Tag "dziennikarze"

Powrót na stronę główną
Kraj

Nagroda Beylin po raz trzeci

Już trzeci raz z rzędu Oddział Warszawski Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej przyznał Nagrodę im. Karoliny Beylin. Wyróżnienie powędrowało tym razem do Ewy Kielak-Ciemniewskiej, wydawczyni i redaktorki naczelnej miesięcznika „Stolica”, który przywróciła do życia niemal 20 lat temu i od tej pory niestrudzenie prowadzi. Uroczystość nie przypadkiem zbiegła się z noworocznym spotkaniem członków oddziału, gromadząc także grono współpracowników warszawskiego pisma.

Trudno o lepszy wybór laureatki, komentowano, przypominając, że nagroda została ustanowiona z myślą o wyróżnianiu dziennikarzy szczególnie związanych z Warszawą. Gratulacje Ewie Kielak-Ciemniewskiej złożyli m.in. prezes Izby Wydawców Marek Frąckowiak, prezes ZG SDRP Jerzy Domański, Ryszard Bańkowicz w imieniu ZAiKS, przedstawiciele marszałka Mazowsza i prezydenta m.st. Warszawy oraz były prezydent stolicy Marcin Święcicki.

Jerzy Domański, składając najlepsze życzenia w nowym roku, przypomniał, że czekają nas wybory nie tylko prezydenckie, ale także w stowarzyszeniu. Było sympatycznie i nie bez emocji – wygłaszający laudację na cześć laureatki Tomasz Miłkowski zapomniał o bukiecie pąsowych róż, o które na szczęście wyróżniona upomniała się już podczas nieoficjalnej części spotkania.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Dyplomacja zakładników

Włoszka Cecilia Sala była tylko jedną z dziennikarek i dziennikarzy osadzonych w irańskich więzieniach

Korespondencja z Włoch

„Jestem Cecilia Sala. A to jest »Stories«, podcast Chora Media, który każdego dnia opowiada wam historię ze świata”. Głos 30-letniej włoskiej dziennikarki przetrzymywanej od 19 grudnia 2024 r. w więzieniu Evin w Teheranie przyprawiał o dreszcze.

Cecilia Sala przebywała w Iranie na podstawie wizy dziennikarskiej, aby pracować nad nowymi odcinkami podcastu „Stories”. Już wcześniej w swoich audycjach opowiadała o tłumieniu protestów irańskich kobiet i sytuacji politycznej w Republice Islamskiej. Zatrzymano ją w hotelu, kilka godzin przed wylotem, a później przewieziono do Evin, zakładu karnego o złej sławie, w którym przetrzymywani są dysydenci, dziennikarze, więźniowie polityczni i zakładnicy ważni dla państwa irańskiego.

Informację o aresztowaniu dziennikarki włoskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych podało do wiadomości publicznej dopiero 27 grudnia 2024 r. Tego dnia ambasadorka Włoch w Teheranie Paola Amadei odwiedziła Cecilię Salę w więzieniu i mogła ocenić jej stan psychofizyczny. Sala została osadzona w niewielkiej izolatce, gdzie przez całą dobę paliło się światło. Dziennikarka stwierdziła, że czuje się dobrze, ale prosiła włoski rząd o przyśpieszenie działań związanych z jej uwolnieniem. Dyplomaci znad Tybru liczyli na dyskretne rozwiązanie sprawy. Dłużej jednak nie dało się jej utrzymywać w tajemnicy.

Aresztowanie Cecilii Sali w Teheranie nastąpiło trzy dni po zatrzymaniu we Włoszech na wniosek Stanów Zjednoczonych irańskiego inżyniera Mohammada Abediniego Najafabadiego. Posiadający szwajcarski paszport Abedini został aresztowany na lotnisku Malpensa, dokąd przyleciał ze Stambułu. Jednocześnie w USA zatrzymano innego Irańczyka, który legitymował się paszportem amerykańskim, Mahdiego Mohammada Sadeghiego, uznanego za wspólnika Abediniego. Obaj mężczyźni zostali oskarżeni przed Sądem Federalnym w Bostonie o nielegalny eksport z USA do Iranu komponentów elektronicznych służących do produkcji dronów, co naruszyło embargo. Abedini jest ponadto oskarżony o pomoc irańskiemu Korpusowi Strażników Rewolucji Islamskiej, uznawanemu w Stanach Zjednoczonych za organizację terrorystyczną. Konkretnie miał pomóc w ataku terrorystycznym na bazę amerykańską w Jordanii, co doprowadziło do śmierci trzech żołnierzy USA.

Mohammad Abedini Najafabadi przebywa obecnie w mediolańskim więzieniu pod specjalnym nadzorem, oczekując na decyzję sądu apelacyjnego w sprawie jego ekstradycji do USA.

Dopiero 30 grudnia irańska agencja państwowa IRNA oficjalnie potwierdziła aresztowanie Cecilii Sali, powołując się na oświadczenie Generalnego Departamentu Mediów Zagranicznych Ministerstwa Kultury i Orientacji Islamskiej. W oświadczeniu stwierdzono, że Sala została zatrzymana za „naruszenie prawa Islamskiej Republiki Iranu”. 1 stycznia 2025 r. włoskie MSZ formalnie zwróciło się do irańskich władz politycznych o „gwarancje dotyczące warunków przetrzymywania” i „natychmiastowe uwolnienie” dziennikarki. Jej uwolnienia domagają się też wysoka przedstawiciel Unii Europejskiej ds. polityki zagranicznej Kaja Kallas oraz Departament Stanu USA.

Strategia Iranu

Włoskie media szybko powiązały sprawę Sali z aresztowaniem Abediniego, nazywając to dyplomacją zakładników. Praktyka ta polega na aresztowaniu przez Iran cudzoziemców lub osób z podwójnym obywatelstwem, a następnie wykorzystaniu ich jako środka nacisku na państwa, których są obywatelami, w celu uzyskania przysług, okupu lub doprowadzeniu do uwolnienia irańskich więźniów za granicą.

Clément Therme z Paryskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, autor raportu dotyczącego Europejczyków przetrzymywanych w Teheranie, uważa, że praktyka ta „stanowi jeden z fundamentów irańskiej polityki zagranicznej od 1979 r.”. Doszło wtedy do tzw. kryzysu zakładników, gdy irańscy studenci islamscy zajęli ambasadę USA w Teheranie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Grand Press obroniony

W imponującym rozmachem i nowoczesnością Muzeum Historii Polski po raz pierwszy wręczono najważniejsze nagrody dziennikarskie Grand Press. Tytuł Dziennikarza Roku 2024 trafił do Andrzeja Andrysiaka, prezesa Stowarzyszenia Gazet Lokalnych i wydawcy „Gazety Radomszczańskiej”. Tytuł dla laureata tym cenniejszy, że przyznaje go samo środowisko dziennikarskie. W tym roku głosowało 88 polskich redakcji prasowych, radiowych, telewizyjnych i internetowych. Wyróżniając Andrzeja Andrysiaka, doceniliśmy także to, że media lokalne mają najtrudniej. Tam sprawdza się siła charakterów i wierność zasadom. Wielu dziennikarzy lokalnych patrzy na ręce władzy i nie daje się omamić dobrami materialnymi w zamian za lukrowanie rzeczywistości. Nie ulega naciskom samorządowców i powiązanego z nimi biznesu. To oczywiście część tego środowiska. Najwartościowsza. Niestety, w Polsce nie ma systemu, który by umacniał i popularyzował takie postawy. W tym roku członkiem jury Grand Press był świetnie znany naszym czytelnikom Robert Walenciak, który wręczył pierwszą w 28-letniej historii konkursu nagrodę w kategorii dziennikarstwo lokalne i regionalne. Widzowie TVN 24, która prowadziła transmisję gali na żywo, mogli po raz pierwszy w tej stacji zobaczyć przemawiającego Roberta.

Szczególnie miło jest mi poinformować, że wśród nominowanych do Grand Press 2024 był nasz bardzo zdolny kolega. Kornel Wawrzyniak, jako jeden z piątki, dostał nominację w kategorii publicystyka za tekst „Centralne Polityczne Kuglarstwo”. Przyznając nagrody, jury kierowało się wybitnymi walorami warsztatowymi, indywidualnym charakterem materiału oraz najwyższymi standardami dziennikarstwa.

Kornelowi i wszystkim laureatom oraz nominowanym gratuluję tych zasłużonych wyróżnień.

A mogło już nie być Grand Press ani tych nagród. W ubiegłym roku doszło do próby wrogiego przejęcia konkursu. Na szczęście przy wsparciu dużej części środowiska nie udało się zagrabić dorobku Andrzeja Skworza, inicjatora i wieloletniego animatora tych cennych wyróżnień. Mam nadzieję, że jeszcze przyjdzie czas na docenienie tego, co zrobił dla naszego środowiska.

Od ubiegłego roku konkurs organizuje Fundacja Grand Press z Weroniką Mirowską na czele. Jej dzielności i wielkim umiejętnościom zawdzięczamy to, co najlepsze w tych nagrodach.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Nie malował ich scenarzysta

Serial „Ranczo” jest powszechnie znany. Niezwykle popularny. I jakże trafnie opisuje nasze narodowe przywary. Z jakichś jednak powodów wiedza o ekipie, która zrobiła ten ponadczasowy hit, nie przyjęła się w Springerowskim „Fakcie”. Może to wina sztucznej inteligencji? A może korekta zaspała? Zmarłego niedawno Janusza Sosnowskiego, wybitnego scenografa, który jest także autorem scenografii wydarzeń w Wilkowyjach, opisano w „Fakcie” jako scenarzystę. Począwszy od tytułu: „Malował je scenarzysta”. Bo faktycznie obrazy Kusego wyszły spod ręki Sosnowskiego. W kuriozalnym tekście jakiegoś AZ Sosnowski cztery razy był przedstawiany jako scenarzysta, a trzy jako scenograf. Takie to smutne czasy. Do pisania biorą się półanalfabeci.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Solidarni z kasą

Fundacja mająca wspierać dziennikarzy okazuje się maszynką do brania pieniędzy z państwowych funduszy i spółek

Fundacja Solidarności Dziennikarskiej według statutu ma wspomagać finansowo i prawnie dziennikarzy znajdujących się w trudnej sytuacji materialnej lub życiowej. Ma podejmować wspólne działania z innymi stowarzyszeniami: organizować konferencje i warsztaty, wspierać atrakcyjne projekty dziennikarskie. Jej fundatorem jest Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Pewnie dlatego prezesem zarządu fundacji jest Krzysztof Skowroński, który w SDP również pełni funkcję prezesa. Skowroński oczywiście znany jest jako szef Radia Wnet. W radzie fundacji zasiadają m.in. Hubert Bekrycht (w SDP sekretarz generalny), Artur Wdowczyk (doradca Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP), Krzysztof Ziemiec (były dziennikarz „Wiadomości” TVP), Marcin Wolski (były prezes SDP i dyrektor TVP 2 w latach 2016-2017) czy Zbigniew Natkański (prezes łódzkiego oddziału SDP).

Stosunek ceny do jakości

W działaniach FSD nie widać wielkiego rozmachu albo fundacja nie potrafi się nimi pochwalić. Chwali się za to źródłami finansowania, np. tym, że dostała pieniądze z Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030 Narodowego Instytutu Wolności. Kwestia finansowania FSD jest zresztą kluczowa, ponieważ każde większe pieniądze na jej działalność pochodziły z państwowych funduszy, w dodatku z instytucji, w których zasiadali pisowscy aparatczycy.

Na pierwszy ogień weźmy jednak sprawozdania finansowe, które można znaleźć w Krajowym Rejestrze Sądowym. W sprawozdaniu za 2018 r. fundacja wymienia, że na realizację celów statutowych w 2017 r. dostała darowizny w wysokości 27 tys. z Narodowego Centrum Kultury i w kwocie 5 tys. zł z PGNiG Termika SA, a także 50 tys. zł od PKO BP. I odnotowała w 2017 r. ponad 75 tys. zł strat. Ale w 2018 r. już nie była na minusie. Otrzymała dofinansowanie od Fundacji PKO BP i Polskiej Fundacji Narodowej, zamykając rok z zyskiem netto 470 132, 57 zł. W dodatku do sprawozdania FSD nie podaje, ile pieniędzy dostała od PKO BP i PFN.

W 2019 r. fundacja złożyła korektę. W 2018 r. dostała 584 750 zł na organizację konferencji „Debata dziennikarzy II”, ale wydała tylko 110 051,20 zł. Twierdzi, że dodatkowe koszty w wysokości 440 873,48 zł, poniosła w roku 2019, już po złożeniu sprawozdania finansowego. Ponadto czytamy, że dostała kolejne dofinansowania. Narodowy Instytut Wolności-Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego przyznał jej 210 350 zł. Pojawiło się także 19 225,30 zł jako darowizna od Fundacji Kulturalna Polska.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

RAI to ja

Giorgia Meloni nie jest wielką fanką niezależnych mediów publicznych. Nie ona pierwsza – w Europie i w samych Włoszech

25 kwietnia to we włoskim kalendarzu data szczególna, być może nawet najważniejsza dla współczesnego włoskiego społeczeństwa. Upamiętnia wyzwolenie kraju spod władzy faszystowskiej i choć od tego czasu minęło już prawie 80 lat, a różne inne wydarzenia także naznaczyły (nawet krwią) losy tego narodu, moment zrzucenia jarzma dyktatury Mussoliniego pozostaje punktem odniesienia, którego się nie kontestuje, przynajmniej publicznie. To też święto w pewnym sensie ludowe, bardziej celebrowane w graffiti

na ulicach niż w trakcie oficjalnych uroczystości państwowych. Także dlatego, że we Włoszech nigdy nie miał miejsca proces analogiczny do niemieckiej denazyfikacji. Elity polityczne, przy sporej i aktywnej aprobacie Kościoła katolickiego oraz wsparciu Stanów Zjednoczonych, robiły wszystko, by nie dopuścić do przejęcia władzy przez siły chociaż lekko lewicujące, nie mówiąc o tamtejszej Partii Komunistycznej. Wielu popleczników rządu faszystowskiego otrzymało więc drugą, półoficjalną szansę na kontynuowanie karier, pod warunkiem względnego przyjęcia demokratycznych reguł gry. Na tej podstawie wytworzyła się dychotomia, która w kilku co najmniej aspektach włoskiego życia publicznego nadal funkcjonuje: ci na górze uważają się za strażników porządku, nawet za cenę akceptowania okazyjnych salutów rzymskich. Ci na dole chcą wolności i równości – nawet jeśli później często sami trafiają na szczyt hierarchii i o swoich ideałach zapominają.

Żadnej cenzury nie ma!

Dlatego gdy kilka dni przed tegorocznymi obchodami pod adresem szefów telewizji publicznej RAI padły oskarżenia o cenzurę, Włochy się zagotowały. Zwłaszcza że wysunął je Antonio Scurati, historyk czasów najnowszych z Uniwersytetu w Turynie, prawdopodobnie najpopularniejszy w ostatnich latach na półwyspie przedstawiciel nauk społecznych. Zajmuje się właśnie czasami Mussoliniego, a przynajmniej na tym polu zaczynał karierę. Opublikował brawurową trylogię „M” o dojściu faszystów do władzy – fabularyzowaną opowieść o losach włoskiego społeczeństwa w okresie rosnącego w siłę autorytaryzmu. Za pierwszą część trylogii otrzymał nawet Premio Strega, najważniejszą włoską nagrodę literacką.

Scurati dawno jednak wyszedł z roli naukowca badającego rzeczywistość – coraz częściej ją komentuje, a nawet próbuje współtworzyć. Udziela się jako publicysta we włoskich gazetach, a jego najnowsza książka, studium porównawcze XX-wiecznego faszyzmu i XXI-wiecznego populizmu, jest w dość oczywisty sposób krytyką obecnego rządu. Scurati został poproszony przez trzeci kanał telewizji publicznej o wygłoszenie monologu na temat znaczenia, jakie pokonanie faszyzmu miało dla ustanowienia we Włoszech demokracji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Sąd nie jest twierdzą (cd.)

Walka o praworządność to także troska o dostępność sądów i jawność orzeczeń. Można jednak odnieść wrażenie, że to oczywiste stwierdzenie od kilku lat zaciera się w świadomości przedstawicieli części sądów, także wyższych instancji.

Przemierzając sądowe korytarze i wchodząc na sale rozpraw w ostatnich latach, mam wrażenie, że wzbudzam coraz większą sensację. Zazwyczaj na miejscach dla publiczności jestem sam, co czasem wywołuje zabawne pytania i uwagi przedstawicieli składu orzekającego: „Którego adwokata jest pan aplikantem?”, „Oskarżyciel posiłkowy, proszę usiąść bliżej, koło prokuratora”. Kilkanaście lat temu prawie nie zdarzało się, abym był sam na procesach, które – skoro przychodzi na nie dziennikarz – przynajmniej w teorii powinny budzić społeczne zainteresowanie. Dziennikarzy sądowych było wówczas wielu.

Oczywiście dawne czasy nie wrócą, a winę ponoszą też po części współczesne media. Zasada „co dzień nowy news” rzadko sprawdza się w realiach pracy korespondenta sądowego. Przesiadywanie na wielogodzinnych rozprawach, czasem po to, aby na koniec dnia powiedzieć sobie, że dziś nic ciekawego się nie zdarzyło, nie zawsze spotyka się z wyrozumiałością kierownictwa redakcji. W końcu wokół „tak wiele się dzieje”.

Jeśli chodzi o sądownictwo, jest o czym pisać – wpływają kolejne ustawy „naprawcze” i projekty reform, trwają debaty na temat prawidłowości umocowania poszczególnych sędziów. Materiałów w mediach na tematy sądownictwa jest naprawdę dużo. Tylko relacji o procesach i zapadłych wyrokach coraz mniej.

Nie będę powtarzał uwag wypowiedzianych na ten temat w poprzednich tekstach w ramach dyskusji na łamach „Przeglądu”, zainicjowanej artykułem red. Heleny Kowalik. Uwagi te mogę tylko w całej rozciągłości potwierdzić. Problemy w kontaktach mediów z sądami narastały od kilku lat, a likwidacja w zeszłym roku oddzielnej sekcji prasowej w Sądzie Okręgowym w Warszawie, czyli jednym z najważniejszych sądów w kraju, była ukoronowaniem tego zjawiska. To zresztą z tego sądu zacząłem w początkach roku otrzymywać w odpowiedziach – na często formalne zapytania – „wezwania do udokumentowania faktu”, że jestem dziennikarzem. Kontakt telefoniczny w praktyce stał się zaś niemożliwy.

Oczywiście nadal są wyjątki. Znaczenie współpracy z dziennikarzami dostrzega Sąd Najwyższy, a osoby życzliwie nastawione do przedstawicieli mediów są niemal w każdym sądzie. Inna sprawa – i to już niepokojące – zazwyczaj ta życzliwość jest okazywana w ramach kontaktów nieformalnych. Oficjalnie bowiem do sądu można wysłać mejla i czekać na odpowiedź. Dlatego prawdą jest też, o czym na tych łamach również już wspomniano, że role bajpasów w zakresie informacji sądowej dla dziennikarzy spełniają ostatnio rzecznicy prokuratur i adwokaci reprezentujący swoich klientów. Zdarza się jednak, że coraz częściej sygnalizują oni przy okazji, iż „niezręcznie” jest im zastępować sąd.

Może więc apele pozwolą zmienić tę praktykę i sprawią, że na kwestię kontaktów z mediami sądy spojrzą przychylniejszym okiem. Wtedy z czasem w sądach pojawi się więcej dziennikarzy, którzy nie będą już musieli prowadzić „dziennikarskich śledztw”, aby ustalić podstawowe fakty i formalne informacje.

Trwająca cały czas dyskusja o praworządności jest bez wątpienia ważna, ale ma jeden skutek uboczny. Wywołuje wrażenie, że wymiar sprawiedliwości i sądownictwo zajmują się wyłącznie same sobą. To oczywiście nieprawda. Bez dziennikarzy sądowych i przychylnych im sądów trudno jednak tę prawdę ukazać.

Autor pracuje w Polskiej Agencji Prasowej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Gazety skażone PiS (część 2)

Karuzela stanowisk w Polska Press, czyli przypadek Kani i Bortkiewicza.

Tydzień temu napisaliśmy, jak PKN Orlen pod wodzą byłego wójta Pcimia Daniela Obajtka kupił od Niemców koncern prasowy Polska Press, jak bardzo cieszył się z tego Jarosław Kaczyński i jak rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar, organizacje pozarządowe oraz medioznawcy przestrzegali, że orlenowskie gazety staną się partyjną tubą propagandową na wzór TVP i PR. Teraz napiszemy, kogo PiS postawiło na czele „zrepolonizowanej” spółki medialnej.

Wiosna 2021 r. była dramatyczna. Nadeszła kolejna, największa fala zakażeń SARS-CoV-2, każdego dnia umierało kilkaset osób, brakowało szczepionek, w szpitalach miejsc i respiratorów, premier Mateusz Morawiecki prosił Polaków o zachowanie czujności, a w Polska Press doszło do zmiany zarządu.

„Dopóki będziemy mogli – będziemy robić swoje. Nie cofniemy się ani o krok (…). Dlatego już dziś rozczaruję tych polityków z PiS i ich sojuszniczych ugrupowań, którzy w swoich zapędach oczekują, że od teraz nie będzie w naszych tytułach niewygodnych czy krytycznych materiałów na ich temat. (…) Podkreślam więc, że takie materiały będą się pojawiać – dokładnie tak jak do tej pory. Lokalnie, regionalnie i centralnie. Zawsze, gdy będzie ku temu powód. PiS i jego sojusznicy rządzą już przecież Polską samodzielnie piąty rok. Tym bardziej, jako nieskrępowana żadnymi ograniczeniami władza, w naturalny sposób muszą podlegać krytyce”, deklarował w lutym 2021 r. Paweł Fąfara, redaktor naczelny Polska Press. Miesiąc później Fąfara został odwołany, a jego miejsce zajęła Dorota Kania, dziennikarka pisowskich mediów Tomasza Sakiewicza, m.in. Telewizji Republika i „Gazety Polskiej”. Ponoć Kania została namaszczona przez samego Jarosława Kaczyńskiego, który nie widział nikogo innego na tak ważnym stanowisku.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Sąd nie jest twierdzą (cd.)

Sprawozdawczyni sądowa Helena Kowalik opisała, jak sądy zamykają się przed mediami (PRZEGLĄD nr 26/2024). Oto kolejny głos w tej sprawie.

Odcięcie dziennikarzy od wiedzy o toczących się sprawach, utrudnienie zdobywania informacji, czekanie tygodniami na odpowiedzi, które, jeśli już przyjdą, są ograniczone do minimum – Sąd Okręgowy w Warszawie odgrodził się murem od dziennikarzy, a więc i od społeczeństwa.

Do października 2023 r. w sądzie tym działała sprawna sekcja prasowa z zespołem ludzi, którzy w kilka chwil potrafili wyszukać sygnaturę sprawy, terminy rozpraw, ustalić, czy posiedzenie trwa, czy się skończyło, i odpowiedzieć na wiele innych pytań. Wydawali newsletter informujący o medialnych procesach. Ale to już przeszłość. W listopadzie ub.r. decyzją prezesa sądu bezcenną dla dziennikarzy komórkę rozwiązano.

Powód jest nieznany, efekty są dramatyczne – uzyskanie nawet prostych informacji, nie mówiąc o bardziej skomplikowanych, stało się drogą przez mękę. Nie ma możliwości, by wykręcić numer i sprawdzić najprostsze rzeczy, takie jak termin rozprawy. „Oddział bezpieczeństwa”, który przejął obowiązki sekcji prasowej, przyjmuje pytania mejlowo i tą drogą na nie odpowiada. Na odpowiedzi zaś czeka się od kilku do kilkunastu dni, a niekiedy prawie miesiąc.

Przykład: po trzech tygodniach oczekiwania „Rzeczpospolita” uzyskała odpowiedź na pytania o to, za co dokładnie zostali prawomocnie skazani byli szefowie CBA Kamiński i Wąsik w sprawie ich działań w aferze gruntowej. Przekaz w przestrzeni publicznej był uproszczony, precyzyjna informacja była koniecznością. Dopiero odpowiedź potwierdziła, że z wyroku sądu drugiej instancji wypadł zarzut podżegania do korupcji, obecny w wyroku w pierwszej instancji. Jednak w przypadku gazety codziennej trzytygodniowe oczekiwanie to prawie wieczność. Jeszcze gorzej jest, gdy potrzeba informacji z dnia – o areszcie, losach zażalenia czy wyroku. Sąd pozostaje nieugięty – pytanie trzeba słać mejlem i czekać. Odpowiedź często przychodzi już po publikacji artykułu. Jak wtedy, kiedy pytałam o decyzję w sprawie zażalenia na niezastosowanie aresztu wobec biznesmena Leszka Czarneckiego w sprawie GetBack.

Grażyna Zawadka jest dziennikarką „Rzeczpospolitej”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Wczoraj rządowi, dziś antyrządowi

Ogórek nie chowa się w wannie, czyli co słychać u ulubieńców poprzedniej władzy.

Telewizja publiczna przestała pluć na Tuska, ale wojna o dusze Polaków trwa. Tak znamienici żurnaliści jak Danuta Holecka, Michał Rachoń czy Adrian Klarenbach nie złożyli bowiem broni, tylko po zwolnieniu z TVP z oddaniem opluwają niemieckiego agenta na antenie TV Republika. Szkopuł: jak zauważył prezes Jarosław Kaczyński, „Republika nie wszędzie dociera, ma bardzo niewielkie środki i to jest dopiero taki początek telewizji”. W takiej początkującej telewizji nie mogli pomieścić się wszyscy bojownicy o wolność i demokrację wyrzuceni z roboty przez koalicję 13 grudnia.

Sygnał uzurpatorów.

Zabrakło miejsca dla Michała Adamczyka, wieloletniego dziennikarza Telewizji Polskiej i prowadzącego „Wiadomości”, a od kwietnia do grudnia 2023 r. dyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej. Redaktor Adamczyk mówi, że jest dumny, iż jako dziennikarz TVP informował „o wielu aferach rządu PiS, i to obiektywnie, inaczej niż TVN”. Poza tym sądzi, że jest prezesem zarządu TVP. „26 grudnia 2023 r. zostałem powołany przez Radę Mediów Narodowych na stanowisko prezesa zarządu TVP. Nic się od tego czasu nie zmieniło, więc nigdzie się nie wybieram”, stwierdził, gdy go jakiś wredny pismak zapytał o plany zawodowe.

Co prawda, sąd umorzył postępowanie w sprawie wpisania do KRS Adamczyka jako prezesa zarządu, co jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że na gruncie prawa pan Adamczyk prezesem nie jest, ale wyrokami wydanymi przez nadzwyczajną kastę przejmują się tylko słabujący na umyśle targowiczanie, a nie piewcy Polski dumnej i wielkiej, o szerokich horyzontach.

Gdy dobra zmiana dobiegła końca, Adamczyk przez trzy tygodnie okupował siedzibę TVP, a po zakończeniu akcji ogłosił manifest: „Siłą i przemocą, bezprawiem i podstępem wypędzono legalne władze Telewizji Polskiej. Wypędzono wielu dziennikarzy, pracowników i współpracowników. Wyłączono legalny sygnał Telewizji Polskiej. Podłączono sygnał uzurpatorów. Ta walka się nie zakończyła. Obiecuję”.

Że nie odpuścił, świadczy wpłynięcie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa, polegającego na próbie otwarcia rachunku bankowego na rzecz TVP. Z zawiadomienia wynika, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji planowała przelanie na to konto ponad 100 mln zł pochodzących z abonamentu.

Obrońca niezależności telewizji publicznej za niezłomność płaci wysoką cenę. Kłopoty redaktora i prezesa TVP w jednej osobie na bojach z prokuraturą się nie kończą. Telewizja, której prezesuje, pozwała go bowiem i żąda 1,3 mln zł za okupację swej siedziby, co miało doprowadzić do strat finansowych. Ku pokrzepieniu: pozwano również innego okupanta, Samuela Pereirę.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.