Tag "Andrzej Duda"

Powrót na stronę główną
Felietony Jerzy Domański

Duda do prokuratury

Minęło zaledwie kilkanaście dni, a wszystko, o czym pisaliśmy w okładkowym artykule „Wilcze doły Kaczyńskiego. Zostawili długi i pustą kasę”, potwierdziły pierwsze wykryte afery dwutygodniowego rządu Morawieckiego. Piszę o pierwszych, bo afer jest tam tyle, ile osób powołanych na funkcje.

Słabo ogarnięci politycy koalicji dali sobie wmówić, że w październiku minęły dwa lata ich rządu. Jakby wyparli z pamięci długi proces odrywania PiS od stanowisk. Trwało to całe dwa miesiące. Ten czas Kaczyński wykorzystał na to, by po klęsce ratować, co się da, i pozacierać ślady. By zabezpieczyć finansowo partię i swoje kadry.

Kto wymyślił tę przebiegłą operację opóźniającą przekazywanie władzy? Oczywiście Kaczyński z najbliższymi współpracownikami. Dodatkowe dwa miesiące rządów podarował im prezydent Duda. Bez jego podpisu hucpa z rządem „fachowców” Morawieckiego nie byłaby możliwa. Bez decyzji Dudy PiS

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Dudów ciąg na bank

Jak można było się spodziewać, po nudnej, bezbarwnej, niewyrazistej, choć pełnej naruszeń konstytucji prezydenturze Andrzeja „z przypadku” Dudy nadchodzi czas na ciągnący się jeszcze nudniej telenowelowy serial: a co dalej, Adrianie, co dalej Agato? Wszak show musi trwać, nawykowe zainteresowanie wygasło tak szybko, jak tylko mogło, bo nie istnieje żaden powód, żeby Dudę pytać o cokolwiek na temat tego wszystkiego, na czym się nie zna.

Od kilku lat krążyło pytanie, co dalej z tym trudnym przypadkiem polityka bez właściwości i poglądów, służalczego wykonawcy poruczeń politycznych płynących z Nowogrodzkiej w Warszawie. Najpierw przyszła więc reakcja grafomańska, tak obszerna jak pusta autobiografia polityczna. Książka, jak napisał Galopujący Major na stronie Krytyki Politycznej, „pełna mądrości, iż latem jest ciepło, zimą zimniej, a jak więcej jesz, to tyjesz. I wszystko to za 99 zł na własnej stronie finiszującego prezydenta. Stąd tournée po prawicowych celebrytach dziennikarskich – od Stanowskiego po Żurnalistę – na tle których Duda wygląda blado jak pastelowe blokowisko w słońcu”. I nagle – łup! Co za wieści, Polska zadrżała, jak piszą nowe, współczesne media: Andrzej Duda dostał nową robotę. „Został członkiem rady nadzorczej polskiego fintechu – ZEN.com, nazywanego polskim Revolutem”.

Galopujący Major widzi w tym nie tyle „wejście do biznesu”, ile zajęcie, o którym Duda „nie ma przecież zielonego pojęcia”. Chociaż zabierał swego czasu w swoje niezapomniane (pamiętasz jakąś?) podróże samolotowe przedstawiciela tejże firmy. Grafomańskie poczucie własnej wartości, towarzyszące Dudzie od zawsze, wybrzmiało przy tej okazji powalającą na ziemię deklaracją kompetencji: „Unikalne doświadczenie w relacjach międzynarodowych oraz zrozumienie procesów instytucjonalnych i regulacyjnych”.

Jedno, z czym na pewno wyszedł Andrzej Duda z Pałacu Prezydenckiego, to niezachwiany tupet podtrzymujący Pieniny samozadowolenia. Major widzi to jeszcze brutalniej: „Jako król banału i mentalny referent do spraw trzeciorzędnych, Duda ma jednak ogromny problem. W przeciwieństwie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Wilcze doły Kaczyńskiego

PiS przez dwa miesiące nie chciało oddać władzy

15 października 2023 r. to ważna data w polskiej polityce. Z jednej strony niespodziewane zwycięstwo anty-PiS, tych wszystkich Polaków, którzy mieli dość tamtego państwa. Tamtej atmosfery. Z drugiej – o czym zupełnie zapominamy i w zasadzie to pomijamy – czas znakomicie przeprowadzonej operacji politycznej. PiS musiało oddać władzę, ale oddawało ją przez dwa miesiące. Co pozwoliło zdyscyplinować własne szeregi, ewakuować działaczy na różne synekury i przygotować polityczne wilcze doły, pułapki na następców.

Zacznijmy od prostego przypomnienia: PiS przegrało wybory 15 października, choć do końca wierzyło, że jakoś się wywinie. Że wynik będzie bliski remisu, a potem… Mówiono o tym głośno, nawet w tych mniej wtajemniczonych szeregach, „że najpierw zobaczymy, ile mandatów brakuje nam do większości, a potem się dobierze”.

W domyśle chodziło o kilku posłów, których się przeciągnie na swoją stronę jakimiś apanażami czy obietnicami. Jak posła Mejzę, radnego Kałużę czy posłankę Monikę Pawłowską.

Ale październikowy wynik okazał się dla PiS gorszy, partia zdobyła 194 mandaty, opozycja – 248, więc stało się jasne, że o żadnym „dobieraniu” nie ma mowy. Że trzeba będzie oddać władzę.

Wtedy rozpoczęła się operacja, która pozwoliła PiS pozostać u władzy jeszcze przez dwa miesiące. A praktycznie do Nowego Roku. Pozostać u władzy, wydawać pieniądze i zacierać ślady. To dwumiesięczne zachowywanie władzy nie było przypadkiem, ale celową grą.

Pomogli w tym konstytucja i prezydent Duda, który wykorzystał jej zapisy do maksimum. Zresztą jeżeli prześledzimy pisowski odwrót, dwumiesięczne oddawanie władzy, opóźnianie, kluczenie i kłamstwa, to rola Andrzeja Dudy jest w tych działaniach decydująca.

Duda – sługa PiS

Najpierw więc Duda przez miesiąc nie zwoływał nowo wybranego Sejmu. Konstytucja dokładnie opisuje procedurę powyborczą. Pozostawia jednak prezydentowi pewną dowolność. Jej art. 109 stanowi, że pierwsze posiedzenie Sejmu i Senatu prezydent zwołuje na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów. Równie dobrze zatem może to być 10 dni po wyborach, jak i 30. Andrzej Duda zwołał je na 13 listopada, 29. dzień od dnia wyborów. PiS bardzo z tego się cieszyło, bo to ono mogło obchodzić święto 11 Listopada i udawać, że nic się nie zmieniło.

Przez ten miesiąc dostaliśmy więc kilka komunikatów. Po pierwsze, że rząd Morawieckiego sprawuje władzę. I tylko on może zapobiec chaosowi. Po drugie, że wybory wygrało PiS. „Wygraliśmy wybory parlamentarne! Trzecie z rzędu!”, wołał w wieczór wyborczy Jarosław Kaczyński – i to stało się dla polskiej prawicy przekazem dnia, a raczej kolejnych dni. Dobrze opłacani komentatorzy klepali w telewizji publicznej tamtych czasów, pisowskiej, że zwycięzcą wyborów jest PiS. Bo zdobyło najwięcej głosów ze wszystkich partii. Suflowano poza tym sugestię, że prowadzone są rozmowy z PSL i różnie mogą się skończyć. Władysław Kosiak-Kamysz mógł codziennie zapewniać, że takich rozmów nie ma, liderzy PiS i pisowscy komentatorzy zachowywali się tak, jakby tych słów nie słyszeli.

Po trzecie, rozdmuchano sprawę konsultacji, które rozpoczął prezydent. Andrzej Duda zaprosił do Pałacu Prezydenckiego liderów partii politycznych, by – jak komunikowano z namaszczeniem – zadać im kluczowe pytania dotyczące przyszłości Polski i podjąć decyzję w sprawie nominowania premiera. Byliśmy świadkami wielkiej bujdy.

Jeszcze zanim zaczęły się konsultacje, Andrzej Duda mówił: „Będę miał przygotowaną listę pytań, w głównej mierze jeżeli chodzi o plany na przyszłość, jeżeli chodzi o najważniejsze zagadnienia, które do tej pory były, jeżeli chodzi o realizację polityki w Polsce. Myślę tutaj o inwestycjach, o kwestiach gospodarczych, energetycznych, obronności”.

Zapowiedział też, że zapyta przedstawicieli komitetów o potencjalnych

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Duda, książka i milioner

Eksprezydent bardzo chce mieć jakiś sukces. Choć niewiele mu się udało przez 10 lat prezydentury, krakowski prawnik nie rezygnuje. Tym razem szuka sukcesu jako pisarz. Ba, autor autobiografii „To ja”. Nobla za nią z pewnością nie dostanie. Nie będzie nawet książki miesiąca w jakiejś gminie. Za to pomocnik w pisaniu wspomnień Dudy, Maciej Zdziarski, to taki gość, który ma dryg do wielkich zarobków. Tylko od marca 2020 r. do maja 2021 r. potrafił zarobić 1 mln 53 tys. i 667 zł. Gdzie tak płacą? W PZU SA oraz PZU Życie SA. Zdziarski przez 14 miesięcy robił tam za doradcę. Duda ze Zdziarskim znają się od 20 lat. Mają prawicowe poglądy. Różni ich tylko stan majątkowy. Zdziarski jest milionerem, a Duda płacze, że mu brakuje na życie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Rzeczpospolita pijacka

Politycy od lewa do prawa są przeciwko pijaństwu, ale w godzinie próby nie podniosą ręki na narodową tradycję

Ostatnie wydarzenia w Radzie m.st. Warszawy wywołały powszechne wzburzenie, a lokalny spór o nocną prohibicję (zakaz sprzedaży alkoholu w sklepach) stał się głównym tematem we wszystkich mediach. Głos zabrał nawet Donald Tusk, który stwierdził, że „nie jest zadowolony z tego, co się zdarzyło”, i dał jasno do zrozumienia, że popiera wprowadzenie ograniczeń antyalkoholowych. A przecież to partyjni podwładni Tuska pod wodzą szefa klubu radnych KO Jarosława Szostakowskiego doprowadzili do awantury, ośmieszając przy okazji Rafała Trzaskowskiego.

Według plotek wolta radnych KO była zagrywką polityczną Marcina Kierwińskiego, który jest szefem stołecznych struktur Platformy. Podobno minister spraw wewnętrznych i administracji chciał pokazać Trzaskowskiemu, że to on rządzi w Warszawie, inna zaś wersja mówi o tym, że chodziło o utarcie nosa „lewakom”, czyli radnym z klubów Lewicy i Miasto Jest Nasze, którzy byli inicjatorami antyalkoholowych ograniczeń.

Tymczasem, jak wynika z konsultacji społecznych zorganizowanych przez ratusz oraz prowadzonych cyklicznie badań sondażowych, większość mieszkańców stolicy popiera nocne ograniczenia sprzedaży alkoholu.

Rozsądek Czarzastego

Posłowie Lewicy poszli za ciosem i w odwecie przygotowali projekt ustawy Stop Alko Lobby, w którym znalazły się zapisy m.in. o nocnym zakazie sprzedaży alkoholu w całej Polsce, zakazie sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych i zakazie reklamy alkoholu.

„Wszyscy widzimy po nocach ludzi pod sklepami alkoholowymi. Zachowują się w sposób uwłaczający godności, przede wszystkim ich. Ale widzimy, że nic nie robimy w sprawie braku rozpijania młodego pokolenia, widzimy, ile jest wypadków samochodowych po gorzale, widzimy, ile jest ludzi na SOR-ach. Widzimy, jak tracimy po prostu rozsądek w tej sprawie. I nikt nic w tej sprawie nie jest w stanie zrobić. (…) Rozmawiamy o wódzie, rozmawiamy o rozpijaniu polskiego społeczeństwa, rozmawiamy o czymś, co powinno mieć swój kres”, mówił Włodzimierz Czarzasty.

Troska o trzeźwość narodu

Gdyby zapytać jakiegokolwiek polityka (z wyjątkiem Sławomira Metzena i jego partyjnych towarzyszy) o stosunek do alkoholu, każdy powie, że jest to zło, z którym trzeba walczyć. W 2017 r. Sejm z inicjatywy posłów PiS przyjął uchwałę „w sprawie zwiększenia troski o trzeźwość Narodu”. Napisano w niej m.in.: „Ofiarami nadużywania alkoholu i choroby alkoholowej są nie tylko osoby chore, ale całe rodziny, w których najbardziej cierpią najmłodsi. Regułą jest, że alkoholizm jednego z członków rodziny staje się epicentrum całego rodzinnego życia. Jej członkowie, skupiając się na pomocy osobie uzależnionej, na przeciwdziałaniu negatywnym skutkom nałogu, zaniedbują pozostałe obowiązki, przede wszystkim rodzicielskie. Co więcej, systematycznie rośnie spożycie wśród młodych kobiet, również przyszłych matek. W historii Polski troska o trzeźwość była związana z dążeniem do wolności, do odrodzenia Narodu, a także z obroną godności Polaków. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej wzywa do zwiększenia troski o trzeźwość Narodu i apeluje do Rządu Rzeczypospolitej Polskiej, samorządów, Kościołów, związków

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Dlaczego polska prawica tak kocha Trumpa?

Miłość tylko w jedną stronę

Jesteśmy świadkami filmowych scen. Chaplinowskich. Oto na posiedzeniu gabinetu w Białym Domu głos zabrał Steve Witkoff, specjalny wysłannik prezydenta ds. misji pokojowych. I powiedział, że Donald Trump powinien otrzymać Nagrodę Nobla. Wywołało to burzę oklasków członków gabinetu. „Jest jedna rzecz, o której marzę: że komitet noblowski w końcu zda sobie sprawę, że jest pan najlepszym kandydatem do tej nagrody od początku jej istnienia”, zwrócił się Witkoff do prezydenta.

Swoją lekcję odrobił też Tom Rose, od wielu miesięcy kandydat na ambasadora w Polsce. „Prezydent Trump jest za dobry na Pokojową Nagrodę Nobla”, napisał na platformie X. I zaraz dodał: „Oczywiście, gdyby prezydent Trump kiedykolwiek ją otrzymał, utracony blask Pokojowej Nagrody Nobla szybko zostałby przywrócony”.

A poza tym co tam Nobel! Rose poszedł dalej i rzucił myśl: Donald Trump „zasługuje na nagrodę ustanowioną specjalnie dla niego, na jego cześć, za osiągnięcia tak przełomowe, tak odważne i tak trwałe, że Nagroda Trumpa, przyznawana za prawdziwie skuteczne kierowanie państwem, autentyczną odwagę i przywództwo zmieniające świat, szybko stałaby się najbardziej prestiżowym i pożądanym wyróżnieniem ze wszystkich”.

Jeżeli takie sceny dzieją się w gronie najbardziej zaufanych, to nie dziwmy się zachowaniu polityków, którzy przyjeżdżają do Waszyngtonu i prześcigają się w podkreślaniu mądrości, szlachetności i skuteczności Donalda Trumpa.

Owszem, to żenujące, zwłaszcza dla obywateli państw europejskich, gdy widzą, jak ich przywódcy odgrywają sceny uniżoności, obce naszej kulturze. Pewnie jest to żenujące również dla obywateli Stanów Zjednoczonych, przynajmniej tych bystrzejszych. Przecież wiedzą i widzą, że te komplementy, którymi Trump jest zalewany, są nieszczere. Ani Starmer, ani Rutte, ani Zełenski nie uważają, że Trump to Król Słońce naszych czasów. Schlebiają mu, chcąc tymi prymitywnymi metodami osiągnąć swoje. To przykre mieć prezydenta, którego inni traktują w ten sposób.

Ale jest wyjątek – Polska i politycy polskiej prawicy. Oni kochają i podziwiają Donalda Trumpa naprawdę.

Andrzej Duda! Ten nigdy nie ukrywał podziwu dla niego i gotów był znosić największe upokorzenia, byle tylko uścisnąć Trumpową dłoń. Tak jak podczas ostatniego spotkania Trump-Duda w lutym br. Miało ono trwać godzinę. Zaplanowano je podczas partyjnej konwencji CPAC (Conservative Political Action Conference), Duda czekał więc w małym pokoiku na Trumpa 55 minut, by porozmawiać z nim przez 10 minut. Potem, już podczas konwencji, Trump nazwał Dudę „fantastycznym człowiekiem”, dodając, że skoro 84% wyborców polskiego pochodzenia w USA poparło go w wyborach, to znaczy, że „musi coś robić dobrze”.

W komunikacie Białego Domu po rozmowach prezydentów wyczytaliśmy jeszcze inny komplement: „Prezydent Trump pochwalił również prezydenta Dudę za zaangażowanie Polski w zwiększenie wydatków na obronę”. Od tego czasu niewiele się zmieniło.

Jeszcze przed wizytą Karola Nawrockiego w USA jego rzecznik Rafał Leśkiewicz mówił, że prezydenci będą rozmawiali o bezpieczeństwie i możliwości zawarcia pokoju w Ukrainie. Jako ewentualny temat rozmowy w Białym Domu wskazał też kwestię zakupu amerykańskiego sprzętu.

Z kolei szef Kancelarii Prezydenta Zbigniew Bogucki informował, że rozmowy w Stanach Zjednoczonych będą dotyczyły przede wszystkim bezpieczeństwa militarnego i energetycznego Polski. Można się domyślać, że chodziło mu o zakup broni, zakup gazu LNG i kontrakty na budowę elektrowni atomowych. Nawrocki ma więc wyznaczoną rolę lobbysty amerykańskich firm. Lobbysty – bo zakupy robią rząd i spółki skarbu państwa, a nie Kancelaria Prezydenta.

Mamy oto zdecydowanie niesymetryczny układ. Z jednej strony, wiarę polskiej prawicy w Trumpa. W to, że uściśnięcie jego dłoni jest jak zetknięcie z pomazańcem bożym. A z drugiej – zeszyt z zapisanymi kontraktami i żądanie kolejnych zakupów.

To jasne, wielkie kontrakty są częścią polityki. Ale można odnieść wrażenie, że Polska wobec Ameryki taką politykę stosuje w nadmiarze. I bezrozumnie. Przykładem jest szaleństwo zakupowe, jeśli chodzi o amerykańskie uzbrojenie. Fachowcy mówią wyraźnie: kupujemy dużo, drogo i nie zastanawiając się, czy warto. Zachowujemy się jak dziecko

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Polska bez Dudy

Dnia 6 sierpnia 2025 r., w rocznicę wymarszu z krakowskich Oleandrów 1. Kompanii Kadrowej, Andrzej Duda wymaszerował z Pałacu Prezydenckiego. Jeden i drugi wymarsz był historyczny. O ile jednak pierwsza kadrowa swoim wymarszem rozpoczęła nowy rozdział historii Polski, o tyle wymarsz Dudy z Pałacu Prezydenckiego zamknął trwającą 10 lat żałosną prezydenturę. Prezydenturę niszczącą państwo i jego system prawny, dzielącą społeczeństwo na dwa wrogie obozy, łamiącą konstytucję, na straży której Duda ślubował stać i jeszcze w tym celu wzywał Pana Boga do pomocy.

Ale Pan Bóg wezwania nie posłuchał.

Do historii przejdą liczne memy, których Andrzej Duda był bohaterem, zestaw min (coś z pogranicza Mussoliniego i Maliniaka) oraz głupawe powiedzonka, naprawdę nieprzystojące głowie państwa. Ot, choćby pierwsze z brzegu o „ojczyźnie dojnej”, o Unii Europejskiej jako „wyimaginowanej wspólnocie”, o LGBT, że „to nie ludzie, to ideologia”.

Największą pretensję do Andrzeja Dudy mam o to, że nie pozwolił mi na szacunek dla głowy państwa. O to, że ośmieszył urząd prezydenta RP, ten urząd, który powinien wyrażać majestat Rzeczypospolitej, 10 latami prezydentury rozpoczętej od nocnego mianowania sędziów dublerów do Trybunału Konstytucyjnego, od ułaskawienia nieskazanych jeszcze prawomocnie Kamińskiego i Wąsika, a zakończonej ułaskawieniem nacjonalisty, nieroba i awanturnika Bąkiewicza i odznaczeniem w Pałacu Prezydenckim Złotym Krzyżem Zasługi Magdaleny

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Stracone 10 lat

Duda przyzwyczaił nas, żeby od prezydenta zbyt wiele nie oczekiwać. I że może nim być byle kto

Wreszcie koniec. Kończy się nam prezydentura Andrzeja Dudy. I dobrze, że się kończy, bo była dla polskiej demokracji czasem straconym.

Gdy Andrzej Duda obejmował urząd, inne było postrzeganie pozycji prezydenta RP i inne oczekiwania wobec niego. Myśleliśmy, że prezydent to postać godna, poważna, górująca na scenie politycznej. Najważniejszy Polak! Dziś nikt tak prezydenta RP nie postrzega. Poprzeczka oczekiwań ustawiona jest dużo niżej. 10 lat Dudy zrobiło swoje. Od prezydenta RP niczego już nie chcemy i niczego po nim się nie spodziewamy. Wiemy, że jego rola w polityce to być hamulcowym. Przeszkadzaczem. Podpisuje ustawy albo je wetuje. Jest adwokatem jednej politycznej strony. Tyle! Dla zwolenników strony liberalno-lewicowej jest postacią miałką, długopisem Kaczyńskiego, Adrianem czekającym na machnięcie ręką prezesa. Dla zwolenników PiS – również postacią z trzeciego szeregu. Dobrą, gdy podpisuje. Gdy nie podpisuje – złą.

Nikt nie traktuje go jako osobowości, wokół której powinna krążyć polityka, wokół której mogą być definiowane polska racja stanu, nasz interes i życie narodu. Ba! Nikt nawet nie traktuje go jako punktu odniesienia po stronie prawicowej – tej, która go na najwyższy urząd wyniosła. Tam też jest mało ważny. Duda był w kącie i został w kącie. Mimo różnych zachowań – raz podłych, raz głupich. Nieliczne przebłyski tego nie zmieniły.

Tak straciliśmy 10 lat.

Wyciągnięty z kąta

To już prehistoria, ale warto o tym pamiętać. Duda został wybrany na kandydata na prezydenta RP w ciemnych dla PiS czasach, kiedy wydawało się, że partia Kaczyńskiego na zawsze została zepchnięta do roli opozycji. Wystarczająco silnej, by straszyć Polaków, ale za słabej, by wygrać wybory i rządzić.

Jesienią 2014 r. Kaczyński szukał kandydata, który powalczyłby w drugiej turze z Bronisławem Komorowskim i nie przyniósł wstydu. Wiemy, jakie kandydatury rozważał – profesorów Piotra Glińskiego i Andrzeja Nowaka (bo miał do nich słabość), Janusza Wojciechowskiego (bo znakomicie się prezentował w programach Elżbiety Jaworowicz jako sprawiedliwy sędzia), no i gdzieś na końcu krążyło nazwisko Dudy.

Ostatecznie padło na niego. Wewnętrzne badania podpowiadały, że najlepszym kontrkandydatem Komorowskiego byłby ktoś, kogo można by uznać za jego przeciwieństwo – młody, w miarę dynamiczny, symbolizujący otwarcie na nowe pokolenia i nowe czasy. A jednocześnie trochę konserwatywny i z rodziną.

Duda tu pasował, więc Kaczyński, bez większego entuzjazmu zdecydował, że to będzie on. Początkowo nikt nie dawał mu szans. Ale później to się zmieniło. Wpłynęło na to kilka czynników, takich jak: dobra praca sztabu PiS – Duda odwiedził wszystkie powiaty, wszędzie rozmawiał z ludźmi; nieudolność sztabu Komorowskiego, pycha i niemrawość jego sztabowców, no i narastający w społeczeństwie trend – coraz większa niechęć do skostniałej Platformy, nastroje oczekiwania na zmianę, przeciwko tym na górze.

No i się udało.

Zabójca słowa

W polityce jest tak, że lider wyznacza pole działań, mówi, co zrobi, a potem obietnice w mniejszym lub większym stopniu realizuje. Kłopot z Andrzejem Dudą polegał na tym, że te dwa obszary – zapowiedzi i czynów – zupełnie się nie pokrywały. Tak było od samego początku jego prezydentury i w zasadzie tak jest do dziś. Mamy polityka, który sprawia wrażenie, jakby nie przywiązywał wagi do słów, tylko uważał je za ozdobnik różnych uroczystych imprez.

Szczególnie jaskrawo widać to na przykładzie inauguracji Andrzeja Dudy. W swoim pierwszym prezydenckim przemówieniu wspomniał, że podczas spotkań wyborczych długo rozmawiał z ich uczestnikami. I co słyszał? „Jednym z podstawowych oczekiwań jest to, byśmy zaczęli odbudowywać wspólnotę. Ludzie marzą o takiej wspólnocie, jaka wśród Polaków powstała w latach 80., w czasach Solidarności” – opowiadał. „Dlatego mówię dziś do ludzi o różnych poglądach, o różnym światopoglądzie, wierzących i niewierzących: proszę o wzajemny szacunek, byśmy szanowali swoje prawa oczywiście bez narzucania ich innym, ale byśmy umieli te prawa nawzajem szanować. Proszę, żebyśmy umieli szanować się nawzajem. Mówię o tym zwłaszcza tutaj, w sali sejmowej, mówię do polskich polityków, mówię to także do siebie. Chciałbym, żebyśmy budowali wzajemny szacunek, bo to szacunek musi być podstawą wspólnoty. A tylko wtedy, gdy będziemy wspólnotą, jesteśmy w stanie naprawić Polskę”.

Podkreślał wówczas też, że wierzy w dobre współdziałanie z rządem (wtedy jeszcze Platformy), z Sejmem i Senatem. I dodawał: „Wierzę w sprawach zewnętrznych w dobre współdziałanie z Parlamentem Europejskim i z naszymi przedstawicielami na ważnych stanowiskach w UE”.

Szybko mogliśmy się przekonać, że albo Andrzej Duda

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Duda, Duda i po Dudzie

Ten niepozorny tydzień na początku sierpnia będzie na pewno znaczący dla dwóch osób: Andrzeja Dudy i Karola Nawrockiego. Jeden kończy swój pobyt (sam wolałby go nazwać służbą w majestacie urzędu prezydenta) w Pałacu Prezydenckim, drugi tamże się wprowadza i rozgaszcza.

Trudno znaleźć głębszą motywację do oceny dziesięciu lat dudowania. Prezydent pozostanie w pamięci jako wiernopoddańczy długopis, człowiek bez właściwości, z giętkim kręgosłupem, w uniżonym pokłonie wobec Jarosława Kaczyńskiego, niesamodzielny, bierny politycznie, przypadkowo wybrany do startu w wyborach w 2015 r., kiedy sam Kaczyński szacował jego szanse na 10%. Kaczyński, marzący w słynnym wywiadzie Teresy Torańskiej, o byciu emerytowanym zbawcą narodu, już w tamtym czasie osiągnął status „niewybieralnego”. Kandydatura Dudy miała przegraną PiS jak najmniej zaboleć, bez zbędnych roztrząsań i tłumaczeń.

Niespodziewana jego wygrana z Bronisławem Komorowskim, którego mottem powinno być: „Druga kadencja prezydentury mi się po prostu należy”, wytworzyła nowy, zdegradowany, pełny służalczej zależności od naczelnika Kaczyńskiego model prezydenckiego urzędowania. Jedynym nowum był fenomen memiczny prezydenta, co jednak trudno uznać za osiągnięcie. Mimo wszystko powiedzenie, że to najlepszy komik pośród prezydentów i jedyny prezydent wśród komików, nie wytrzymuje krytyki. Andrzej Duda był bowiem śmieszny w żałosnej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Mój prezydent Lech Kaczyński

Zaciskam zęby, wystukując na klawiaturze ten tytuł, lecz czy naprawdę jest w nim coś dziwnego? Jestem obywatelem Rzeczypospolitej, więc każdy jej prezydent jest „mój”. Oczywiście sprawa się komplikuje w praktyce, bo określenie takie powinno odnosić się tylko do osób dysponujących demokratycznym mandatem i sprawujących swój urząd zgodnie z konstytucją. Te dwa warunki spełniał właściwie tylko Aleksander Kwaśniewski. Wojciecha Jaruzelskiego wybrało Zgromadzenie Narodowe niedysponujące pełnym demokratycznym mandatem, Lech Wałęsa falandyzował prawo, Bronisław Komorowski ustanowił antypaństwowy Dzień Żołnierzy Wyklętych… Ale czy ma to znaczyć, że cała powyższa trójka to prezydenci niepełni, ułomni, nieprawdziwi? W takim razie trzeba by zdelegitymizować Ignacego Mościckiego!

A Lech Kaczyński? Na pewno nie był prezydentem wszystkich Polaków. Na pewno dokonał upartyjnienia swego urzędu, obniżył jego godność i autorytet. Taki był od samego początku, od wieczoru wyborczego, gdy meldował bratu-prezesowi „wykonanie zadania”. Pod pewnym względem był nawet gorszy od brata, bo manipulował historią. Był przy tym nieporadny i nieobyty, a przede wszystkim nieodpowiedzialny: w roku 2008, w Tbilisi, wypowiedział Rosji jakąś dziwaczną wojnę-nie-wojnę („Jesteśmy tu, aby podjąć walkę!”). Ale czy również takie okoliczności mają wystarczyć, by nie był to mój prezydent?

Moim prezydentem był nawet Andrzej Duda. Wprawdzie przed 10 laty czułem zażenowanie, gdy swe prywatne wyjazdy zarobkowe rozliczał jako działalność poselską, gdy sam siebie nazywał „niezłomnym”… Ale jeszcze 16 listopada 2015 r., gdy „ułaskawił” Mariusza Kamińskiego, pozostał mimo wszystko moim prezydentem, bo był nim z majestatu sprawowanego urzędu. Dopiero gdy nocą z 2 na 3 grudnia 2015 r. przyjął ślubowanie od sędziów Trybunału Konstytucyjnego wybranych nieprawomocnie, wszelkie złudzenia prysły i odtąd mogłem mówić już tylko „dr Duda”. A kolejne jego popisy jedynie mnie w tym utwierdzały.

Za chwilę jednak będziemy mieć wreszcie nowego prezydenta. Ale tu kłopot pojawia się wcześniej niż kiedykolwiek. Ważność wyboru dr. N. stwierdziła Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, a ona nie jest sądem. Różne były sposoby wyjścia z tej sytuacji: przyjęcie ustawy incydentalnej, przekazanie

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.