Tag "Geert Wilders"
Toporny watażka nie traci na popularności
Zagranie pod publiczkę, czyli jak Holandia uszczelnia granice
Dr hab. Łukasz Zweiffel – politolog Profesor Pomorskiej Szkoły Wyższej. Od 25 lat pracuje naukowo, zajmuje się współczesnymi ideami politycznymi i społecznymi, kwestią wartości kulturowych oraz ich wpływu na życie społeczno-gospodarcze, ze szczególnym uwzględnieniem ich znaczenia w Holandii i Polsce. Autor książki „Dynamika zmian społecznych w Holandii i ich odzwierciedlenie w systemie politycznym w XX i XXI wieku” (2013); współautor publikacji „Lewica holenderska na arenie wyborczej, parlamentarnej i gabinetowej w latach 2000-2020” (2021).
Holandia wprowadziła 9 grudnia wyrywkowe kontrole graniczne na przejściach z Niemcami i Belgią. Jak pan ocenia tę decyzję? Czy to pierwszy krok na drodze do zapowiadanej przez rząd Dicka Schoofa „najbardziej restrykcyjnej polityki migracyjnej w historii”?
– Tego typu ruchy pozorowane nie przyniosą żadnego efektu. Albo bardzo mizerny. I skrajnie prawicowi politycy z Partii Wolności (PVV), największego ugrupowania w koalicji rządzącej, są tego świadomi.
To działanie pod publiczkę, nic więcej?
– Tak, to typowa populistyczna zagrywka, ponieważ problem i tak nie zniknie bez uszczelnienia zewnętrznych granic Unii Europejskiej. Geert Wilders, lider PVV, dobrze o tym wie, ale woli podsuwać swojemu elektoratowi takie właśnie erzace. Podobną funkcję pełnią sponsorowane przez rząd bilbordy z hasłem „Pracujemy, byś mógł wrócić do domu”, ustawiane przed ośrodkami azylowymi. Przecież ten komunikat nie jest skierowany do nieznających niderlandzkiego imigrantów, tylko przemawia do wyborców PVV.
Zwłaszcza że liczba przybyszów osiedlających się w Holandii nie wykracza poza oficjalne prognozy.
– A mimo to rządzący, wiedząc, że większość Holendrów opowiada się za ograniczeniem imigracji, ogłosili plan wprowadzenia stanu wyjątkowego, co tylko podgrzało atmosferę. Na szczęście pomysł spalił na panewce, bo u koalicjantów Wildersa zapaliła się czerwona lampka, że takie posunięcie byłoby zbyt radykalne.
O żadnym szturmowaniu granic nie ma mowy, jednak przez ostatnie lata w ośrodkach recepcyjnych zdążyły się potworzyć ogromne kolejki oczekujących na azyl. Jednocześnie rządzący, twórczo rozwijając neoliberalną linię poprzedników, przymierzają się do ogromnych cięć w budżecie służb imigracyjnych. A może Holandię trawi inny rodzaj kryzysu – nie migracyjny, jak przekonuje ekipa Schoofa, ale kryzys liberalnego państwa i jego procedur?
Michał Litorowicz jest dziennikarzem i wydawcą, w przeszłości związanym z portalami Gazeta.pl i Bankier.pl. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Krytyce Politycznej” i OKO.press.
Rządy z tylnego fotela?
Jak Geertowi Wildersowi udało się uwieść Holendrów.
Dwa lata temu Brytyjczycy zachodzili w głowę, co uschnie pierwsze – premierostwo Liz Truss czy sałata lodowa. Coraz więcej przesłanek wskazuje na to, że wkrótce podobny eksperyment będą mogły powtórzyć media w Niderlandach. Wystarczy podmienić zdjęcie toryski na portret Dicka Schoofa.
Po obejrzeniu relacji z zaprzysiężenia nowego holenderskiego rządu do głowy od razu przyszło mi pytanie, czy mamy właśnie do czynienia z kolejną falą koronawirusa. Spoglądam do statystyk zakażeń. Homeopatyczne. Na zdjęciu ministrowie mimo wszystko karnie zachowują dystans społeczny, co umożliwiają rozległe schody pałacu Huis ten Bosch. Gdy w poprzednich latach obok króla stawali Mark Rutte wraz z członkami jego kolejnych gabinetów, atmosfera była zdecydowanie bardziej familiarna.
Zwykły przypadek? Raczej symbol, bo gdy dokładnie prześledzimy, jakie partie tworzą rządzącą koalicję, w jakich bólach ten sojusz się formował i jakie napięcia rozsadzają go w ostatnich dniach, Dickowi Schoofowi wypada jedynie współczuć zadania, którego oficjalnie podjął się 2 lipca.
Koniec mitu „teflonowego Marka”.
Lejtmotywem ostatnich, przyśpieszonych wyborów do holenderskiego parlamentu był nasilający się kryzys migracyjny – to właśnie impas wokół tej kwestii, a dokładnie łączenia rodzin uchodźców, doprowadził do rozpadu czwartego gabinetu Marka Ruttego. „Teflonowy” do niedawna Mark postanowił pożegnać się z krajową polityką po 13 latach w fotelu szefa rządu.
Niemal wszyscy liczący się gracze zapowiadali w kampanii bardziej restrykcyjne podejście w sferze szczelności granic. Z antyimigranckiego wyścigu, którego wynik poznaliśmy 22 listopada 2023 r., zwycięsko wyszła Partia Wolności (PVV) Geerta Wildersa. Zagłosowało na nią 23,5% uprawnionych, co przełożyło się na 37 mandatów w 150-osobowym Tweede Kamer.
Za Partią Wolności uplasował się, z 25 mandatami, lewicowy sojusz Zielonej Lewicy i Partii Pracy (GL-PvdA) z Fransem Timmermansem na czele. Centroprawicowej Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji (VVD), kierowanej przez Dilan Yeşilgöz, a wcześniej przez Ruttego, przypadły 24 miejsca – stan posiadania zmniejszył się o 10. Tytuł największego przegranego powędrował mimo wszystko do Pietera Omtzigta. Założona przez niego tuż przed wyborami i długo przewodząca w sondażach Nowa Umowa Społeczna (NSC) wywalczyła rozczarowujące 20 mandatów.
Kto w latach 90. emocjonował się burzliwymi losami efemeryd w rodzaju Partii X, Związku Podhalan czy Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, w holenderskim odpowiedniku naszego Sejmu poczuje się jak w domu. Tamtejsza ordynacja przekłada się bowiem na ogromne rozproszenie w izbie niższej, co zawsze wymusza konsensus w celu utworzenia rządu.
Tuż po zwycięstwie Wilders oświadczył, że „zatrzyma tsunami uchodźców”, a „rdzenni Holendrzy znów będą na pierwszym miejscu”. Nie ukrywał też, że marzy mu się teka premiera. Problem polegał na tym, że początkowo nie miał z kim tego marzenia spełniać, bo jego ugrupowanie od zawsze otoczone było kordonem sanitarnym i nigdy nie sprawowało bezpośredniej władzy.
Autor jest dziennikarzem i wydawcą, w przeszłości związany z portalami Gazeta.pl i Bankier.pl, publikował też w „Gazecie Wyborczej”, OKO.press i Krytyce Politycznej.
Pierwsza bitwa o Europę
Wynik wyborów w Holandii może określić kierunek kluczowych głosowań tego roku Rok 2017 od dawna zapowiadano jako ten, który na lata może ukształtować geopolityczny porządek wśród najważniejszych graczy europejskich. Kluczowe wybory – we Francji i w Niemczech – po klęsce Davida Camerona w głosowaniu brexitowym i szturmie Donalda Trumpa na Biały Dom zyskały dodatkowy kontekst i znaczenie. Te pierwsze – gdyż zwycięstwo bratającej się z Kremlem, antyeuropejskiej Marine Le Pen staje się coraz bardziej realne.









