Tag "antykomunizm"
Pogromcy rozumu
Prokuratura IPN: upolityczniona, niekompetentna, niewydolna i bardzo kosztowna
Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, zwana potocznie prokuraturą IPN, to dziwaczny twór. Ma za zadanie ścigać zbrodniarzy nazistowskich i komunistycznych. Problem w tym, że tacy „zbrodniarze” już nie żyją, a jeśli jacyś się uchowali (funkcjonariusze aparatu PRL z lat 70. i 80.), to z racji wieku stoją nad grobem.
Ipeenowskie pojęcie „zbrodni komunistycznej” jest osobliwe. Są to jakiekolwiek czyny popełnione przez „funkcjonariuszy państwa komunistycznego”, polegające na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka. I tak np. prokuratura IPN skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko byłemu dyrektorowi Centralnego Ośrodka Informatyki Górnictwa, bo przekroczył swoje uprawnienia i złośliwie naruszając prawa pracownicze, rozwiązał umowy o pracę z 13 pracownikami, za udział w strajku. W związku z bezprawnym i złośliwym zwalnianiem z pracy w wolnej i niepodległej Polsce „zbrodniarzami” mogłoby być tysiące prezesów, dyrektorów i właścicieli firm.
Prokuratorzy IPN prowadzą śledztwo w sprawie „zbrodni komunistycznej stanowiącej jednocześnie zbrodnię przeciwko ludzkości”, która polegała na tym, że 50 lat temu w Płocku funkcjonariusze ZOMO użyli pałek wobec protestujących robotników, „co naraziło ich na bezpośrednie niebezpieczeństwo ciężkiego lub średniego uszczerbku na zdrowiu i stanowiło represję i poważne prześladowanie z przyczyn politycznych z powodu prezentowanych przez protestujących przekonań i poglądów społeczno-politycznych, a tym samym naruszenie prawa do ich wyrażania i było działaniem na szkodę interesu publicznego oraz prywatnego pokrzywdzonych”. Prokuratorzy chwalą się, że w sprawie
Ludobójstwo rozgrzeszone
Antykomunistyczna rzeź w Indonezji (1965-1966) zalicza się do ciemnych kart zimnej wojny
Wiek XX był wiekiem ludobójstwa. Tak też zatytułował swój historyczny esej, wydany w Polsce w 2005 r., Bernard Bruneteau. Profesor historii z Uniwersytetu Pierre Mendès France w Grenoble scharakteryzował w nim sześć ludobójstw XX w., które uznał za kluczowe: zagładę Ormian, terror stalinowski, zagładę Żydów, ludobójstwo dokonane w Kambodży przez Czerwonych Khmerów, czystki etniczne w Jugosławii oraz ludobójstwo na Tutsi w Rwandzie. Pominął jednak ludobójstwo w Indonezji z lat 1965-1966, które przecież też było jednym z większych ludobójstw XX w., przynajmniej na terenie Azji.
Czy uznał je z jakiegoś powodu za mniej reprezentatywne? Czy może po prostu pominął je dlatego, że na to ludobójstwo szybko spuszczono zasłonę – bynajmniej nie milczenia. Znacznie gorzej. Zasłonę zakłamania i usprawiedliwienia. W Indonezji i na Zachodzie.
Zafałszowany obraz
Na początku października br. minęła 60. rocznica rozpoczęcia ludobójstwa indonezyjskiego. Przeszła bez szerszego echa w polskich i zachodnich mediach, które zresztą unikają nazywania tego, co się wydarzyło w Indonezji, ludobójstwem. Mówi się o „antykomunistycznej czystce”, „politycznej czystce” i „masowych zabójstwach w Indonezji”, ale nie o ludobójstwie. No bo czy przyjaciele USA i Zachodu mogą się dopuścić ludobójstwa? To przecież robią wyłącznie nieprzyjaciele świata zachodniego i zachodnich wartości.
Tylko od czasu do czasu ktoś zasłonę kłamstwa i usprawiedliwienia uchyli. Jak Joshua Oppenheimer, autor znanych i nagrodzonych filmów dokumentalnych „Scena zbrodni” z 2012 r. (w wersji angielskiej „The Act of Killing”, w wersji indonezyjskiej „Jagal”, dosł. „Rzeźnik”) i „Scena ciszy” („The Look of Silence”) z 2014 r. Ale nawet te filmy, jeśli coś zmieniły na świecie w kwestii postrzegania ludobójstwa indonezyjskiego, nie przełamały procesu zakłamywania i usprawiedliwiania tych wydarzeń w samej Indonezji.
Reżim gen. Suharta i jego polityczni spadkobiercy kontynuowali ludobójstwo z połowy lat 60. poprzez powielanie jego sfałszowanego obrazu oraz rozgrzeszenie i gloryfikację sprawców. Na straży takiej polityki historycznej stoi do dzisiaj propagandowe muzeum we wsi Lubang Buaya na obrzeżach Dżakarty, nazwane Muzeum Zdrady Komunistycznej Partii Indonezji (Museum Pengkhianatan PKI). Przedstawiana w nim narracja koresponduje z nakręconym w 1984 r., czyli jeszcze za reżimu Suharta, propagandowym filmem „Zdrada PKI”.
Ludobójstwo indonezyjskie zalicza się do ciemnych kart zimnej wojny, obciążając pośrednio Stany Zjednoczone i świat zachodni. To jedna z głównych przyczyn niechętnego i incydentalnego poruszania tego tematu w świecie zachodnim. Ta ciemna karta dodatkowo zakłóca tak chętnie rozpowszechniany dzisiaj przez antykomunistyczną propagandę historyczną czarno-biały obraz zimnej wojny, wedle którego po jednej stronie był demokratyczny i szlachetny Zachód, a po drugiej zawsze źli komuniści.
Określenie mianem ludobójstwa tego, co się wydarzyło w Indonezji pomiędzy październikiem 1965 r. a marcem 1966 r., jest w pełni uzasadnione. Artykuł II Konwencji ONZ z 9 grudnia 1948 r. w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa (termin wprowadzony przez polskiego prawnika Rafała Lemkina) definiuje tę zbrodnię jako czyn „dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych”.
W Indonezji ofiarą stała się grupa polityczna, czyli określona i znacząca liczebnie kategoria ludzi. Zdefiniowana zresztą przez sprawców bardzo szeroko, ponieważ do grona „komunistów” włączono nie tylko rzeczywistych członków PKI, ale wszystkich, których podejrzewano o sympatie z tą partią. Indonezyjska partia komunistyczna została zlikwidowana w całości. Był to jedyny przypadek w historii zimnej wojny, kiedy wymordowano masową partię komunistyczną bez udziału wojsk amerykańskich.
Indonezja Sukarna
Od roku 1800 do 1942 i od 1945 do 1949 Indonezja była kolonią holenderską (Holenderskie Indie Wschodnie), a w latach 1942-1945 znajdowała się pod okupacją japońską. 17 sierpnia 1945 r. – dwa dni po deklaracji kapitulacji Japonii – przywódca indonezyjskiego ruchu niepodległościowego Sukarno (1901-1970) ogłosił powstanie Republiki Indonezji. Walka o pełną niepodległość trwała do 1949 r. Pierwsze wybory w niepodległej Indonezji odbyły się w 1955 r. i przyniosły największy sukces dwóm formacjom politycznym najbardziej zasłużonym w walce z kolonializmem holenderskim i okupantem japońskim – Nacjonalistycznej Partii Indonezji i Komunistycznej Partii Indonezji (PKI).
Filozofia polityczna Sukarna (Pancasila, „pięć filarów”) opierała się, po pierwsze, na wierze w (jednego) Boga; po drugie, na internacjonalizmie, sprawiedliwości i humanizmie; po trzecie, na jedności Indonezji; po czwarte, na demokracji przedstawicielskiej; po piąte, na sprawiedliwości społecznej. Przy kruchości rządów koalicyjnych prezydent Sukarno starał się równoważyć wpływy wojska, nacjonalistów, islamistów i komunistów. Obawiając się zagrożenia ze strony Holandii, Wielkiej Brytanii i USA, zaczął w drugiej połowie
Solidarność à la PiS
Rząd PiS wydał ponad 30 mln zł na marginalny Instytut Dziedzictwa Solidarności
Europejskie Centrum Solidarności (ECS) powstało w listopadzie 2007 r. z inicjatywy prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, przy współudziale Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, samorządów województwa pomorskiego i Gdańska oraz NSZZ Solidarność.
Głównym celem ECS – jak zapisano w statucie – jest „upamiętnianie, zachowywanie i upowszechnianie dziedzictwa i przesłania idei Solidarności oraz antykomunistycznej opozycji demokratycznej w Polsce i w innych krajach, inspirowanie w oparciu o te wartości nowych inicjatyw kulturalnych, obywatelskich, związkowych, samorządowych, narodowych i europejskich o wymiarze uniwersalnym, dzielenie się dorobkiem pokojowej walki o wolność, sprawiedliwość, demokrację i prawa człowieka z tymi, którzy są ich pozbawieni, czynne uczestnictwo w budowie tożsamości europejskiej i nowego porządku międzynarodowego”.
ECS szybko zyskało renomę i stało się jedną z najbardziej rozpoznawalnych polskich placówek edukacyjno-historycznych na świecie, zdobywając m.in. prestiżową Nagrodę Muzealną Rady Europy i Nagrodę Dziedzictwa Europejskiego. Oprócz wystaw dotyczących historii i dziedzictwa pierwszej Solidarności w centrum organizowane są wydarzenia kulturalne, konferencje, sympozja, spotkania i koncerty.
Nadzór nad ECS sprawuje prezydent Gdańska, ale każdy współzałożyciel „zachowuje prawo do samodzielnego nadzoru i kontroli w zakresie gospodarowania środkami, które przekazał na rzecz ECS”. Roczny budżet placówki to kilkanaście milionów złotych, a składają się na niego dotacje z kasy miejskiej Gdańska, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Zamach na ECS
W 2018 r. rząd PiS w ramach pacyfikowania i podporządkowywania placówek kulturalnych i muzealnych postanowił przejąć kontrolę nad ECS. Autorytarnej władzy nie podobało się, że ECS przedstawia niepoprawną politycznie historię Solidarności, nie dość eksponując role Lecha Kaczyńskiego i Anny Walentynowicz, przemilcza zaś agenturalną działalność Lecha Wałęsy.
„Moje zdanie jest krytyczne wobec działań ECS przez ostatnie 10 lat. Uważam, że ECS promuje w dużym stopniu fałszywy obraz Solidarności. Większość tej rady reprezentuje tylko część polskiej Solidarności, brak mi wielkiej polskiej Solidarności. Stąd ten konflikt. Uważam, że nie powinno być tak, że minister w większości finansuje działalność, a nie ma wpływu na tę działalność w takim sensie, że jest ona bardzo jednostronnie przedstawiana i nawet nieprawdziwie. (…) Fałszywe przedstawianie polskiej Solidarności w opinii Europy to jest rzecz zasadnicza dla Polski. Tu fałszu jest na tyle dużo, że minister może mieć poważne zastrzeżenia”, powiedział Kornel Morawiecki, którego PiS ulokowało w radzie ECS.
Dla ksenofobów i nacjonalistów z PiS nie do zaakceptowania był także dyrektor ECS Basil Kerski, urodzony w 1969 r. w Gdańsku w polsko-irackiej rodzinie. Kerski został zlustrowany przez pisowskie media jako niemiecki agent wpływu (w rzeczywistości Niemiec, który „polsko brzmiące nazwisko sam sobie wymyślił”), działający pod patronatem
IPN – wylęgarnia pisowskich „kadr”
Nawrocki jako prezydent jeszcze silniej będzie wpływał na politykę historyczną. Jego kancelaria stanie się drugim IPN
Gdyby posłowie dawnej Unii Wolności, dziś Koalicji Obywatelskiej, wiedzieli, że stworzony przez nich Instytut Pamięci Narodowej tak bardzo się wyrodzi z demokratycznych ram i wyłoni nieprzychylnego im prezydenta Rzeczypospolitej, o dość pogmatwanej biografii (delikatnie mówiąc) i o skrajnie nacjonalistycznych poglądach, pewnie w 1998 r. zachowaliby się inaczej. Mądrzej, a przynajmniej przewidując, że historia w rękach polityków to narzędzie niebezpieczne. Wybór Karola Nawrockiego na prezydenta RP jest swoistą karą za brak dostrzegania skutków podejmowanych decyzji, przede wszystkim zaś za bezczynność koalicji rządzącej, a zwłaszcza Koalicji Obywatelskiej, w sprawie IPN.
Nieco historii
Nie da się pisać o dzisiejszym IPN bez uwzględnienia jego historii – pokazuje ona, co się z tą instytucją stało. W czasie rządów Akcji Wyborczej Solidarność (protoplasty PiS) przy współdziałaniu UW (poprzedniczki PO) wzrosło przekonanie (za Carlem Schmittem), że kontrola nad przeszłością jest kluczem do panowania nad przyszłością i że trzeba to myślenie ująć w ustawowe ramy. Zadanie napisania odpowiedniej ustawy powierzono trzem profesorom – dwóm prawnikom: Witoldowi Kuleszy i Andrzejowi Rzeplińskiemu (tak, tak, temu Rzeplińskiemu) oraz historykowi Andrzejowi Paczkowskiemu. Stworzony przez nich projekt miał dwa główne błędne przesłania. Przez pojęcie przeszłości rozumiano głównie Polskę Ludową, której trzeba „dokopać”, i drugie – usankcjonowanie idei odpowiedzialności zbiorowej.
Ustawę o IPN przegłosowano głosami AWS, UW i małych ugrupowań typu KPN przy sprzeciwie SLD i 10 posłów PSL (10 się wstrzymało). Zawetował ją prezydent Aleksander Kwaśniewski, ale Sejm jego weto odrzucił. Rozrachunek z Polską Ludową oznaczał bezpardonową walkę ze wszystkim, co się z nią wiąże. Pewniak do objęcia fotela prezesa, prof. Andrzej Chwalba, został zaatakowany, ponieważ w życiorysie nie podał, że był członkiem PZPR. Ta „straszna przewina” i nagonka na niego (sterowana przez Ryszarda Terleckiego i Janusza Kurtykę) spowodowała, że zrezygnował. Prezesem został prof. Leon Kieres. I każdy po nim przerastał poprzednika w radykalizmie i głupim antykomunizmie.
Największą przewiną IPN jest realizowana przez tę instytucję polityka historyczna. Zamiast trafić w ręce historyków z prawdziwego zdarzenia, znalazła się we władaniu polityków, działających w myśl zasady: tam, gdzie jest polityka (jakakolwiek), tam są politycy. A jacy są politycy, jakie mają poglądy, taka jest polityka historyczna. To za sprawą polityków spod znaku prawicy, a dokładnie PiS, IPN całkowicie wyrodził się z instytucji pamięci w ośrodek służący do zakłamywania historii. Stał się narzędziem do walki nie tylko z PRL, ale i z przeciwnikami politycznymi partii Kaczyńskiego.
Nie chodzi już o Lecha Wałęsę (agent „Bolek”) czy Donalda Tuska (dziadek z Wehrmachtu), ale o takie postacie jak chociażby Adam Michnik. Poświęcony mu na konferencji IPN referat umiejscowiono pośród wystąpień dotyczących byłych przywódców partyjnych.
Ćwierćwiecze IPN pokazało, że instytucja ta znalazła się poza kontrolą społeczną, a jej jedynym dysponentem są politycy. Od lat jest opanowana przez ludzi z kręgów PiS, już nawet nie o poglądach narodowych, ale wręcz skrajnie nacjonalistycznych. W IPN nie brakuje postaci, którym faszyzm imponuje, pozostaje w sferze prywatnych zainteresowań, a nawet jest obiektem prac, które trudno uznać za badawcze.
Polityka historyczna IPN stanowi główny element eliminowania lewicy z przestrzeni publicznej. W 2024 r. mieliśmy IPN-owski festiwal poświęcony Romanowi Dmowskiemu (z okazji 160. rocznicy jego urodzin) i żadnej imprezy poświęconej lewicy, nawet tej antykomunistycznej czy antypeerelowskiej. Jednym z głównych tematów w działalności instytutu jest historia Kościoła. Ciemiężonego przez komunistów, który jednak dzielnie stawiał opór prześladowcom.
W myśl założeń i dyrektyw partii Kaczyńskiego polityka i dokonania IPN muszą współgrać z polityką PiS, z działaniami tego ugrupowania również wobec wsi i stosunku do PSL, mającymi na celu marginalizację dzisiejszych ludowców. Stąd w pracach instytutu (konferencje, wydawnictwa) wiele miejsca w ostatnich latach zajmuje Wincenty Witos. Chętnie podkreśla się też rolę ludowców, szczególnie związanych ze Stanisławem Mikołajczykiem, w walce z obcą im komuną. Te dokonania IPN (w tym udział w powstaniu Muzeum Martyrologii Wsi Polskich w Michniowie) mają wzmacniać niesłabnący zamiar PiS skłonienia PSL do współpracy, również parlamentarno-rządowej. W rzeczywistości, o czym się nie mówi głośno, chodzi tu o przejmowanie wiejskiego elektoratu pozostającego pod wpływem stronnictwa Kosiniaka-Kamysza.
Walkę z lewicą, zakłamywanie jej przeszłości (nie dotyczy to tylko Polski Ludowej) połączono z lustracją i dezubekizacją, łamiąc przy tym konstytucyjne prawo do wolności słowa czy wizerunku. Za wyrażanie poglądów określanych jako komunistyczne staje się przed sądem i zapadają wyroki. Do tego dochodzi obsesyjne wręcz burzenie pomników przypominających wspólny szlak bojowy Armii Czerwonej z Wojskiem Polskim.
W końcu XX w. prawica, w tym również dzisiejsza PO, stworzyły potwora, który się wyrodził, stał się (wbrew PO) kadrotwórczy dla PiS. Przykładem jest postać niedawnego prezydenta elekta i ludzi, których pociągnął do Kancelarii Prezydenta RP. Szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego został Sławomir Cenckiewicz, a rzecznikiem prasowym prezydenta – Rafał Leśkiewicz, dotychczasowy rzecznik IPN. Zastępcą szefa gabinetu prezydenta Pawła Szefernakera jest niedawny dyrektor Biura Prezesa IPN Jarosław Dębowski. Do najbliższych współpracowników Nawrockiego należy były dyrektor Biura Kadr w IPN Mateusz Kotecki, który ma odpowiadać za sprawy społeczne i działania interwencyjne. Agnieszka Jędrzak, była dyrektor Biura Współpracy
Międzynarodowej IPN, teraz w randze ministra będzie się zajmowała Polonią i Polakami za granicą. Nominacje Nawrockiego jawnie dowodzą, że obywatelskość prezesa IPN, dziś już prezydenta, była kamuflażem, a IPN jest wylęgarnią prawicowo-pisowskich działaczy.
Bokser Nawrocki
Kolejny prezes IPN miał coraz radykalniejsze poglądy i metody działania. Karol Nawrocki nie jest żadnym wyrodnym synem IPN – jest jego najbardziej mętnym wytworem. To nie od czasu jego prezesowania IPN ma takie oblicze. Różnica między Nawrockim a jego poprzednikami jest tylko taka, że oni dzieła niszczenia polskiej historii dokonywali w białych rękawiczkach – on robi to w rękawicach bokserskich. Działania IPN traktował jak walkę bokserską. I nie była to szkoła Feliksa Stamma – szermierki na pięści – tylko rodem z kibolskich ustawek. Jest wszakże jedna, widoczna różnica między nim a poprzednikami: o ile tamci starali się pozostawać nieco w cieniu, to Nawrocki wykorzystywał IPN do promocji własnej osoby, lansowania się w różnych środowiskach. Od polityków do kiboli. Jak widać – z sukcesem.
To nie Nawrocki był największym problemem IPN, ale sama jego istota, kształt i struktura. Nawrocki jest tylko odzwierciedleniem tej instytucji – on ją dodatkowo zradykalizował i zbrutalizował. Poszerzył też zakres rewolucji kadrowej swojego poprzednika, Jarosława Szarka. Chociaż… Kiedy ważyły się losy jego wyboru na prezesa IPN, zapowiadał co innego. W Senacie w 2021 r. ówczesny kandydat na prezesa IPN mówił, że polska historia wymaga narodowej zgody i współdziałania w imię prawdy o polskim doświadczeniu w XX w.
Już wtedy jednak było wiadomo, że jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej dokonywał rzeczy, które przeczyły jego słowom o współdziałaniu. Nie będę przypominał o sprawach i występkach Nawrockiego w czasach, gdy kierował muzeum – są opisywane w mediach. Ocenę jeszcze
Kapelan prezydenta
Jaki prezydent, taki jego duchowy przewodnik
„Kończąc pracę nad nową strukturą Kancelarii, zaprosiłem do współpracy salezjanina, ks. dr. hab. Jarosława Wąsowicza, który będzie pełnił funkcję kapelana prezydenta. Ks. Jarosław Wąsowicz to duchowny i naukowiec. Człowiek odważny, oddany Panu Bogu patriota. Antykomunista, były członek Federacji Młodzieży Walczącej. Dyrektor Archiwum Salezjańskiej Inspektorii Pilskiej. Były członek Rady Muzeum II Wojny Światowej. Pomysłodawca akcji społecznej »Serce dla Inki«. Organizator ogólnopolskich pielgrzymek kibiców na Jasną Górę oraz wyjazdów wakacyjnych dla dzieci z polskich rodzin mieszkających na Wileńszczyźnie. Autor kilkuset publikacji naukowych i publicystycznych, wykładowca. Człowiek pogodny, pracowity, a także pełen życzliwości”, napisał Karol Nawrocki na portalu X.
Życiorys czcigodnego kapelana jest piękny i bohaterski, ale mocno niekompletny. Śpieszę wypełnić tę lukę.
Kapłan nienawiści
Ks. Jarosław Wąsowicz ma 52 lata i jest o 10 lat starszy od Karola Nawrockiego. Panowie znają się od dawna. Wielebny przez lata był przewodnikiem duchowym i politycznym Nawrockiego. Uformował go jako fanatycznego antykomunistę. Przekłada się to na walkę z liberalizmem, lewactwem i Unią Europejską.
Powiedzmy wprost: Wąsowicz to nacjonalista, szowinista, ksenofob i rasista, akceptujący przemoc nie tylko na stadionach, ale i w życiu publicznym. Idolami księdza są „żołnierze wyklęci”, w tym Narodowe Siły Zbrojne, partyjne wojsko przedwojennych polskich faszystów z Obozu Narodowo-Radykalnego. NSZ nie podporządkowały się podziemnym strukturom państwa polskiego, a okryta złą sławą Brygada Świętokrzyska kolaborowała z hitlerowcami. „Żołnierze wyklęci” nie chcieli zaakceptować powojennej rzeczywistości i chwycili za broń, wyczekując wybuchu III wojny światowej.
Podziemie antykomunistyczne ma na sumieniu wiele zbrodni. Paliwem popełnianych mordów była katolicka, antydemokratyczna i nacjonalistyczna ideologia z okresu przedwojennego. Narodowcy chcieli stworzyć wyznaniowe państwo autorytarne. Nie uznawali mniejszości narodowych, którym odmawiali wszelkich praw. Zakładali całkowitą eliminację ludności żydowskiej (poprzez wysiedlenie), którą oskarżano o promowanie szkodliwych dla polskości idei komunizmu, socjalizmu, liberalizmu i masonerii. „Żołnierze wyklęci” walczyli nie tylko z nową władzą, ale także z ludnością cywilną, dokonując mordów, rozbojów i rabując co popadnie. Wystarczyło samo podejrzenie o niepolskie pochodzenie lub sprzyjanie komunistom – i niewinne osoby, często całe rodziny, kobiety i dzieci, były zabijane w okrutny sposób. Szacuje się, że „żołnierze wyklęci” zamordowali ponad 5 tys. cywilów, z czego 200 ofiar to dzieci do lat 14.
Ale dla Wąsowicza katami byli Leszek Kołakowski, Tadeusz Mazowiecki i Zygmunt Bauman, którzy, jak twierdził, z bronią w ręku zwalczali tzw. podziemie niepodległościowe.
To podobno Wąsowicz był inicjatorem skandalicznej wystawy zorganizowanej w 2020 r. w Muzeum II Wojny Światowej. Zgodnie z jej przekazem za wybuch wojny nie odpowiadał nacjonalizm niemiecki, doprowadzili do niej Marks, Engels i Nietzsche, bo ich prace filozoficzne zaprzeczały istnieniu Boga (sic!).
Lewacka zaraza
Nie żadna miłość bliźniego i nauczanie Jezusa, ale nienawiść jest prawdziwą ideologią ks. Jarosława Wąsowicza i Karola Nawrockiego.
Wąsowicz jest nieformalnym kapelanem stadionowych chuliganów i organizatorem corocznej Patriotycznej Pielgrzymki Kibiców na Jasną Górę, która od kilkunastu lat odbywa się w styczniu. W tym roku do Częstochowy przybył także Karol Nawrocki jako kandydat na prezydenta. W wygłoszonej homilii duchowny kreślił polityczną instrukcję dla swojego podopiecznego.
„Trzeba z odwagą podjąć walkę z cywilizacją śmierci, bo, jak widać, zatacza coraz szersze kręgi, a sprawa bezwarunkowej dostępności aborcji, czyli zabijania nienarodzonych dzieci, jest przez niektórych podnoszona jako zasadnicza sprawa w programach wyborczych, a następnie jako najważniejsze zadanie do zrealizowania przez liberalno-lewicowe rządy. Trzeba wreszcie z odwagą zwalczać promocję obcych nam standardów moralnych, bo są one nie tylko moralnym nieuporządkowaniem, ale, jak pokazuje historia, stawały się one zawsze jedną z przyczyn upadku cywilizacji i kultury humanistycznej. (…) Karol Nawrocki zawsze uważnie wsłuchiwał się w nasze głosy. Dzisiaj witamy go wśród nas w nowej roli, z nadzieją, że nigdy nie zapomni drogi, którą w życiu prowadził go Pan Bóg (…). Witamy więc brata pośród braci, z nadzieją, że jego pielgrzymowanie do Królowej Polski będzie trwało w kolejnych latach, jeśli taka będzie wola Boża już w nowej roli”, prawił Wąsowicz.
Podczas spotkania w auli ojca Kordeckiego 11-letni Xavier, syn stadionowego chuligana, zapytał pretendenta do najwyższego urzędu w Polsce, „czy jeżeli zostanie prezydentem, to nie dopuści lewackiej ideologii do szkół”. Wywołało to entuzjazm zgromadzonych, a kibole zaczęli krzyczeć w ekstazie: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę!”. Wyraźnie wzruszony Nawrocki zaprosił chłopca na mównicę i podziękował mu za pytanie, które, jak stwierdził, „jest wielkim zobowiązaniem”, po czym dodał: „Odpowiedź może być tylko jedna. Drodzy państwo, jesteśmy dzisiaj na Jasnej Górze, jesteśmy w miejscu, w którym słyszymy głos młodych obywateli zaniepokojonych tym, co się dzieje w polskich szkołach. I odpowiedź tutaj może być jednoznaczna. Xavier, oczywiście nie dopuszczę do tego”.
Gdy padały te haniebne słowa, obok Nawrockiego stał wyraźnie rozbawiony ks. Wąsowicz…
Dodajmy, że ta „lewacka ideologia”, którą
Stary Stomma
Dwadzieścia lat temu, 21 lipca 2005 r., umarł Stanisław Stomma. Nazwisko to pamięta się dziś raczej w połączeniu z imieniem Ludwik, bo syn Stanisława, Ludwik Stomma, był słynnym felietonistą „Polityki” i „Przeglądu”. Kim zaś był Stanisław?
Na mapie politycznej Polski powojennej stanowił zjawisko odrębne pod każdym względem. Pochodził z Litwy, w dodatku z tej jej części, która w okresie międzywojennym nie wchodziła w skład II Rzeczypospolitej. Rzec można – był ostatnim depozytariuszem Rzeczypospolitej Obojga Narodów w jej granicach przedrozbiorowych – i to tym bardziej, że pochodzenie miał szlacheckie… W genach przechował mądrość litewskiego ziemiaństwa: jego świadomość egzystencjalnych zagrożeń i – wysnutą z tych zagrożeń – gotowość do koniecznego kompromisu. W przedwojennym Wilnie był liderem Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, lecz sytuował się między prawicą a radykalną lewicą. Wspominał, że „serce mu biło do Żeromskiego”.
Był człowiekiem zmian i paradoksów. Przedwojenny piłsudczyk stał się po wojnie orędownikiem geopolityki Romana Dmowskiego. Antykomunista spod znaku Mariana Zdziechowskiego realizował politykę ugody z komunistami. Wywodząc się z „Polski Jagiellońskiej”, stał się entuzjastą „Polski Piastowskiej”. Artykuł Stommy z roku 1946 „Maksymalne i minimalne tendencje społeczne katolików” głosił – w obliczu stalinizmu – wycofanie się z walki politycznej i skupienie się na „ostatnich liniach zasadniczych”, niemożliwych już do oddania. Oskarżano Stommę o minimalizm, a przecież jego program był wtedy jedynie możliwy: charakteryzowała go wierność imponderabiliom, a zarazem nadspodziewana skuteczność. W krakowskim „Tygodniku Powszechnym” jeszcze w roku 1950, w apogeum stalinizmu, można było czytać słowa Stommy i Jerzego Turowicza: „Marksistami ani socjalistami nie jesteśmy. (…) Ideał socjalistyczny nie jest naszym ideałem”.
Gdy dalsze pisanie w tym duchu stało się niemożliwe, Stomma z Turowiczem powiedzieli w roku 1953 swe „non possumus”. Nikt nie mógł im zagwarantować, że za swą hardość nie zapłacą życiem. Tymczasem rezygnacja z obecności publicznej dała im kapitał moralny. Po przełomie Października 1956 nowy przywódca
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Jak prawica fałszuje historię PRL
Kłamstwa, Obrzydzanie, zohydzanie, oczernianie i szkalowanie
45 lat w dziejach Polski to niemało. Dokładnie tyle lat trwały rządy najdłużej panujących u nas królów – Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta III Wazy, a niewiele dłużej (48 lat) zasiadał na tronie rekordzista w tej konkurencji, Władysław Jagiełło. Tak długi okres rządów zawsze stanowi osobną epokę i wywiera niezatarte piętno na dalszych dziejach państwa i narodu. Trudno jednak nie zauważyć, że 45-lecie, które przypadło na czas po II wojnie światowej, coraz częściej uważane jest za niechciany epizod w polskiej historii, wręcz za „czarną dziurę”, którą kwituje się wyłącznie pejoratywnymi określeniami („komunizm”, „dyktatura komunistyczna” lub po prostu „sowiecka okupacja”), a państwo istniejące nad Wisłą w tym okresie coraz rzadziej nazywane jest Polską, a najczęściej pogardliwie „peerelem”.
A przecież akronim PRL, stanowiący dziś kwintesencję wszelkich uprzedzeń wobec powojennego 45-lecia, jest dowodem zwycięstwa polskiej tradycji nad marksistowsko-leninowską ideologią, oficjalnie wyznawaną przez władze tego państwa! „Ludową” stała się powojenna Rzeczpospolita Polska dopiero w 1952 r., czyli po ośmiu latach istnienia (z urzędującym w Belwederze prezydentem RP Bolesławem Bierutem jako symbolem państwa, którego kult wyraźnie budowano na wzór prezydenta Ignacego Mościckiego). Stalinowska moda na dokładanie ideologicznych przymiotników do nazw państw podporządkowanych Moskwie nie ominęła Polski, ale trzeba przyznać, że obeszła się z nami wyjątkowo łagodnie: nie staliśmy się żadną „republiką socjalistyczną” jak Czechosłowacja czy „republiką demokratyczną” jak wschodnie Niemcy, lecz pozostaliśmy Rzeczpospolitą, tyle że Ludową, co akurat miało silne zakorzenienie w przedwojennym języku politycznym socjalistów i ruchu ludowego.
Nie tylko nazwa powojennego państwa nie zrywała ciągłości narodowej. Pozostały nam przecież z II RP godło pozbawione jedynie korony (której zresztą nie było także na czapkach legionistów Piłsudskiego), niezmieniona flaga oraz hymn państwowy, oficjalnie ustanowiony w 1927 r. I nawet jeśli prawdziwa jest anegdota, że stało się tak z łaski samego Stalina, to jednak sporo to mówi o sile naszej tradycji narodowej, z którą nie miał ochoty walczyć nawet radziecki dyktator.
Co więcej, po 1944 r. Stalin (ani tym bardziej żaden z jego następców) nigdy nie zakwestionował istnienia Polski jako podmiotu prawa międzynarodowego, choć przecież pomiędzy 17 września 1939 r. a 22 czerwca 1941 r. oficjalnym stanowiskiem ZSRR – podobnie jak Trzeciej Rzeszy – było przekonanie, że „pokraczny bękart traktatu wersalskiego” już nigdy się nie odrodzi. Przebieg wojny zmusił radzieckiego przywódcę do uznania prawa Polaków do posiadania własnego państwa, choć oczywiście miało to być państwo uzależnione od Moskwy i rządzone przez „Polaków Stalina”. Tych ostatnich niełatwo jednak było znaleźć po brutalnych czystkach lat 30. (zwłaszcza po likwidacji Komunistycznej Partii Polski i jej kadry przywódczej) oraz początku lat 40. (zapisanych zbrodnią katyńską i masowymi deportacjami w głąb ZSRR), dlatego Polska Ludowa od samego początku przyjmowała z otwartymi rękami każdego, kto chciał dla niej pracować: katolików i ateistów, socjalistów i narodowców, ludowców i piłsudczyków, akowców i emigrantów z Londynu. I choć wielu z nich już kilka lat po wojnie padło ofiarą kolejnej, ostatniej na szczęście, fali stalinowskiego terroru, to po 1956 r. nikt nie mógł mieć wątpliwości, że żyje w kraju, który stanowi jedyną możliwą w tych czasach – w dodatku całkiem znośną – formę polskiej państwowości.
Zresztą na gruncie prawa międzynarodowego takie wątpliwości zostały rozwiane już kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie. Oto bowiem Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony w czerwcu 1945 r. w wyniku negocjacji moskiewskich między „Polakami z Lublina” a „Polakami z Londynu”, został uznany przez Francję gen. de Gaulle’a już 29 czerwca, a przez Stany Zjednoczone prezydenta Trumana i Wielką Brytanię premiera Churchilla 5 lipca 1945 r. W ten sposób emigracyjne władze RP w Londynie straciły uznanie zwycięskich mocarstw i mogły stanowić jedynie nieformalny symbol niepogodzenia się z powojenną rzeczywistością przez coraz mniejszą część polskiej emigracji. Członkiem tworzonej wtedy Organizacji Narodów Zjednoczonych stała się Rzeczpospolita Polska (a później PRL) reprezentowana przez władze w Warszawie. Aż czterokrotnie tamta Polska pełniła funkcję jednego z 10 niestałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ: w latach 1946-1947, 1960, 1970-1971 i 1982-1983. III Rzeczpospolitą ten zaszczyt spotkał dotąd tylko dwukrotnie: w latach 1996-1997 i 2018-2019.
W podsumowaniu swojej syntezy dziejów Polski w I połowie XX w. wybitny poznański historyk prof. Jerzy Krasuski stwierdzał: „Tak jak przedwojenna Rzeczpospolita Polska nie cieszyła się poparciem większości Polaków, nie mówiąc już o mniejszościach narodowych, stanowiących jedną trzecią ludności państwa, tak samo Polska rządzona przez komunistów nie znalazła nigdy poparcia większości narodu. Właściwie dlaczego? Była państwem jednolitym narodowościowo i religijnie, rozładowała przeludnienie wsi, zapewniła awans społeczny mas ludowych, upowszechniła i podniosła oświatę, troszczyła się o wysoki poziom kultury, zbudowała ogromny przemysł, zlikwidowała
Tę Polskę uznawał świat
Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej od razu zyskał uznanie międzynarodowe jako jedyna legalna reprezentacja państwa polskiego
„Polak i antykomunista. PRL nie była Polską, a LWP nie było Wojskiem Polskim” – w taki sposób przedstawia się na platformie X jeden z najbliższych współpracowników Karola Nawrockiego, oficjalnie jego doradca w IPN, Sławomir Cenckiewicz, który zapewne w kancelarii nowego prezydenta obejmie jedno z kluczowych stanowisk. W tym jego stwierdzeniu, że „PRL nie była Polską”, kryje się cała prawda o antykomunizmie w III RP, który nie jest żadną walką z komunizmem jako ideologią (bo ta od dawna jest martwa, a nad Wisłą nigdy nie była traktowana zbyt poważnie), lecz po prostu negowaniem państwa polskiego istniejącego w obecnych granicach od 1945 do 1989 r.
W ten sposób antykomunistyczna prawica, która swoim przeciwnikom w kraju i za granicą tak chętnie przypisuje antypolonizm oraz „pedagogikę wstydu”, sama wyrzuca na śmietnik wcale nie małą, bo 45-letnią, część polskich dziejów i nakazuje Polakom wstydzić się z powodu odbudowania własnego państwa po największej katastrofie, jaka spotkała nasz naród w całej jego historii.
A jednak – wbrew temu, co twierdzi Cenckiewicz – PRL była Polską. Bo zanim oficjalnie przyjęła nazwę PRL (na mocy konstytucji z 1952 r.), była Rzecząpospolitą Polską, którą kilka tygodni po zakończeniu II wojny światowej w Europie uznały wszystkie najważniejsze państwa świata. Stało się tak na podstawie ustaleń jałtańskich z lutego 1945 r., które stanowiły grunt do rozmów mających na celu utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, a więc rządu łączącego władze „Polski lubelskiej” (wtedy już przenoszone do wyzwolonej Warszawy) z reprezentacją „Polski londyńskiej” (korzystającej przez cały okres wojny z gościny i pomocy władz brytyjskich). Rozmowy takie, pod patronatem specjalnie powołanej w Jałcie „komisji dobrej woli” – w skład której wchodzili radziecki minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow oraz moskiewscy ambasadorowie USA i Wielkiej Brytanii, William Averell Harriman i Archibald Clark Kerr – odbyły się w Moskwie w dniach 17-21 czerwca 1945 r.
Przeciw szantażowi
Grupa emigracyjnych polityków z Londynu, którzy zdecydowali się na ten historyczny kompromis, nie była liczna. Znajdował się w niej Stanisław Mikołajczyk, były premier rządu na uchodźstwie (od lipca 1943 r. do listopada 1944 r.) i lider Stronnictwa Ludowego, czyli najbardziej masowej i realistycznej partii politycznej tamtej epoki. Ludowcy bowiem – w przeciwieństwie do patrzących przez ideologiczne okulary polityków innych stronnictw – zdawali sobie sprawę, że Polska jest tam, gdzie są Polacy i uprawiana przez nich ziemia, a skoro tę ziemię spod niemieckiej okupacji wyzwala Armia Czerwona, to powojenna Polska nie może być państwem traktującym ZSRR jak wroga. Takie było myślenie Mikołajczyka i ludowców, sprzeczne jednak z postawą większości elit polskiej emigracji, które otwarcie odrzuciły „jałtański dyktat”, czekając na wybuch III wojny światowej i „prawdziwe” wyzwolenie Polski. Mikołajczyk okazał się zatem jednym z nielicznych polityków w naszej historii, którzy mieli odwagę nie ulec moralnemu szantażowi „prawdziwych patriotów” i zmierzyć się z polityczną rzeczywistością, a nie pozostawać w sferze nierealnych marzeń.
Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej powstał, już oficjalnie, w Warszawie 28 czerwca 1945 r., powołany przez prezydenta Krajowej Rady Narodowej Bolesława Bieruta. Tym samym KRN stała się pierwszym parlamentem powojennej Polski, tyle że rozszerzanym na zasadzie kooptacji (uzupełnienia lub zmiany składu członkowskiego, gdzie osoby decyzyjne przyjmują nowych członków – przyp. red.), a nie wyłonionym w wyborach. Była przy tym parlamentem pluralistycznym: tego samego dnia, gdy powstał TRJN, na zastępców prezydenta KRN powołano Wincentego Witosa i Stanisława Grabskiego, a więc czołowych polityków II RP, mających symbolizować ciągłość państwa polskiego, ale też otwartość nowej Polski na rodaków o różnych życiorysach i przekonaniach ideowych. W samym rządzie Stanisław Mikołajczyk objął funkcje wicepremiera oraz ministra rolnictwa i reform rolnych; inny ludowiec
Czy postkomunista jest gorszy od postsutenera?
Jadąc samochodem, wysłuchałem w Tok FM fragmentu rozmowy z jakimś profesorem. Nie słyszałem jej początku ani końca, w efekcie nie wiem, kim był ów profesor. Przekonywał, że zarzuty stawiane prezydentowi elektowi są niepoważne. Przede wszystkim nie wiadomo, czy są prawdziwe, bo na razie opierają się na plotkach, a nawet gdyby były prawdziwe, to co z tego?
No, część na pewno była prawdziwa, wszak sam prezydent elekt do niektórych, takich jak udział w ustawkach, przyznawał się, tylko je racjonalizował i bagatelizował. O ich prawdziwości przekonani byli nawet prezydent Duda i sam Jarosław Kaczyński. Ten pierwszy w kibolskich ustawkach nie widział nic złego, ten drugi dla lepszego ich zrelatywizowania zadeklarował rzekome osobiste w takich bijatykach uczestnictwo. Wizja Jarosława Kaczyńskiego w roli agresywnego kibola z maczetą czy bejsbolem w dłoni jest równie zabawna, jak nieprawdopodobna. Nic więc dziwnego, że od razu zaowocowała w internecie ogromną liczbą memów. Ale nie o Kaczyńskiego w roli kibola tu chodzi. Rozprawiający w Tok FM intelektualista wywodził, że nawet gdyby te zarzuty kierowane pod adresem dzisiejszego prezydenta elekta były prawdzie, to i tak są bez znaczenia. Obojętne bowiem, kim Nawrocki był i co robił w przeszłości, nie może to być brane pod uwagę w ocenie jego osoby obecnie. Ludzie w młodości popełniają wiele błędów, a dziś kandydat na prezydenta, później już prezydent elekt, nie lata na ustawki, nie macha maczetą ani bejsbolem, nie doprowadza też prostytutek do pokoi gości hotelowych. Tak perorował na falach radia zaproszony intelektualista.
Nawet do pewnego stopnia byłbym w stanie z tym się zgodzić. Człowiek w młodości robi różne głupstwa, później czasem z nich wyrasta. Do wyborów staje już jako wyrośnięty. Tyle że ten stający do wyborów reprezentuje ugrupowanie polityczne, które z założenia grzechów młodości nie wybacza. Co więcej, chce za nie ścigać do końca świata. Z upodobaniem ściga więc i piętnuje postkomunistów, odmawiając im moralnego prawa do udziału w życiu publicznym, a już szczególnie w życiu politycznym. Sam prezydent elekt stał do niedawna na czele instytucji tropiącej postkomunistów, byłych funkcjonariuszy służb PRL i ich współpracowników, prowadząc w ich sprawach kuriozalne już w tej chwili śledztwa i postępowania lustracyjne, nie bacząc na to, że dziś są często zupełnie innymi ludźmi, nieraz z dorobkiem zasług dla suwerennej od ponad 35 lat Polski.
Nawet zasługi Lecha Wałęsy, doceniane przez cały świat, są dla prawicowych doktrynerów nieważne, bo ich zdaniem w latach 70. był „Bolkiem”. Wszystko, co później zrobił, jest im obojętne. Bez znaczenia okazuje się to, że stał na czele
IPN-owska pralnia mózgów
Polityka pamięci PiS i IPN wpisała „żołnierzy wyklętych” w historię walk narodowowyzwoleńczych jako kolejne powstanie narodowe, trwające od 1944 do 1963 r.
W latach 90. prawicowy aktywizm pamięciowy skupiony wokół symboliki „żołnierzy wyklętych” funkcjonował na marginesie życia publicznego. Istniały różne inicjatywy upamiętniające członków PPP [polskiego podziemia powojennego], dotyczyły one jednak konkretnych organizacji i postaci. Samo pojęcie „żołnierzy wyklętych” przewijało się głównie w prawicowej prasie i książkach. Prawicowi aktywiści pamięciowi później z przesadą twierdzili, że upamiętnianie PPP stanowiło „hobbystyczny margines”, myląc upamiętnienia PPP z odniesieniami do nasyconej ideologicznie symboliki „żołnierzy wyklętych” (Arseniuk i Musiał, 2015, s. 315).
Od początku lat 2000. symbolika „żołnierzy wyklętych” była jednak stopniowo włączana do głównego nurtu polityki (Kończal, 2020). Symbol ten został stopniowo zawłaszczony przez PiS, głoszące potrzebę radykalnej odnowy moralnej (Jaskułowski i Kilias, 2016).
PiS przedstawiało III RP jako system społecznie niesprawiedliwy, marginalizujący ekonomicznie nieuprzywilejowanych, narodowo wyobcowany, rządzony przez realizujące obce interesy liberalne elity (Jaskułowski i Majewski, 2022). W retoryce PiS marginalizacja społeczna była powiązana z antynarodowym charakterem III RP, w interesie obcych krajów leżało bowiem uczynienie z Polaków taniej siły roboczej, którą zagraniczny kapitał mógłby zatrudniać we wznoszonych na polskim terytorium montowniach. PiS głosiło potrzebę zastąpienia dotychczasowych elit prawdziwie narodowymi, rządzącymi zgodnie z interesami wszystkich Polaków, a nie tylko wąskiej uprzywilejowanej grupy (Bill, 2022). W tym kontekście PiS wykorzystało symbolikę „żołnierzy wyklętych” celem sprawiania wrażenia partii antyestablishmentowej, walczącej z niesprawiedliwym społecznie i antynarodowym systemem (Jaskułowski i Majewski, 2022).
Wyklęci nie święci
Wcielanie symboliki „żołnierzy wyklętych” do głównego nurtu polityki spotkało się z niewielkim oporem ze strony innych partii. Najbardziej zdecydowany sprzeciw wychodził z lewicowych kręgów skupionych wokół tygodnika „Przegląd”, od mniejszości białoruskiej, a także od niektórych historyków (Moroz, 2016). Tygodnik „Przegląd” promował np. publikację serii tomów pod tytułem „Wyklęci nie święci”, które opisywały różne zbrodnie PPP, nawołując przy tym lewicę do stworzenia własnej polityki pamięci (Dybicz i Woroncow, 2019). Aktywiści białoruscy również protestowali przeciwko upamiętnianiu partyzantów, którzy popełnili zbrodnie. Na przykład poprzez składanie różnych interpelacji poselskich w Sejmie. Ich głos był jednak marginalizowany. Krytycznie wypowiadali się również niektórzy historycy, ale mieli niewielki wpływ na rozwój polityki pamięci „żołnierzy wyklętych” i byli poddawani różnym szykanom po dojściu do władzy PiS (Leszczyński, 2020; Poleszak, 2020; Radio Maryja, 2020).
Paradoksalnie partie centroprawicowe, mianowicie Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe, pomogły w tym wcielaniu, mimo że symbolika ta delegitymizowała te partie. W rzeczy samej, prawicowa narracja podważała prawo tych partii do wypowiadania się w imieniu narodu polskiego. Oskarżała ich czołowych polityków o udział w „spisku” przy Okrągłym Stole i współtworzenie postkomunistycznej III RP. (…) Dwa zagadnienia były kluczowe w procesie wcielania, mianowicie działalność IPN i włączenie symboliki „żołnierzy wyklętych” do kalendarza oficjalnych dni narodowych (Kończal, 2020).
W kwestii IPN kluczowe znaczenie miał rok 2005, kiedy z poparciem partii centroprawicowych prezesem tej instytucji został Janusz Kurtyka (2005-2010) (…). IPN zaczął kłaść większy nacisk na rozwijanie badań oraz działalności edukacyjnej, popularyzatorskiej i upamiętniającej, skoncentrowanych wokół „żołnierzy wyklętych”. Trudno oddzielić te działania od siebie, ponieważ za nimi wszystkimi stało przekonanie, że „żołnierze wyklęci” są narodowymi bohaterami, których należy uhonorować. (…) Miejsca ekshumacji opisywano w kategoriach narodowego sacrum jako miejsca uświęcone krwią męczenników, których szczątki traktowano jak rzeczy święte (Hristova i Żychlińska, 2020). Na przykład historyk odpowiedzialny za prace ekshumacyjne, mówiąc o znalezionych osobistych przedmiotach partyzantów, pokazywanych na wystawie muzealnej, określał je mianem „relikwii żołnierzy wyklętych” (Ministerstwo Sprawiedliwości, 2018). (…)
Jak wyjaśniano, zachowanie pamięci o ofiarach rodzi również pytanie o tożsamość sprawców, którzy nie mogą pozostać anonimowi. Na przykład w 2006 r. na rynku we Wrocławiu uruchomiono wystawę zatytułowaną „Twarze wrocławskiej Służby Bezpieczeństwa”, prezentującą fotografie, nazwiska i biografie pracowników lokalnych oddziałów Służby Bezpieczeństwa. Biografie zawierały informacje o „prawdziwych nazwiskach” funkcjonariuszy, co było pretekstem do pokazania, że niektórzy funkcjonariusze mieli żydowskie nazwiska (IPN, 2006). Fotografie zwłok partyzantów zabitych w walce lub zamordowanych przez komunistów stały się elementem podobnych wystaw. Ta polityka makabry ma na celu zilustrowanie okrucieństwa komunistów i utrwalenie wizerunku „żołnierzy wyklętych” jako niewinnych ofiar (w żaden sposób nie wspominano o ofiarach PPP).
Hegemoniczna polityka pamięci
Inne formy działalności popularyzatorskiej IPN obejmowały promocje filmów fabularnych i dokumentalnych, przygotowywanie specjalnych dodatków do różnych gazet i czasopism, spotkania z dziennikarzami, wydarzenia z udziałem autorów książek, koncerty, rajdy motocyklowe i biegi. IPN zaczął też przywiązywać wagę do angażowania w upamiętnianie „żołnierzy wyklętych” młodzieży i dzieci, co osiąga się poprzez promowanie książek atrakcyjnie przedstawiających życie partyzantów jako idealistyczną przygodę. Przykładem jest promocja książki dla dzieci w wieku 10 lat, zatytułowanej „Rycerze lasu”. Książka przedstawia partyzantów jako prawych i honorowych ludzi; nie wspomina o okrucieństwach wojny, zamiast tego przedstawiając ją w konwencji zabawy, w którą dzieci mogą się łatwo zaangażować. (…)
Kolejnym ważnym elementem było włączenie upamiętnienia PPP do oficjalnego kalendarza świąt narodowych. Proces ten był stopniowy, a jego pierwszymi zwiastunami były uchwały Sejmu upamiętniające PPP. Pierwsza uchwała, honorująca WiN, została przyjęta przez Sejm w 2001 r. Posłowie SLD sprzeciwiali się uchwale, argumentując, że członkowie WiN popełniali również zbrodnie. Posłowie prawicowi i centrowi albo zaprzeczali tym zbrodniom,
Fragmenty książki Krzysztofa Jakubowskiego i Piotra Majewskiego Polityka pamięci „żołnierzy wyklętych” w Polsce. Nacjonalizm autorytarny, hegemonia i emocje, Instytut Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza, Warszawa 2025









