Tag "demokracja"

Powrót na stronę główną
Felietony Tomasz Jastrun

Dywan wyciągnięty spod nóg

Trump i Musk, czyli schamienie polityki światowej. Straszne, że to płynie właśnie ze Stanów, które były dla nas wzorem demokracji. Czy obserwujemy dramatyczne załamanie się cywilizacji Zachodu? Przecież mali Trumpowie także już są w Europie. I Trump przytula tych swoich braci, jak choćby Orbána. Na razie nie wiemy, jak odpowiadać na zamach na demokrację, który narodził się z naszych trzewi. Nie jesteśmy też pewni, jakie są przyczyny takiego szerzenia się populizmu. Zapewne głównym sprawcą jest szybkość zmian cywilizacyjnych – jakby ktoś ludziom wyciągał dywan spod nóg, a ci w panice chwytają się bezmyślnie tego, co sztywne i skostniałe.

Kolejny spektakl z Trumpem w roli głównej to konferencja prasowa w obecności sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego. Trump kocha robić z siebie błazna, a durniów z tych, którzy mu w spektaklu towarzyszą. Rutte znalazł się w idiotycznej sytuacji. Wokół grupka doradców i republikańskich kongresmenów. Wszyscy nadskakują szefowi, cyniczni i żałośni, grono lizusów z wywalonymi jęzorami. Takich scen spodziewałem się w Rosji, nigdy w Stanach.

„Wybraniec” („The Apprentice”) – bardzo dobry film o młodym Trumpie. Grający go aktor Sebastian Stan kandydował do Oscara. To opowieść, jak Trump uczył się zła – miał tu mentora – jak rósł jego narcyzm, jak podłym stał się człowiekiem. Ta historia stanowi klucz do dzisiejszego Trumpa, ale też do duszy skrajnej prawicy, także naszej, która go popiera. Umiera krzepki w Polsce mit Stanów, również we mnie i czuję się z tym jakoś niezręcznie. „Mit amerykańskiej demokracji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Silne kobiety i zagubieni mężczyźni

Jeśli chodzi o poziom praw kobiet i narrację polityczną, to się cofamy

Prof. Magdalena Środa – filozofka, etyczka, feministka

Marzec kojarzony jest ze świętem kobiet. Jest co świętować?
– Jasne! Kobiecość! Lepiej przez cały rok, i to we wszystkich jej formach. To święto się zmienia – ciekawe, że nikt nie opisał jego historii. Dobrym przyczynkiem do tego było święto kobiet zorganizowane przez Marię Kaczyńską. Zaprosiła do Pałacu Prezydenckiego prawie setkę znanych pań, które bawiła Maria Czubaszek, ja miałam tam wygłosić poważną mowę o prawach kobiet. Nie chodzi jednak o to, co mówiłyśmy, tylko jak nas tam przyjęto. W dużej sali, która pamiętała jeszcze czasy świetności i elegancji Jolanty Kwaśniewskiej, ustawiono na stołach paluszki i termosy z lurowatą herbatą, biały cukier stał w jakichś prowizorycznych pojemnikach, a tradycyjne szklanki na spodeczkach…

Dość przaśnie.
– Byłyśmy zniesmaczone. Na otwarcie spotkania z głośników usłyszałyśmy piosenkę „Za zdrowie pań” i do sali wtargnęli faceci w garniturach, dając każdej z nas goździk, pudełko z rajstopami i poprosili o pokwitowanie darów. Zrozumiałyśmy – Kaczyńska cofnęła nas w lata 70. Świetny pomysł. Kolejnym – na tym samym spotkaniu – była inicjatywa zbierania podpisów za prawem do aborcji. Pani prezydentowa też się podpisała, w związku z czym zaraz po uroczystościach ojciec Rydzyk nazwał ją czarownicą. Czyż to nie piękny zestaw różnych elementów historii kobiecego święta w Polsce? Lata 70., te z trudem zdobywane rajstopy, znienawidzone goździki, a potem ograniczenie praw kobiet symbolizowane przez ustawę antyaborcyjną, no i szaleństwa polskiego katolicyzmu, przypominające XVI w., kiedy naprawdę palono tysiące czarownic. Najpierw opresja komunistyczna, potem katolicka…

Aż taka zła była ta PRL?
– Przez wiele lat Dzień Kobiet traktowano jako rytuał. Jednak gdybym miała ważyć opresję kobiet pod komunizmem i pod katolicyzmem, orzekłabym, że ta druga jest znacznie większego formatu. Dziś temat PRL jest tabu, wolno tylko opluwać ten okres, a jednak pod względem praw kobiet był on niewiarygodnie postępowy, jeśli go porównać np. z sanacją czy z czasami katolików u władzy. Nie chodzi tylko o politykę socjalną, żłobki, przedszkola, opiekę zdrowotną dzieci, kolonie, ale również o otwarcie horyzontów. Nikt nie mówił małej dziewczynce, że musi być dobrą matką i żoną. Dziewczynki mogły wszystko. Mnie pani w przedszkolu tłumaczyła, że mogę i powinnam zostać kosmonautką. Nie chciałam, ale też nie było mowy o żadnej tradycyjnej roli.

Tymczasem polska dekomunizacja była zarazem deemancypacją. Głoszone przez Kościół hasło powrotu kobiet do tradycyjnych ról opłaciło się państwu. Już premier Bielecki przestał łożyć na żłobki i przedszkola, szkolna opieka zdrowotna poszła do lamusa, podobnie jak wczasy zakładowe czy kolonie, młodzież szkolna przestała jeździć na wycieczki krajoznawcze, w zamian biorąc udział w pielgrzymkach. Nad Polską zapanował cień „pobożnego” biznesmena Rydzyka (i jemu podobnych), wzmacniany zarówno przez każdą aktualną władzę, jak i Jana Pawła II.

Potem przyszedł okres transformacji. Emancypacja wtedy wyhamowała?
– Tak jak powiedziałam, to był okres deemancypacji i „ewangelizacji”, ale nie na modłę Jezusa, lecz na modłę Konstantyna; chodziło nie o miłość bliźniego, ale o władzę i mamonę. Kościół domagał się rządu dusz, by mieć pełną kiesę. I dostał ją. Władza oddała mu prawa kobiet, a potem nadała przeróżne przywileje ekonomiczne, w ogólne nie przejmując się tym, że stał się on jedyną instytucją w demokracji, która nie jest poddana jakiejkolwiek kontroli: moralnej, prawnej, ekonomicznej. Poza tym transformacja to mały i średni biznes – jeśli Polska odniosła tu zwycięstwo, to dzięki kobietom, bo to one ten biznes dzierżyły w dłoniach. Lecz gdy przyszło do fetowania sukcesu transformacji, o kobietach zupełnie zapomniano; na wszystkich uroczystościach panowie wręczali sobie medale, a nieliczne panie zapraszane były jako widzowie i tytułowane (w zaproszeniach) „Szanowny Panie”. Znów stałyśmy się niewidoczne. Strasznie to wściekło Henrykę Bochniarz i to ona postanowiła, że coś trzeba z tym zrobić. Tak powstał Kongres Kobiet.

Współczesna kobieta jest feministką?
– Każda z nas, która choć trochę zna historię kobiet, musi być feministką. Bo kto walczył o naszą dzisiejszą niezależność? Feministki. Każdy, kto choć

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Bastion demokracji walczącej

Dlaczego instytucje w Brazylii wytrzymały atak skrajnej prawicy?

Podobieństwa są tak wyraźne, że trudno uwierzyć w ich przypadkowość. Słusznie, bo chodzi nie o zwykłe zbieżności polityczne, lecz o przykłady strategii realizowanej za pomocą tych samych instrumentów, z tych samych pobudek, choć w dwóch różnych krajach.

Bliźniacze historie

Prawicowy populista dochodzi do władzy legalnie, na fali powolnego rozkładu umowy społecznej, pogłębiania się nierówności oraz spadku zaufania do poprzednich, mainstreamowych formacji. Podczas pierwszej kadencji szybko pokazuje, że nie ma pojęcia o rządzeniu. Antagonizuje zagranicznych sojuszników, osłabia instytucje, nie wierzy w praworządność. Jest przy okazji prezydentem antynaukowym, a że jego rządy przypadają na pandemię koronawirusa, sprzeciw wobec zachodniej medycyny połączony z katastrofalnym zarządzaniem kryzysowym kosztuje życie setek tysięcy współobywateli. Jednocześnie próbuje tworzyć nowy model rządzenia, pozbawiony idei, skrajnie oportunistyczny, nastawiony na zysk. Model ten eksportuje wszędzie, gdzie się da.

Problemy zaczynają się jednak wraz z walką o reelekcję. Elektorat jest zmęczony pandemicznymi kryzysami, chce zmian. Gospodarka się kurczy, inwestycje publiczne stoją w miejscu. Nawet najbogatsi zaczynają wspierać rywali populisty, mimo że wprowadził ulgi podatkowe właśnie dla tych zamożnych, szybko zapominając o swoich pierwotnych, uboższych wyborcach. Urzędujący prezydent może nie jest najwybitniejszym umysłem swoich czasów, ale dynamikę zmian politycznych rozumie doskonale. Wie, że jeśli straci władzę, oznaczać to będzie także utratę parasola ochronnego przed wymiarem sprawiedliwości. Jeśli przyjdą inni, zaczną węszyć. Postawią zarzuty, być może wtrącą do więzienia. Bo materiału im nie zabraknie. Co innego z wolą polityczną, tu istnieją wątpliwości. Wniosek jest jeden, trzeba zrobić wszystko, dosłownie wszystko, żeby przy władzy się utrzymać.

Rozpoczyna się więc dwutorowa kampania (dez)informacyjna. Z jednej strony, podkopujemy wiarygodność niezależnych instytucji państwowych. Jeszcze przed wyborami alarmujemy, że zostaną one sfałszowane, a przygotowania do tego już trwają. Maszyny zostały zhakowane, urzędnicy przekupieni, przeciwna strona nie gra czysto. Z drugiej – mobilizujemy najzagorzalszy elektorat do walki, rozumianej jako walka fizyczna, na śmierć i życie. Pod szyldem obrony państwa i demokracji zagrzewamy do bojkotu ewentualnej nowej władzy. A kiedy najgorszy scenariusz zaczyna się urzeczywistniać, spuszczamy psy ze smyczy. Pozwalamy im zaatakować budynek parlamentu w stolicy, sugerując, że to jeden z tych momentów „teraz albo nigdy”. Rywali trzeba zatrzymać każdym sposobem. Niestety dla prezydenta populisty, to się nie udaje. Władza wraca do mainstreamu, zaczyna się okres rozliczeń.

Do tego momentu możemy

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Wczoraj, dziś i jutro

W jednej z audycji ekonomicznych TOK FM zaproszona dziennikarka wyraziła zdumienie wielomilionowymi (w skali roku) zarobkami prezesów działających w Polsce banków. I nie chodzi tylko o banki z afiliacjami zagranicznymi (kto bogatemu zabroni?) ale także o polskie instytucje finansowe. Dziwne to? Ależ skąd, bo zaczęło się już dawno, z chwilą przejęcia przez Włochów banku PeKaO, którego ówczesny prezes (były premier z post-solidarnościowego nadania) Jan Krzysztof Bielecki zarabiał mniej niż jego przysłany z Włoch wiceprezes. Bodaj od tamtego czasu nasi bankowcy (patrz Morawiecki) pilnie zrównują swoje zarobki z zarobkami „zachodnich ekspertów” zatrudnionych na podobnych stanowiskach.

W stronę globalizacji

I nie warto by sobie zawracać głosy sprawą, gdyby nie był to element szerszych zjawisk – globalizacji, oraz umacniania się nowej klasy posiadaczy, procesu łatwo zauważalnego w krajach o autorytarnym charakterze władzy, ale obecnego w skali światowej, także w krajach gdzie demokracja parlamentarna trzyma się dobrze. Z pozoru, niestety…

Zdumienie dziennikarki podszyte było, wyrażonym zresztą przez nią przekonaniem, że takie zjawiska nie mieszczą się w „rynkowym charakterze kapitalizmu”! No bo niby dlaczego my, klienci, płacimy ogromne pieniądze ludziom, jedynie z racji zajmowania określonej funkcji, która tylko z rzadka ma przełożenie na realną gospodarkę firmy.

Kapitalizm? Jaki znowu kapitalizm?

Tu na moment chciałbym wrócić do moich młodzieńczych złudzeń dotyczących istnienia w Polsce i podobnych krajach (z ZSRR na czele) „socjalizmu”, który „za horyzontem” miał „komunizm” i „koniec historii”. Warto przypomnieć, że sformułowanie „koniec historii”, z neoliberalnych pozycji, wpisał do obiegu w 1992 r. Francis Fukuyama w trzy lata po upadku Muru Berlińskiego (czyli „realnego socjalizmu”). Jako pierwszy koniec historii, wieszczył grubo wcześniej Hegel (wskazując tu datę 1809 r. – upadek feudalizmu w Niemczech pod naporem Bonapartego), takie też było złudzenie Marksa i ortodoksyjnych marksistów, którzy sądzili, że w „walce klas” zwycięzcą będzie „klasa robotnicza” (najlepiej zorganizowana w partię polityczną). A przecież Marks z Engelsem abstrahowali od własnych ustaleń (o tym, że „baza” określa „nadbudowę”) i oczywistego faktu, że zrewoltowane masy zawsze, w finale, brane są za mordę przez nowych, z pozoru nieoczywistych władców.

Doskonale widać to w Chinach, gdzie „Partia Komunistyczna” zmieniła się dziś w „partię milionerów” kierowaną, wedle chińskich wielotysiącletnich tradycji, przez cesarza i jego „mandarynów”. I żeby nie było wątpliwości – niczego w tej sprawie nie krytykuję, sukcesy Chin na bardzo wielu polach, zwalczenie zjawiska masowego głodu, lawinowy postęp technologiczny to tylko dowody, że „nowa formacja społeczno – ekonomiczna” którą możemy nazwać roboczo „biurokratyzmem” jest zjawiskiem rzeczywistym i stabilnym!

Na naszym podwórku

Prawda, dało się w quasi-socjalistycznych systemach zauważyć nieusuwalne podziały klasowe, opisywane mniej, lub bardziej otwarcie przez literaturę – m.in. Huxleya i Orwella, przez socjologów w tym najszerzej znanego z autorów opisujących wyodrębnianie się władzy „menedżerów” – Burnhama, czy outsiderów polityki – po trosze Różę Luksemburg, Trockiego a potem twórcę pojęcia „nowa klasa wyzyskiwaczy” Milowana Dżilasa, niegdyś najbliższego współpracownika Josefa Broz-Tito a potem najznaczniejszego krytyka systemu.

Oczywiście nazwisk i dokonań tych myślicieli nie mógł pominąć najbardziej wnikliwy z naszych marksistów – Adam Schaff. W swojej pracy „Marksizm a jednostka ludzka” (str. 78 wyd. PWN 1965) umieścił te nurty w szufladzie z „antykomunistyczną propagandą” i zarzekał się, że „Klasa społeczna ex definitione (…) nie może istnieć w społeczeństwie, w którym została zlikwidowana prywatna własność środków produkcji.” A przecież kilka zdań dalej zauważa że „p r a w d z i w e zagadnienie nie leży w dziedzinie nazwy i kategorii socjologicznej, lecz w dziedzinie a l i e n a c j i.” (wyróżnienia Schaffa).

No i czy trzeba lepszego dowodu na „alienację” biurokracji (w tym przypadku bankowej) niż te monstrualne zarobki prezesów?

Schaff pisze dalej, w cytowanej pracy, że możliwe jest zróżnicowanie społeczne wedle pozycji w „aparacie państwa” ale szybko wycofuje się, twierdząc, że nie idzie mu o zarządzanie ludźmi, a jedynie o „aparat zarządzania rzeczami”! I trudno mu się dziwić, gdy ma się świadomość, że słowa te padają w połowie lat sześćdziesiątych. Już samo przyznanie się do znajomości tekstów autorów, którzy nie mieli „debitu” w żadnym z „demoludów” było, nawet dla profesora, ryzykowne. Zresztą jakie znaczenie ma „zarządzanie rzeczami” widzimy dziś, ale widzieliśmy też w PRL, szczególnie wyraziście w okresach kolejnych, generowanych przez sam system, kryzysów.

Pora przyznać więc, że „kapitalizm” odszedł w przeszłość mniej więcej z dobie I Wojny Światowej, gdy gospodarka czołowych państw podporządkowana została „wysiłkowi wojennemu” czyli aparatowi władzy.

Nieuchronny autorytaryzm?

Przemiany w stronę nowej formacji były nieuchronne (mimo wszystkich wahań) i z zasady realizowane w drodze budowania państwa autorytarnego z emblematyczną rolą jednostki (Stalin, Mussolini, Hitler, Antonescu w Rumunii, na Węgrzech Horthy, u nas Piłsudski). Jak się zresztą wydaje taka rola jednostki bywa przypisana do epok głębokich, jeszcze nie odczytanych przez społeczeństwa, przemian. Taką rolę odgrywał w Anglii – Cromwell, we Francji – Bonaparte, Rosję przebudował (toutes les propotions gardee) Piotr I i każdy z nich do dziś pozostaje legendą.

Dobrze jeśli wodzem staje się zwycięski generał, sławny bojownik o niepodległość, admirał ale gdy trzeba, taką rolę historia nakłada na przysadzistego typka o niedoczyszczonych butach i krzywo zawiązanym krawacie. Ciekawe czy doktor praw, którego mam na myśli zakładał zbudowanie w Polsce „nowej klasy wyzyskiwaczy”, którą zapowiadał zachwyconemu (w cześci) narodowi jako „Polaków Pierwszej Kategorii” i „Nową Elitę”?

Oczywiście wynikało z tego szybkie wyposażenie „elity” w walory finansowe i wyraziste stanowiska. Stąd mnożenie instytucji – spółek, spółeczek i fundacji dotowanych przez Państwo, oraz możliwie szeroka renacjonalizacja reprywatyzowanego wcześniej „Majątku Niegdyś Państwowego” w intencji przekazywania posad „właściwym ludziom”.

Co ciekawe – wcale nie muszą być to posady wysokopłatne, bo zawsze wskazane osoby mogą dorobić w „radach nadzorczych” przypisywanych zainteresowanym w dowolnej liczbie. Dla zbudowania poparcia społecznego wystarczy przemyślane obsadzenie, tak funkcji prezesa, powiedzmy, spółki komunalnej, jak i posady sprzątaczki osobie, która dotąd była bezrobotna!

Tu podkreślam – nie są to tylko grzechy partii politycznej o nazwie „Prawo i Sprawiedliwość”! To problem systemowy, nieodłączna cecha nowej formacji społeczno-ekonomicznej.

Że rzecz jest systemowa widać w polskich samorządach gdzie rządzą dowolnie polityczne opcje, ale i za granicą. Najbardziej czytelnym przykładem są tu Węgry – tam likwidacja systemu liberalnej demokracji odbywała się na naszych oczach, w warunkach pluralizmu politycznego i medialnego, jest też rzeczą oczywistą, że od upadku ZSRR cechy nowej formacji, z jej autorytarnym modelem władzy, przyjęła większość byłych „republik”!

Co robić?

Dobrze to czy źle? Takie stawianie sprawy przypomina narzekanie na deszcz „że pada”. Postawione pytanie powinno brzmieć – co robić, by nie zmoknąć? Każdy z nas chce żyć w nowoczesnym, dobrze rozwijającym się kraju, w którym wszystkie systemy działają praworządnie i gdzie każdy z nas, zgodnie z demokratycznymi tęsknotami (złudzeniami?) ma wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.

Kształtująca się „nowa klasa wyzyskiwaczy” ma wiele atutów. Po pierwsze jest (np. w przeciwieństwie do niegdysiejszej polskiej szlachty) klasą otwartą. Ciągle można do niej aspirować, choćby oddając do jej dyspozycji osobisty majątek (Solorz?) – zatrudniając wskazanych ludzi w swej firmie, albo przyjmując aktualnie obowiązującą w „partii” ideologię i „polityczne” zachowania (Pani Ogórek). I znów – wcale nie musi to być PiS!

Partie autorytarne wykorzystują metody składające się na „populizm” – zestaw wartości dających się bezboleśnie zaakceptować. Należy sięgnąć do „narodowej mitologii”, znanej wszystkim hierarchii i przede wszystkim do religii. To pozwala dołączyć do właściwego nurtu bez wysiłku. Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie działacza politycznego najniższego szczebla, a potem wszystko już pozostaje w Twoich rękach. Należy mocno podkreślać przywiązanie do wybranych ideałów a nade wszystko znaleźć odpowiedniego „promotora”. Już w PZPR mawiało się, że ten czy ów, jest „człowiekiem” tego lub owego i te podziały rysują się w każdej zbiorowości – od klasy szkolnej po rząd RP i różne ONZ-ty.

Skoro nas jednak interesuje „jednostka ludzka” i jej dobrostan, nie pozwalający na alienację winniśmy przyjrzeć się osobistej wolności – wolności poglądów, wyznania, wolności pracy, zachowań, wolności słowa. Jak się to ma do antynomii między heglowską historiodyceą (konieczność historyczna) a wolnością jednostki o czym szeroko pisywał Walicki odwołując się chętnie do Isaiaha Berlina, Wissariona Bielińskiego czy wielkiej literatury rosyjskiej? (Np. w zbiorze esejów „O inteligencji, liberalizmach i o Rosji” Universitas 2007)

Brak wolności słowa, poglądów i myśli blokuje rozwój twórczy jednostki i nic tu nie pomoże ani przykład rozwoju technologicznego ZSRR z jego „akademgorodkami” (polecam pyszne opowiadania Bułyczowna i Stugackich gdzie ten motyw często się przewija), ani doświadczania chińskie gdzie rozwój ma na razie źródła w rozbudowywaniu, cudzych jednak, technologii. Co będzie dalej, za lat 50? Qui virva – verra!

Tu dotykamy drugiego, fundamentalnego dla polityki problemu, czyli wejrzenia w przyszłość. Od chwili gdy lewica z niesmakiem odrzuciła futurologię marksistowską, nie pojawiła się niemal żadna próba wejrzenia poza granicę czterech lat kadencji sejmowej. Jedyny znany mi przykład to krótki tekst „Prognoza” Hieronima Kubiaka, zamykający tom esejów „U progu ery postwestfalskiej – Szkice z teorii narodu” (Universitas 2007).

Tymczasem odpowiedź na pytanie jaka będzie przyszłość, a innymi słowy „jaką przyszłość proponujemy współobywatelom”, jest kluczowa dla działalności politycznej. Prawica proponuje „neoliberalizm” czyli „niech wszystko zostanie jak jest” przy zachowaniu obecnie funkcjonujących społecznych zdobyczy. Populiści mówią właściwie to samo, swoją zachowawczą postawę podlewając jeszcze bardziej zachowawczym, religijno-patriotycznym sosem i obiecując przyjemności w niebiesiech. Istnieje tu, w obu narracjach, ogromna luka i powstaje szansa dla lewicy – odważne wejrzenie w przyszłość i ukazanie jej obywatelom, jak wyglądać winien świat za pół wieku (albo i więcej)? Jak będzie wyglądała Europa i jak w tej Europie nasz kraj? Jak będzie wyglądało miejsce w świecie dla naszych dzieci w wnuków? Czy w zindywidualizowanym społeczeństwie, gdzie jednostki wymijają się bez refleksji i niemal bez wymiany zdań, jest miejsce na rozważania o przyszłości? Kiedy partie lewicy zainicjują badania naukowe o tej tematyce? Najwyższa pora.

Świat

Konsolidacja oligarchii

Szefowie Mety, OpenAI, Google’a i Amazona doskonale wiedzą, że mają dziś więcej do ugrania z Partią Republikańską

7 stycznia 2025 r. Mark Zuckerberg zwrócił się z orędziem do opinii publicznej i globalnej populacji użytkowników jego platform: Facebooka, WhatsAppa i Instagrama. Niemal równo cztery lata po wyrzuceniu Donalda Trumpa z wielkich platform internetowych szef cyfrowej domeny obejmującej ponad 3 mld ludzi wygłosił zasady ewangelii na nową epokę. Teraz nie będzie już narzucanej poprawności politycznej, korporacyjne działy równości i inkluzywności zostaną zlikwidowane i „razem z prezydentem Trumpem będziemy się sprzeciwiać na całym świecie rządom, które atakują amerykańskie firmy i chcą wymusić na nich więcej cenzury”. Inni, McDonald’s, Walmart czy Amazon, nie czekali nawet do początku stycznia (i nie ogłaszali tego aż tak spektakularnie jak szef Mety) ze zlikwidowaniem swoich inicjatyw na rzecz różnorodności, równości i włączenia. Czyli znienawidzonego przez prawicę, nierzadko zresztą słusznie, korporacyjnego DEI (od diversity, equity, inclusion), dzięki któremu kapitalizm przywdziewał maskę ruchu społecznego dbającego o wszystkie mniejszości i ofiary ludzkiej krzywdy.

Do Mar-a-Lago, rezydencji prezydenta elekta na Florydzie, zaczęli zjeżdżać szefowie kolejnych firm, próbując mu się podlizać. „Każdy chce się ze mną zaprzyjaźnić”, napisał Trump na swojej własnej platformie Truth Social w połowie grudnia. I nie skłamał. Im bliżej było do 20 stycznia, tym bardziej pęczniał fundusz inauguracyjny jego kampanii. Ostatecznie zebrano rekordowe 170 mln dol. A firmy i ich szefowie, którzy wcześniej nie chcieli mieć z Trumpem nic wspólnego – od Apple’a i Amazona po Microsoft i OpenAI – wrzucili każdy po milionie.

Wreszcie przyszedł dzień inauguracji. I słynne zdjęcie, na którym honorowe i wyeksponowane miejsca zajmują szefowie największych cyfrowych korporacji z Doliny Krzemowej. W jednym rzędzie obok siebie: Zuckerberg z Mety/Facebooka, Jeff Bezos z Amazona, Sundar Pichai z Google’a i Elon Musk z Tesli/SpaceX oraz X.com. Obecni tego dnia byli też szefowie Apple’a Tim Cook i OpenAI Sam Altman.

Internet zalały komentarze pełne oburzenia, że wielki biznes skręcił w prawo. Tymczasem nic podobnego nie miało miejsca. To w najlepszym razie powierzchowne interpretacje sprzedawane przez sieroty po epoce, w której „dobre korporacje popierały postępowe postulaty”, „walczyły ze zmianami klimatu” i „pomagały Ukrainie”.

Ubolewanie nad woltą Bezosa, Pichaia, Zuckerberga i innych, którzy „ratowali demokrację”, a teraz nie chcą tego robić, jest niczym innym jak rozpaczliwą próbą redukcji dysonansu poznawczego przez ludzi, którzy zostali na peronie, gdy pociąg rzeczywistości dawno odjechał. W sumie trudno się dziwić – Jeff Bezos parę lat temu został właścicielem gazety „Washington Post”, gdy swoim hasłem uczyniła słowa: „Demokracja umiera w ciemności”. Nie uroni on jednak łzy, jeśli demokracja umrze w blasku fleszy, a dziennikarzom „Posta” i tak nie pozwoli o tym napisać. Stwierdzenie, że wielki biznes „ukorzył się przed Trumpem”, jest w najlepszym razie połowicznie prawdziwe.

Cała prawda okazuje się brutalniejsza – i ciekawsza. Chodzi bowiem nie tylko o ten banał, że wielkie korporacje zajmują się zarabianiem pieniędzy dla swoich akcjonariuszy, więc fasadowo popierały postępową agendę, gdy im to pasowało. Prawa kobiet, mniejszości czy migrantów były przecież w ich rękach wygodnym narzędziem do tłumienia lewicowej krytyki i przekierowania sporu na tematy kulturowe i tożsamościowe (pisałem o tym choćby w „Przeglądzie” w 2021 r.). Bardziej interesujące jest to, że szefów wielkich korporacji i krzemową oligarchię zbliżyła do Trumpa coraz większa wspólnota interesów.

Oni rozumieją po prostu, że – inaczej niż w 2016 r.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Europa na krawędzi?

Dziś, 20 stycznia, inauguracja prezydentury Donalda Trumpa. Nie znamy szczegółów uroczystości, ale wiemy jedno: dwa tygodnie temu amerykański Kongres zatwierdził wybór prezydenta. Obradom zawsze przewodniczy urzędujący wiceprezydent, więc tym razem była to Kamala Harris. To ona ogłosiła wygraną rywala. Oto zwycięstwo demokracji – jakże kontrastujące ze szturmem na Kapitol sprzed czterech lat. Niemniej jednak amerykańska demokracja schyliła głowę przed wrogiem demokracji. Oraz przed przestępcą.

Nie wiem, czy Trump jest faszystą. Wiem jednak, że jest natchnieniem dla „międzynarodówki reakcjonistów”, o której mówił niedawno prezydent Francji Emmanuel Macron. Nie wiem, czy Trump u władzy oznacza – jak Hitler – wojnę. Wiem jednak, że zgłosił już – jak kiedyś Hitler i jak ostatnio Putin – pretensje terytorialne. 22 grudnia stwierdził, że USA mogą przejąć kontrolę nad Kanałem Panamskim. Dzień później oświadczył, że „posiadanie i kontrola nad Grenlandią jest absolutną koniecznością”. Z kolei 6 stycznia powtórzył, że wiele osób w Kanadzie chciałoby jej jako 51. stanu USA; „Razem – jakiż to byłby wspaniały naród”. Wprawdzie Trump łaskawca nie zamierza podbijać Kanady – mówi tylko o szantażu ekonomicznym – ale zdążył już opublikować mapę Ameryki Północnej w postaci jednego państwa o nazwie Stany Zjednoczone. Natomiast w przypadku Panamy siły bynajmniej nie wyklucza. Podobnie w przypadku Grenlandii.

7 stycznia gościł tam (prywatnie?) jego syn.

„Trump taki jest zawsze, on tak mówi tylko dla podbicia stawki w negocjacjach”. Tak twierdzą eksperci i może coś rzeczywiście jest na rzeczy. Wszak w słowach prezydenta elekta słychać jakiś zawstydzający brak powagi, jakąś dziecinadę, szarżę i błazeństwo. Ani Hitler, ani Putin nie otwierali na początek swych rządów aż tylu frontów naraz. A przecież Trump ma też front najważniejszy, chiński, dawno otwarty, bo zawsze będący jego obsesją. Zatem szaleństwo? Cóż, bywali szaleńcy u władzy. Czcza gadanina?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Śmierć przez ciszę

Amerykańska lewica musi jak najszybciej odzyskać głos

Korespondencja z USA

Po klęsce w wyborach 5 listopada demokraci zamilkli i do dziś nie odzyskali w pełni głosu. Wybrzmiewają jedynie wzajemne oskarżenia, wyliczanie win i roztrząsanie, „co by było, gdyby”. W dodatku obrażony na wszystkich prezydent Biden zaczął się troszczyć wyłącznie o siebie i swoją rodzinę, a sądy i media podkuliły ogon. Przed Trumpem ściele się czerwony dywan.

Nigdy nie zapomnę nocy z 8 na 9 listopada 2016 r. Moja 17-letnia wówczas córka, zamiast iść spać, trwała z nosem przyklejonym do telewizora. O trzeciej w nocy obudził nas jej krzyk. Stacje telewizyjne ogłosiły, że w wyścigu o fotel prezydencki Hillary Clinton przegrała z Donaldem Trumpem.

Choć wielu z nas długo nie mogło zaakceptować faktu, że do Białego Domu wprowadzi się ktoś pokroju Trumpa, szok i złość szybko ustąpiły innym uczuciom. Lewica zwarła szyki, a nowy front walki i oporu gotowy był już pod koniec listopada. W takim tempie powstał bowiem projekt Marszu Kobiet, który organizatorzy, razem z 400 różnymi instytucjami i zbiorowościami, zaplanowali na dzień po zaprzysiężeniu nowego prezydenta. Marsz, który przeszedł 21 stycznia 2017 r. ulicami Waszyngtonu (prawie pół miliona osób), wspierany przez protesty w kilkudziesięciu innych miastach w całym kraju (kolejne ponad 4 mln osób), stał się największą jednodniową manifestacją w historii Ameryki. Palmę pierwszeństwa odebrały mu dopiero marsze po śmierci George’a Floyda w 2020 r.

Mobilizacja antytrumpowego frontu kobiecego nie pozostała bez wpływu na rzeczywistość. Dwa lata później w wyborach uzupełniających do Kongresu wystartowała – i wygrała! – rekordowa liczba Amerykanek. Demokraci odzyskali kontrolę nad niższą izbą Kongresu, w dodatku frekwencja w wyborach była najwyższa od stu lat (49%), szczególnie po stronie młodych. W 2020 r. do urn ruszyła kolejna rekordowa fala wyborców – ponad 155 mln, a ponieważ 83 mln zagłosowały na Joego Bidena, demokraci wrócili do Białego Domu.

Dziś wiem, że cisza, która zapadła w progresywnej części Ameryki po ponownej wygranej Trumpa 5 listopada 2024 r., będzie tak samo niemożliwa do zapomnienia jak okrzyki grozy mojej córki. Ów niemy szok wydaje się jedyną adekwatną reakcją na wieść o tym, że po wszystkim, czego doświadczyliśmy, Amerykanie znowu dali się nabrać na brednie, że ojczyznę można „budować” poprzez zamykanie, „rozwijać” przez regres i „stabilizować” przez wchodzenie na wojenną ścieżkę ze wszystkimi, nawet z przyjaciółmi. Jednak szok i stupor demokratów trwają o wiele za długo – stawka w grze jest bowiem nieporównanie wyższa niż osiem lat temu. Jeśli szybko się nie otrząsną, może się okazać, że sami przyłożyli rękę do demontażu demokracji, której tak bardzo chcą bronić.

Cisza zdradza i wypacza

Ich przedłużające się milczenie i brak działań są nie tylko oznaką słabości, ale też aktem zdrady wobec większości narodu. Trump nie dostał przecież większościowego mandatu władzy. Głosowanie powszechne wygrał, ale nie przekroczył progu 50% głosów – zdobył ich 49,79% (Cook Political Report, grudzień 2024). Jego przewaga nad Kamalą Harris również nie była spektakularna. Wyniosła mniej niż półtora punktu i w istocie była jedną z najniższych w prezydenckich starciach ostatniego półwiecza. Równie nikła będzie od stycznia 2025 r. przewaga republikanów w Kongresie: trzyfotelowa w stuosobowym Senacie i pięcio- lub nawet tylko dwufotelowa w liczącej 435 członków Izbie Reprezentantów. Niestety, jeśli demokraci nie będą o tym mówić, i to głośno, mogą stracić kontrolę nad rzeczywistością.

Ostatnie wybory dobitnie pokazały, że nie żyjemy już w czasach szacunku dla prawdy ani oczywistego stosowania się do norm. Trafnie ujęła to, podsumowując wybory, Jen Easterly, szefowa Cybersecurity and Infrastructure Security Agency: „Żyjemy w realiach, w których nie ma miejsca na milczenie, bo pustkę natychmiast wypełni ktoś inny, promując własną wersję rzeczywistości. Skala dezinformacji, która zalała Amerykę w przeddzień wyborów, była bezprecedensowa. Nie ma powodów myśleć, że to się skończy”.

Przedłużająca się po stronie demokratów cisza tworzy dodatkowo idealną przestrzeń do tego,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Figuranci demokracji

Zaczęło się. Musiało się zacząć. Tak to już jest z wyścigami. Zawsze mają start, przeważnie metę, wynik, rezultat, sukces lub porażkę, swoich pewniaków i farciaków, faworytów i niedoszacowanych, zasłużonych i przypadkowych. Problem polega na tym, że demokracja nie jest dyscypliną sportową. A może już jest? Właściwie zasadne wydaje się nawet pytanie, czy wybory prezydenta w kraju takim jak Polska są jeszcze zjawiskiem politycznym, czy już wyłącznie marketingowo-sprzedażowym. Jak w USA, tylko wciąż taniej niż tam.

Znamy już nazwiska kandydatów dwóch głównych sił polityczno-partyjnych. Żaden z nich nie jest liderem politycznym własnej formacji. Bliskie prawdy absolutnej jest stwierdzenie, że raczej obrazują antypody swoich liderów, choć bardziej zdecydowanie uwaga ta dotyczy pisowskiego pomazańca, Nawrockiego. Gdyby zrobić test wzrokowy, jak w niektórych zabawach określających inteligencję, i postawić w jednym rzędzie Jarosława Kaczyńskiego, Przemysława Czarnka, Mariusza Błaszczaka, Beatę Szydło i Karola Nawrockiego, a potem zapytać, który element nie pasuje, nie byłoby żadnej wątpliwości, że to obecny szef IPN. Im bardziej się różni od liderów albo ich akolitów, tym lepiej. I jeszcze nazwanie go przez najbardziej partyjniacką polską partię polityczną kandydatem obywatelskim! Wilk jest owcą! Złodziej sędzią! Maluda wielkoludem!

Murarz piekarzem! Doktor nauk robotnikiem!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Polska może być w pierwszej grupie. Tylko musi tego chcieć

Rozmowa z Aleksandrem Kwaśniewskim

Gdy myślę o pańskiej drodze i o pańskim pokoleniu, zawsze przypomina mi się opowiadana przez pana sytuacja. Gdy w roku 1974 przyjechał pan po wakacjach w Londynie na studia, zaczepił pana dr Kamiński, pytając: „Był pan w Londynie, zauważył pan, że doganiamy Zachód?”. A pan nie wiedział, co odpowiedzieć.
– To był mój pierwszy wyjazd na Zachód, w 1974 r. spędziłem prawie trzy miesiące w Londynie i pod Londynem. Doznałem szoku poznawczego, a rozmowa z dr. Kamińskim po powrocie stanowiła puentę. Kamiński był pod czterdziestkę, mógł ocenić Polskę gierkowską, porównać ją z wcześniejszą i powiedzieć, że się zbliżamy. Natomiast dla mnie, wrzuconego z realnego socjalizmu, nawet gierkowskiego, do wolnorynkowego ustroju Zjednoczonego Królestwa, był to absolutny wstrząs. Pojechałem tam na zaproszenie krewnego naszych znajomych z Białogardu, pana Józefa Dypka, robotnika, który pracował w fabryce Rovera, miał żonę Angielkę, a do Anglii trafił w czasie wojny; był z pokolenia mojego ojca. Jeździł samochodem, mieszkał w bardzo zadbanym segmencie z małym ogródkiem, podobnych segmentów na tej ulicy było zresztą mnóstwo. Teza o ustroju, który w centrum uwagi stawia klasę robotniczą, w zderzeniu z sytuacją robotnika brytyjskiego nie dała się w żaden sposób wytłumaczyć. To były dwa światy. Nie było tu czego dokładniej analizować. Szok pogłębił się parę miesięcy później.

Historia puka nam do drzwi

Bo pojechał pan do Moskwy.
– Nasza grupa studencka zorganizowała wyjazd sylwestrowy do Moskwy, Władimira i Suzdalu. Moskwa – hotel Intourist. Straszny był. Zamiast WC – stopy Lenina, czyli dziura w podłodze. Jeżeli oglądasz w roku 1974 Londyn i Moskwę, twoja podatność na propagandę o wyższości ustroju socjalistycznego nad innymi ustrojami zupełnie się rozmywa. Przepada. I w gruncie rzeczy od tamtego czasu cała postawa moja i mojego pokolenia krążyła wokół pytania: jak to zmienić? Co zrobić, żeby bardziej dogonić tych z Zachodu, a nie iść w stronę modelu, który nie był żadnym wzorem.

I się udało.
– Mam z tego powodu wielką satysfakcję. W Londynie byłem tyle razy, że nie jestem w stanie zliczyć. A gdy mnie pytają, w jakich hotelach tam mieszkałem, odpowiadam, że w wielu, także w tym najbardziej prestiżowym, w pałacu Buckingham. Bo składając oficjalną wizytę z żoną, mieszkaliśmy w Buckingham. Ale jest i innego rodzaju satysfakcja, ważniejsza: dzisiaj różnice między Warszawą a Londynem są naprawdę niewielkie, a niektóre są wręcz na korzyść Warszawy. To dopiero radość!

Spełniło się marzenie pańskiego pokolenia? Bo to przecież było marzenie pokoleniowe: przejść na tamtą stronę.
– Spełniło się w ogromnym stopniu. Powiem więcej: miałem – dzisiaj to widzę – naiwną nadzieję, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii. Dlaczego? Bo urodziłem się w 1954 r., czyli nawet fizycznie nie mogłem dotknąć stalinizmu. Polska PRL-owska była najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, co miało znaczenie, ale przecież dała nam coś, co jest naprawdę ogromną zasługą tamtego ustroju – przyzwoite, więcej, niezwykle porządne wykształcenie. Gierek dał nam otwarcie granic. Mogliśmy zacząć ten świat zwiedzać. I kiedy byliśmy już w dobrym wieku, z tym dobrym PRL-owskim wykształceniem, z tym obejrzanym światem, z możliwością porównania i próbą zaadaptowania niektórych wzorców z zewnątrz, okazało się, że dokonuje się wielki przełom, w którym miałem satysfakcję wziąć istotny udział. Polska staje się demokratyczna, my robimy kariery – jedni polityczne, drudzy biznesowe, jeszcze inni dziennikarskie. Kraj się rozwija…

Jak powiedział Fukuyama, koniec historii! Jest wspaniale!

I nagle historia zapukała!
– Pierwszym sygnałem, że wizja pokolenia, które omija wszystkie wojny i rafy, może zostać zachwiana, był dla mnie covid. Stanowił pierwszy szok: ten świat nie jest tak poukładany i bezpieczny. A później nastąpił szok absolutny, czyli agresja rosyjska na Ukrainę. I wszystko się pozmieniało. Raz, mamy wojnę za granicą. Dwa, mamy miliony uchodźców. Trzy, cała architektura świata się zmienia. Na razie jesteśmy na etapie chaosu, a co z tego chaosu się urodzi, nie wiemy. I to nie musi być lepszy świat.

Donald Tusk mówi, że żyjemy w epoce przedwojennej.
– Choć trzeba dzisiaj zachowywać bardzo dużo realizmu, a nawet w niektórych sytuacjach trochę wyostrzać, to przecież tego scenariusza odrzucić się nie da. Jeśli ktoś by pytał 10 lat temu, czy Polsce grozi fizyczna, wojskowa, bezpośrednia konfrontacja, odpowiedź brzmiałaby „nie”. Tym bardziej że jesteśmy w NATO, a kto by się chciał bić z NATO… Do dziś uważam, że to jest najlepsza tarcza i że Putin, chociaż coraz starszy i coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, nie będzie się rzucał na NATO, bo nawet rzucenie się na Ukrainę nie przyniosło mu zwycięstwa szybko i łatwo, tylko krwawi. Jednak poczucie, że możemy być najszczęśliwszym pokoleniem w historii, zostało mocno zachwiane.

Moje rozmowy z Putinem

Parokrotnie spotykał się pan z Władimirem Putinem. Rozmawialiście też o Ukrainie. Co zaskakujące, Putin myślał, że Ukraina to taki obszar, o który Polska rywalizuje z Rosją.
– Tymi kategoriami myślał! Podczas jednej z rozmów powiedział: Ukraina to walka dwóch imperiów. Pierwsze imperium przyszło mi do głowy natychmiast, a drugie… Już bardziej myślałem o Turcji. A on twardo o Polsce. Tłumaczyłem więc: nasze imperialne ambicje ustały wraz z końcem I Rzeczypospolitej, zresztą brutalnie przez was zdławione, to odległa historia. Ja tego nie widzę nawet w polskiej mentalności.

Tak to przedstawiałem.

Przekonał go pan?
– Nie wiem. Ale był to dla mnie praktyczny powód do przyjazdu, kiedy Leonid Kuczma poprosił mnie o pomoc w czasie pomarańczowej rewolucji. Dołączył się do tego Wiktor Juszczenko, od razu zacząłem dzwonić do Javiera Solany i Valdasa Adamkusa, żeby nie być samemu. Bo jak przyjadę sam, będzie to absolutne potwierdzenie tezy, że dwa imperia walczą o Ukrainę. Przyjechaliśmy we trzech, to była międzynarodowa misja, co miało sens. Natomiast gdy mówimy o Putinie, moja całkiem intensywna znajomość z nim przypadła na lata 2000-2005. To był Putin numer 1. Gdy patrzę dzisiaj na jego ewolucję i rozwój putinizmu jako swoistej ideologii, która organizuje to państwo, myślę, że musimy mówić o Putinie numer 4, a nawet numer 5.

Tak bardzo się zmienił?
– Putin numer 1 chciał rozmawiać i słuchać. W 2002 r. po inauguracji piłkarskich mistrzostw świata w Korei, wracając do Warszawy, zatrzymałem się w Moskwie. Rozmawialiśmy prawie cztery godziny! W cztery oczy, bez tłumacza, co wszyscy liderzy bloku poradzieckiego lubią. W obecności tłumacza są bardziej usztywnieni. Bo nie wiadomo… Putin już wtedy wyłożył mi, mówiąc wprost, główne cele, które chce osiągnąć. Pierwszy – odbudowanie silnej pozycji Rosji na arenie międzynarodowej. To dla mnie cel oczywisty, każdy przywódca chce budować silną pozycję swojego państwa. A drugi cel to odbudować silną Rosję. No, jak słyszysz Wielikaja Rossija i jak jeszcze on powiedział, z kogo czerpie i kogo uważa za największych przywódców w historii tego kraju, czyli Piotra Wielkiego, Katarzynę Wielką i Iosifa Wissarionowicza, to wiemy, o jaką wielką Rosję chodzi! O wielką Rosję imperialną. A skoro on mówi o wielkiej Rosji, to Ukraina jest tu kluczowa, bo wielkiej Rosji bez Ukrainy zbudować się nie da. To oczywiście też oznacza, że w strefie rosyjskich wpływów są Białoruś, Kaukaz, Mołdawia, Azja Centralna… Ale Ukraina jest kluczowa.

Zatem już wtedy chciał ją podporządkować.
– To było jego marzenie. Ale później przyszła pomarańczowa rewolucja, która stanowiła dla niego szok. Uznał, że jeśli w Kijowie ulica może wymóc uczciwe wybory i zmiany polityczne, to oczywiste jest, że podobnie może być w Moskwie. I od roku 2004, od pomarańczowej rewolucji, marzenie Putina staje się planem Putina. Ten plan stara się on konsekwentnie realizować. Poprzez umocnienie wpływów politycznych na Ukrainie, poprzez prorosyjskie partie, poprzez odpychanie Kijowa od kontaktów z Zachodem. A od 2014 r., od Majdanu, od aneksji Krymu i Donbasu, zaczyna się już obsesja. Rezultatem owej obsesji jest ta wojna, absolutnie bezrozumna.

Gdyby Putin chciał mieć Ukrainę w strefie swoich wpływów, to metody soft power dałyby nieporównanie większy efekt. A tak tworzy podstawy do konfliktu ukraińsko-rosyjskiego na pokolenia. Bo nawet jeśli którego dnia – mam nadzieję, że tak się nie stanie – będzie miał całą Ukrainę w swojej strefie wpływów, to będzie ją miał razem z terroryzmem, partyzantami, wrogimi aktami i niską efektywnością pracy. Z niewolnika nie będzie miał przyjaciela. Duch ukraiński, który wzmocnił się za sprawą agresji Putina, będzie już stałym elementem.

I Zachód, i Rosja zmarnowały swój czas

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Robert Walenciak

Trump 2.0. Ani śmieszny, ani straszny

Wola ludu zawsze zwycięża – stwierdził prezydent Joe Biden, gratulując Donaldowi Trumpowi wygranej. To nie jest banalna konstatacja – przypomina, że Ameryka jest demokracją i że wolne wybory są tego nieodzownym elementem. Że dziś z woli ludu władzę w Białym Domu otrzymał Trump, ale cztery lata temu, też wolą ludu, tenże Trump został z Białego Domu wyprowadzony.

Czy to znaczy, że lud jest kapryśny? Nie sądzę, raczej nie wybacza błędów. Spójrzmy na wyniki. W tych wyborach Kamala Harris zdobyła 67 mln głosów, a Trump – 72 mln. Ale cztery lata wcześniej poparcie wyborców kształtowało się na poziomie 81 mln za Bidenem i 74 mln za Trumpem. Innymi słowy, w większym stopniu to demokraci obecne wybory przegrali, niż republikanie wygrali.

Ale wygrali i Ameryka trafia na cztery lata w ich ręce. Niektórzy wyciągają z tego przesadne wnioski. Szaleje m.in. nasze PiS – żąda dymisji Tuska, woła, że Andrzej Duda jest ulubionym Polakiem Trumpa, więc teraz z nim trzeba wszystko ustalać. A politycy PiS dodatkowo donoszą w sztabie prezydenta elekta na rządzącą w Polsce koalicję.

Patrzę na te zachowania z głębokim niesmakiem. Nie rozumiem, dlaczego donoszenie obcym, tak kiedyś przez PiS krytykowane, dziś staje się składnikiem kultury działania tej partii. Nie rozumiem też, dlaczego strategią polskiej polityki ma być ostentacyjna służalczość wobec Ameryki (Radosław Sikorski nazwał to dość celnie) przy każdej okazji i w każdych okolicznościach. Wychodzi tu na wierzch – nawiązuję tym razem do opisów Jarosława Kaczyńskiego – gen poddaństwa, lizusostwa. Tfu…

Przypomnę, że za pierwszej kadencji Trumpa Duda z tym samym poddańczym zapałem wołał, że chcemy w Polsce Fortu Trump. Zostało to zignorowane. Co ciekawe, w wazelinowaniu Trumpa wyrósł mu rywal. Oto bowiem wyczytałem, że na Ukrainie mówi się już, że „plan zwycięstwa Zełenskiego został stworzony z myślą o wygranej Trumpa”. A pomysły, że USA wraz z partnerami będą mogły korzystać z ukraińskich surowców i że ukraińscy żołnierze będą mogli zastąpić żołnierzy amerykańskiego kontyngentu wojskowego w Europie, na pewno go przekonają.

Wyścig do pocałowania pierścienia zwycięzcy trwa. Nie widzę w tym wielkiego sensu. Donald Trump przy całej swojej nieobliczalności funkcjonuje w określonej rzeczywistości. Jako prezydent będzie definiował interesy USA i próbował je realizować. Lecz Ameryka jest dziś słabsza niż 20 lat temu i amerykański prezydent może dużo mniej. Jeżeli czegoś chce, musi się dogadywać, polityka transakcyjna obowiązuje także jego.

Na wysokim szczeblu decydują więc interesy, umiejętności polityczne, a nie przymilne uśmiechy.

Czy komuś to się podoba, czy nie, mamy zatem sytuację, o której politolodzy mówią od kilkunastu lat – utworzył się świat wielobiegunowy. To nie jest nieszczęście, to nowa sytuacja, na którą poważni politycy powinni być od miesięcy przygotowani. I trzeba sobie z nią radzić. Dotyczy to zarówno ekipy Trumpa, jak i polityków europejskich, no i nas samych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.