władze, to dzisiaj część kodu kulturowego Ameryki. Informują, że epidemia uzależnienia od tego syntetycznego opioidu mocno daje się we znaki lokalnej społeczności, i oferują pomoc, wskazując na bilbordach numery telefonów.
Opioidy przejęły pałeczkę
Zatrzymajmy się przy wątku opioidów, bo odciskają one na współczesnym krajobrazie narkomanii w USA piętno szczególne. Gdyby nie one, kto wie, czy Ameryka już dawno nie otrąbiłaby w tej wojnie sukcesu lub przynajmniej była na dobrej drodze do jej zakończenia.
Jako niezwykle skuteczne, „cudowne” remedium na silny ból opioidy pojawiły się w amerykańskich aptekach w połowie lat 90. zeszłego wieku, wprowadzone przez koncern Purdue Pharma, rodzinny biznes rodu Sacklerów, którego niechlubną historię opisywałam kilka lat temu („Rodzina, która wywołała epidemię”, „Przegląd” 41/2021). Moment debiutu ich flagowego produktu o nazwie OxyContin nie był przypadkowy.
W latach 70. i 80. XX w. rynek ubezpieczeń medycznych w USA mocno się skonsolidował i wyznaczył nowe cele. Miejsce pomniejszych, lokalnych ubezpieczycieli zajęli giganci działający jako tzw. HMOs (Health Maintenance Organizations), którzy uznali, że priorytetem będzie redukcja kosztów opieki zdrowotnej, w tym poprzez ograniczenie
Koniec najsłynniejszego bromansu MAGA
Elon Musk żegna się z polityką. Na jak długo?
Korespondencja z USA
Ostatni lot Starshipa, rakiety produkowanej przez firmę SpaceX, był jak historia politycznej kariery jej szefa Elona Muska, zwanej też najsłynniejszym bromansem (czyli męskiej wielkiej, głębokiej przyjaźni) MAGA. Mocny start i wyjście na orbitę, blokada drzwi uniemożliwiająca realizację celu misji, a potem awaria silnika i pogrzeb szczątków rakiety na dnie Oceanu Indyjskiego.
Misja Muska wystrzeliła z impetem w dniu, gdy „odleciał”, biegając po scenie z piłą łańcuchową, wyobrażającą pracę kierowanego przez siebie Departamentu Efektywności Rządowej (DOGE), stworzonego po to, by „czyścił” rząd z korupcji, obniżając dzięki temu wydatki federalne. Ruchy DOGE szybko jednak zaczęły być blokowane. Z jednej strony przez sądy, z drugiej – przez odkrycie, że korupcja jest dużo mniejsza, niż zakładano, i jej ograniczenie nie przyniesie zapowiadanych oszczędności. Następujące po sobie awarie kolejnych silników napędzających DOGE i inne polityczne działania Muska były sygnałami zbliżającej się katastrofy.
Trajektoria hamowania
Pierwszą taką awarią okazała się niepopularność działań DOGE. Tak zdegustowały one nie tylko Amerykanów, ale i świat (np. likwidacja agencji USAID), że z podziwianego technowizjonera Musk zmienił się w znienawidzonego technoszkodnika i jeszcze naraził na szwank reputację i koniunkturę rynkową swoich firm. W pierwszym kwartale tego roku zyski Tesli były mniejsze o 71% w porównaniu z osiągniętymi w roku ubiegłym, a sprzedaż jej aut spadła o 13% globalnie i aż o 49% w Europie (European Automobile Manufacturers’ Association, maj 2025).
Awarią numer dwa stała się polityka celna Trumpa. Rozniosła giełdę, a tym samym osobisty majątek Muska, bo tworzą go przede wszystkim inwestycje. W ciągu kwartału miliarder zubożał o ok. 113 mld dol. („Fortune”, 29 maja 2025).
I awaria ostateczna – ustawa budżetowa przegłosowana przez niższą izbę Kongresu 22 maja. Jeśli poprze ją Senat, stanie się – jak ujął to ekonomista Bobby Kogan z Center for American Progress – nie tylko „największym w historii transferem bogactwa od najbiedniejszych do najbogatszych” (prowizje o obniżeniu podatków najbogatszym i korporacjom przy równoległych głębokich cięciach wydatków na programy socjalne), ale przede wszystkim zadłuży Amerykę na dodatkowe 3,8 bln dol. w ciągu najbliższej dekady (Congressional Budget Office, maj 2025).
Dla Muska, który wszedł do rządu jako agent oszczędzania, to plan nie do zaakceptowania i swoisty atak na wszystko, o co wraz z DOGE tak zapamiętale walczył. Możliwe, że to także koń trojański dla jego własnego imperium. Ustawa przewiduje bowiem zarówno koniec rządowych dopłat dla nabywców samochodów elektrycznych – co dotąd wydatnie wpływało na ich sprzedaż w USA – jak i likwidację programu inwestycji w rynek energii odnawialnej. A Musk w ramach koncernu Tesli zarabia przecież nie tylko na autach, ale także na produktach fotowoltaicznych.
Nad ustawą pracuje jednak Kongres. W jaki sposób zaważyła ona na relacji Muska z Trumpem? Bezpośrednio, bo od początku była flagowym projektem nie tyle partii, ile właśnie Trumpa. Przyszły prezydent wymyślił ją już w czasie kampanii i nawet specjalnie ochrzcił: „The One Big, Beautiful Bill” (moja jedna, wielka piękna ustawa). Gdy Kongres wziął ją na wokandę, zagroził, że jej ewentualni przeciwnicy zapłacą za swoją frondę podczas najbliższych wyborów połówkowych.
Złoty klucz na pocieszenie
Może nigdy się nie dowiemy, dlaczego Musk tak późno zareagował na ustawę. Może założył, że Trump zdeterminowany, by spełniać swoje wyborcze obietnice, i tu osiągnie sukces, wyciskając ze swoich polityków takie rozwiązania, by jednak zachować twarz fiskalnego konserwatysty? Redukcja długu publicznego była przecież w wyborach sprawą najwyższej wagi dla 97% jego elektoratu (Peterson Foundation, październik 2024). Nie zmienia to faktu, że decyzję o zerwaniu z Trumpem podjął w chwili, gdy przewodniczący Kongresu Mike Johnson ogłosił termin głosowania nad ustawą w Kongresie. Było to 18 maja. Moment ten był jednak dla Muska wyjątkowo wygodny. Szefując DOGE, występował w roli tzw. specjalnego urzędnika państwowego (Special Government Employee, SGE), który prawnie może pełnić tę funkcję maksymalnie tylko przez 130 dni. 130 dni
Głos Bruce’a Springsteena
To jest tekst o polityce, nie o kondycji wokalnej amerykańskiej gwiazdy rocka. Bruce Springsteen jest bowiem artystą politycznie zaangażowanym. W tekstach piosenek poruszał sprawy tzw. małej polityki – związane z sytuacją weteranów wojennych, biedą wśród amerykańskich obywateli, robotników i migrantów, kwestie niesprawiedliwości, której wszyscy ci ludzie doświadczają w codziennym życiu w Stanach Zjednoczonych. Wielki przebój „Born in the USA” (Urodzony w USA) nie jest bynajmniej patriotycznym hymnem pochwalnym, ale gorzką refleksją nad losem amerykańskiego żołnierza, który wraca z Wietnamu do kraju. Jeśli zaś chodzi o politykę przez duże P, to Springsteen angażował się w nią, popierając w kampaniach wyborczych demokratów Baracka Obamę, z którym notabene prowadził podcast, Hillary Clinton, Johna Kerry’ego, a ostatnio Kamalę Harris.
W politykę przez duże P wkroczył jednak także już poza kampanią wyborczą, ściślej 14 maja br. podczas koncertu w Manchesterze. Powiedział tam: „W moim domu, w Ameryce, którą kocham, w Ameryce, o której pisałem, że przez 250 lat była symbolem nadziei i wolności – otóż jest ona obecnie w rękach skorumpowanej, niekompetentnej i zdradzieckiej administracji. Dziś wieczorem prosimy wszystkich, którzy wierzą w demokrację i w amerykańskiego ducha, aby razem z nami wstali, wznieśli swój głos, sprzeciwili się autorytaryzmowi i pozwolili wybrzmieć wolności. Ostatnim wędzidłem nałożonym na władzę, kiedy zasady równowagi władz zawodzą, są ludzie. Wy i ja. Jedność ludzi zgromadzonych wokół wspólnego systemu wartości – oto, co stoi pomiędzy demokracją a autorytaryzmem. Na samym końcu wszystko, co naprawdę mamy, to siebie nawzajem.
Upiorne, dziwne i niebezpieczne szambo rozlewa się tam teraz. W Ameryce prześladuje się ludzi za korzystanie z prawa do wolności słowa i wyrażania sprzeciwu. W Ameryce najbogatsi ludzie czerpią satysfakcję z porzucenia najbiedniejszych dzieci na świecie, rzucenia ich na pastwę choroby i śmierci. To się dzieje teraz. W moim kraju ci ludzie znajdują sadystyczną przyjemność w bólu, który zadają lojalnym, amerykańskim robotnikom, wycofują historyczne ustawodawstwo dotyczące praw obywatelskich, które doprowadziło do powstania sprawiedliwego i pluralistycznego społeczeństwa, opuszczają naszych wielkich sojuszników i bratają się z dyktatorami przeciwko tym, którzy walczą o swoją wolność. Pozbawiają funduszy amerykańskie uniwersytety, bo one nie chcą się podporządkować ich ideologicznym żądaniom. Usuwają mieszkańców z amerykańskich ulic bez należnego procesu i wysyłają do zagranicznych ośrodków jako więźniów. To wszystko dzieje się teraz.
Większość wybranych przez nas przedstawicieli kompletnie zawiodła, jeśli chodzi o ochronę Amerykanów przed nadużyciami ze strony nieodpowiedniego prezydenta i nieuczciwego rządu. Nie kłopoczą się bądź nie mają pojęcia, co znaczy być prawdziwie amerykańskim.
Ameryka, o której śpiewam









