Tag "gospodarka"
Gospodarka rosyjska w czasie wojny
Putin będzie dążył do zniesienia sankcji
Oczekiwanie na katastrofę wroga zawsze jest miłe. Niemal od początku drugiej fazy rosyjskiej agresji na Ukrainę w 2022 r. zachodnie media głównego nurtu oraz opozycyjne portale rosyjskie wieszczą upadek gospodarki Władimira Putina. Wydatki na zbrojenia, sankcje, wewnętrzne ekonomiczne problemy strukturalne, spadki cen surowców energetycznych – wszystko to zdaniem dziennikarek i dziennikarzy powinno doprowadzić do załamania ekonomicznego. Również analizy międzynarodowych organizacji ekonomicznych czy dużych firm ratingowych przewidywały regres.
W 2022 r. przewidywania tych instytucji wskazywały, że rosyjska gospodarka skurczy się o 2-4%. Ta ostatnia cyfra cytowana była częściej – lepiej wyglądała w nagłówkach i obiecywała rychłe zakończenie wojny. Koiła sumienia czytelniczek i czytelników.
Na koniec pierwszego roku pełnoskalowej wojny spadek dynamiki PKB wyniósł 1,4%. Rok później, gdy wieszczono stagnację na poziomie 0,3% lub 0,4%, gospodarka rosyjska wzrosła o 4,08%. W ubiegłym roku Zachód nadal spodziewał się minimalnego wzrostu, tymczasem gospodarka zwiększyła się o 4,1%.
Spora część komentatorów i komentatorek te różnice zrzuca na karb fałszowania danych. Rzeczywiście, w Rosji zbieranie informacji statystycznych traktuje się z pewną dowolnością. Swoboda ta jest jednak ograniczona.
Według rosyjskiego kolektywu badawczego Cedar większość falsyfikacji ma miejsce na niższych poziomach administracji. Władze centralne wolą utajnić dane. Cedar określa PKB jako daną stosunkowo wiarygodną. Tę ocenę potwierdza też Heli Simola z Instytutu Gospodarek Wschodzących Banku Finlandii, która porównała dane podawane przez Federalną Służbę Statystyczną z wynikami standardowego modelu ekonometrycznego. Dynamika wskazywana przez model pokrywa się z danymi Kremla.
Problemy z naszą oceną rosyjskiej gospodarki muszą zatem tkwić głębiej. Popatrzmy więc na kwestie, z którymi mierzy się ta struktura, i zastanówmy się, jak sobie z nimi radzi.
Jest już za późno…
W dyskusjach o sytuacji ekonomicznej rządzonego przez Putina państwa najczęściej zaczyna się od sprawy ograniczeń ekonomicznych wprowadzonych przez państwa UE, NATO i ich sojuszników. I my od tego zacznijmy.
Wprowadzane stopniowo sankcje ograniczyły możliwości eksportu ropy z Rosji na Zachód oraz utrudniły funkcjonowanie na europejskich rynkach firm naftowych z tego kraju. Tak zwany limit cenowy utrzymuje cenę rosyjskiej ropy Urals w 2025 r. poniżej 60 dol. za baryłkę (w pierwotnej wersji budżetu na 2025 r. zakładano cenę na poziomie 70 dol.). Nałożone niedawno przez Waszyngton ograniczenia uderzyły bezpośrednio w dwie kluczowe firmy tego sektora: Łukoil i Rosnieft.
Rosyjski sektor naftowy nadal jest kluczowym źródłem dochodu dla rosyjskich finansów publicznych. Dostarcza środków nie tylko dla budżetu, ale i dla Funduszu Dobrobytu Narodowego, wykorzystywanego do stabilizacji gospodarki w kryzysach.
Odcięcie od zachodnich rynków wpłynęło również na wewnętrzną produkcję. Rosyjskie firmy utraciły dostęp do wysokotechnologicznego importu. Nie mogły już kupować komponentów, których nie wytwarza się na miejscu, musiały więc spowolnić produkcję. Wycofanie zachodnich firm z rosyjskiego rynku pozbawiło ten rynek zachodniej wiedzy czy serwisów technologicznych systemów stosowanych w przemyśle. Zawieszenie współpracy z bankami rosyjskimi ograniczyło możliwości pozyskiwania pieniędzy ze stabilnych źródeł.
Na stabilność rosyjskiej gospodarki po 2022 r. miała też oczywiście wpływ sama agresja na Ukrainę. Potrzeba stałych dostaw sprzętu wojskowego doprowadziła do dominacji sektora publicznego, szczególnie jego części zbrojeniowej, pozostawiając przedsiębiorstwom prywatnym drobny handel i usługi. Kolejne fale mobilizacyjne zmniejszały liczbę pracowników i pracownic, szczególnie takich ze specjalistycznymi kwalifikacjami. Wydatki militarne i rosnący popyt wewnętrzny skutkowały rosnącą inflacją. Ukraińskie ataki na rosyjskie rafinerie skomplikowały sytuację krajowego rynku paliwowego.
…nie jest za późno
Udział w wojnie niesie znaczące i długoterminowe skutki dla gospodarki
Kacper Wańczyk jest ekspertem w Akademickim Centrum Analiz Strategicznych, publikował m.in. w „Nowej Europie Wschodniej” i „New Eastern Europe”. W latach 2007-2020 był pracownikiem polskiej dyplomacji. Tekst jest wyrazem opinii własnych autora
Jaka przyszłość polskiej gospodarki?
Słynne hasło „brak polityki przemysłowej jest najlepszą polityką” okazało się dla Polski zgubne
Stan polskiej gospodarki i jej przyszłość są determinowane wynikami transformacji po 1989 r. Cechą charakterystyczną tego procesu było przeprowadzenie go pod przemożnym wpływem neoliberalizmu gospodarczego, który królował w gospodarce światowej od lat 80. minionego wieku. Główne założenia tego kierunku, w największym skrócie, to: jak najmniej państwa w gospodarce, ochrona środowiska hamuje rozwój, postawa „chciwości” jest słuszna, podatki progresywne są szkodliwe, bo hamują rozwój. Te założenia w silnych gospodarkach krajów Zachodu na pewnym etapie przyczyniły się do ich rozwoju. U nas niestety nie zdały egzaminu.
W wyniku zastosowania tych błędnych dla naszej gospodarki założeń nastąpiła jej głęboka dezindustrializacja. Niemal całkowicie zniknęły całe gałęzie przemysłu, np. włókiennictwo – słynne na cały świat ze względu na wysoką jakość wyrobów. Byliśmy również znanym eksporterem kompletnych obiektów przemysłowych, mieliśmy takie perełki jak elbląski Zamech czy kombinat papierniczy w Kwidzynie dysponujący najnowocześniejszym wyposażeniem; produkowaliśmy nawet tak deficytowe w świecie półprzewodniki. To tylko najbardziej rażące przykłady.
W stronę świadomej reindustrializacji
W okresie transformacji nie udało się zdynamizować rozwoju przemysłów wysokiej techniki. W wyniku błędnej polityki ówczesnych władz te najbardziej nowoczesne gałęzie przemysłu zostały sprywatyzowane w pierwszej kolejności, w zdecydowanej większości przejęte i w dużej części zlikwidowane przez kapitał zagraniczny. Struktura naszego przemysłu nigdy nie była nowoczesna, a w wyniku transformacji nastąpił jej dalszy regres. W 1989 r. udział tych przemysłów w gospodarce wynosił 6%, a w 2019 r. obniżył się do 5,1%. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że udział tych przemysłów w UE wynosi przeciętnie 14-17%, a w najwyżej rozwiniętych krajach UE – 20-25%. Przodujące pod tym względem kraje to USA, Japonia, Korea Południowa, Tajwan – tam udział przekracza 30%. Rekordzistą jest zaś Izrael, z udziałem przemysłów wysokiej techniki przekraczającym 40% wartości produkcji całego przemysłu i 55% eksportu. Zadaniem dla naszej gospodarki jest chociaż częściowe zmniejszenie dystansu do czołowych krajów.
Ostatnie światowe tendencje są takie, że rola przemysłu rośnie. Wobec tego zadaniem dla polskiej gospodarki jest reindustrializacja, która powinna polegać na świadomie prowadzonej polityce przemysłowej. Brak takiej polityki w trakcie procesu transformacji gospodarczej oraz niekontrolowany i niesterowany proces prywatyzacji – w tym brak polityki wobec kapitału zagranicznego – doprowadziły polską gospodarkę do głębokiej dezindustrializacji i chaosu, a w rezultacie do masowej emigracji zarobkowej. Słynne hasło „brak polityki przemysłowej jest najlepszą polityką” okazało się zgubne.
Najwyższy czas, aby został wytyczony jej świadomy kierunek. Opieranie się na żywiołowej kreatywności przedsiębiorców – zasługującej zresztą na najwyższe uznanie – to jednak za mało. W tym kontekście warto się zastanowić, czy dążyć do odbudowy tego, co było przed transformacją, czy postąpić w jakimś sensie rewolucyjnie i przebudować strukturę polskiego przemysłu, biorąc pod uwagę nowoczesne trendy. Zdecydowanie należałoby się opowiedzieć za tym drugim kierunkiem.
Kierunki rozwoju polityki przemysłowej
Jak to zrobić? I przede wszystkim kto ma to zrobić? Oczywiście adresatem jest rząd. Poprzedni wsławił się tym, że zmienił nazwę resortu zajmującego się gospodarką z Ministerstwa Gospodarki na Ministerstwo Rozwoju. Sama zmiana szyldu nie zapewniła jednak zmiany jakościowej. Rząd Donalda Tuska ma poważne zadanie: naprawić zepsute instytucjonalnie przez poprzedników państwo. Rząd ten reaktywował Ministerstwo Przemysłu, lokując je na Śląsku – w najbardziej uprzemysłowionym regionie kraju. Ministerstwo przetrwało zaledwie półtora roku – w ramach rekonstrukcji rządu w lipcu 2025 r. zostało zlikwidowane. Zlikwidowano również samodzielny resort gospodarki funkcjonujący dotychczas pod dziwaczną nazwą Ministerstwo Rozwoju i Technologii (rozwoju czego?). W zamian powołany został gigant – Ministerstwo Finansów i Gospodarki.
Czas pokaże, czy te zmiany organizacyjne przełożą się na lepszą jakość funkcjonowania. Nadzieje są wielkie. Obecny rząd – po rekonstrukcji – ma przed sobą co najmniej dwuletnią perspektywę. W aktualnej sytuacji należy zwrócić uwagę na dwa elementy.
- Dotychczas brakowało w strukturze rządowej silnej merytorycznie i prestiżowo osoby z wykształceniem ekonomicznym, która pełniłaby funkcję wicepremiera koordynującego sprawy gospodarcze. Na takiego lidera w sferze gospodarki w obecnym rządzie wykreowany został minister finansów i gospodarki, jednak bez formalnej rangi wicepremiera. Czas pokaże, czym ta zmiana pokoleniowa zaowocuje. Rządy z pierwszego okresu transformacji miały w składzie znaczące osobowości – jednym tchem można wymienić takie nazwiska jak Balcerowicz, Kołodko, Hausner, Belka. Ekonomiczne kompetencje tych osób są niepodważalne. Ogólnie trzeba stwierdzić, że w naszym kraju wśród wąsko pojętych elit sterujących nawą państwową od lat jest za mało ekonomistów. Dzieje się to ze szkodą dla naszej gospodarki.
- Mimo rekonstrukcji rządu w dalszym ciągu brakuje organu sztabowego, który spełniałby funkcje doradcze dla premiera i resortów gospodarczych. Istniejąca niegdyś Rada Strategii Społeczno-Gospodarczej została zlikwidowana w pierwszym okresie rządów PiS (2006). Istniejące od 1 stycznia 1997 r. Rządowe Centrum Studiów Strategicznych rząd PiS również zlikwidował z dniem 31 marca 2006 r. Wygląda to na wielkie zadufanie rządzących i brak strategicznej wizji niezbędnej do konsekwentnej realizacji dalekosiężnych celów gospodarczych. Wspomniane centrum powinno funkcjonować niezależnie od „przeklętego” czteroletniego cyklu wyborczego. Powinien zatem być ów organ merytoryczny, funkcjonujący długofalowo, niezależnie od tego, jaka opcja polityczna jest aktualnie u władzy. Cztery lata to okres zbyt krótki, aby można było opracować, a zwłaszcza zrealizować, jakiekolwiek cele strategiczne. Nawet najgenialniejszy polityk na czele rządu nie zapanuje nad wszystkimi problemami, a na takim kompetentnym organie mógłby polegać.
Zaprezentowane poniżej problemy powinny być objęte polityką przemysłową w nadchodzących latach.
Kierunkowo powinniśmy się skupić na rozwoju „przemysłów wysokiej techniki” czy też „przemysłów wysokiej szansy”. Prof. Andrzej Karpiński zalicza do nich następujące branże: lotniczą, sprzętu oświetleniowego, farmaceutyczną, aparatury medycznej, aparatury rozdzielczej i zabezpieczeniowej, maszyn energetycznych, sprzętu telekomunikacyjnego, aparatury pomiarowej, komputerową, sprzętu fotograficznego i optycznego, elektroniki profesjonalnej, kosmetyczną i wyrobów toaletowych, celulozy i papieru, farb i lakierów, samochodową(1).
Nie zaniedbując oczywiście tych gałęzi, które tradycyjnie są silne
PRZYPISY
1 Karpiński A., Jak wyjść z chaosu i bezwładu. Propozycja strategii oraz polityki przemysłowej dla Polski, Oficyna Wydawnicza SGH, Warszawa 2023.
Dr Andrzej Jakubowicz jest doktorem nauk ekonomicznych SGH, członkiem Rady Naukowej Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego
Panda podbija świat
W Chinach panda wielka wspiera lokalny rozwój ekonomiczny
Ochrona pandy wielkiej w XXI w.
Podczas trzeciego narodowego liczenia pand wielkich w latach 1998-2001 wielkość populacji oszacowano na 1596 dzikich osobników. Jednak jeszcze w połowie lat 90. XX w. biolodzy zajmujący się ochroną przyrody marnie oceniali szanse pandy wielkiej na przetrwanie. Tego typu pesymistyczny nastrój przekazał m.in. George Schaller na łamach znanej książki „The Last Panda” (Ostatnia Panda) z 1994 r. Do 1988 r. największym zagrożeniem dla pand wielkich było niszczenie siedlisk i kłusownictwo, jednak to drugie nie jest już właściwie w ogóle praktykowane, głównie dzięki Ustawie o ochronie dzikich zwierząt z 1988 r. Od połowy lat 90. zaczęliśmy za to notować znaczący wzrost naszej wiedzy na temat biologii i ekologii pandy wielkiej, co daje powody do optymizmu. Optymizm ten utrzymuje się także na początku XXI w. I tak np. w 2010 r. rezerwaty przyrody obejmowały ponad 70% siedlisk odpowiednich dla pand. W przypadku ochrony pandy wielkiej bardzo dobrze sprawdziło się zaangażowanie miejscowej ludności, która monitoruje siedlisko zwierzęcia i dostaje za to wynagrodzenie.
Powierzchnia siedlisk odpowiednich dla pandy wzrosła od 1,39 do 2,58 mln ha w latach 1980-2013, głównie dzięki wysiłkom zmierzającym do ochrony przyrody. Obecnie w Chinach znajduje się 67 rezerwatów pand, w których żyje 1246 osobników (68% z całej populacji pand szacowanej na 1864 osobników). Mimo wszystko w 2013 r. w obrębie zasięgu pand znajdowało się 319 hydroelektrowni, 1339 km dróg, 269 km linii wysokiego napięcia, 984 dzielnice mieszkaniowe i 479 kopalń. Wszystkie tego typu rozbudowy prowadzą do wzrostu fragmentacji siedliska, co stanowi jedno z głównych zagrożeń dla dzikich populacji. Kolejnym jest rozwój turystyki.
Jednak obecnie na terenach zajmowanych przez pandy wielkie najpoważniejszym zagrożeniem jest wypas zwierząt gospodarskich, wprowadzany także przez niektóre programy rządowe. Prowadzi on do spadku jakości siedlisk pandy, a także wypierania samych pand wielkich, co może stać za niedawno zaobserwowanym trendem przenoszenia się tych niedźwiedzi na wyżej położone obszary. Wynika to poniekąd z niezaspokojonych potrzeb miejscowych społeczności, związanych m.in. z niewystarczającą ekokompensacją. Co więcej, niektóre niedawne decyzje chińskiego rządu, np. reforma systemu praw do lasów kolektywnych (…) z 2008 r., poluzowały nieco przepisy odnoszące się do pozyskiwania zasobów z obszarów chronionych, a także wypasu zwierząt gospodarskich na tychże obszarach, co może stanowić dla miejscowej ludności kolejną zachętę do kontynuowania tego typu działalności.
W przyszłości na stan pand wielkich wpłynąć mogą również zmiany klimatyczne, gdyż szacuje się, że w ich następstwie zniknie 6 z 16 gatunków bambusów spotykanych na obszarze siedlisk pand wielkich. Mogą one doprowadzić do 50% spadku powierzchni tychże siedlisk, przez co dolna granica wysokości bezwzględnych, na których występują pandy wielkie, wzrośnie nawet o 500 m.
W 2014 r. przeprowadzono ostatnie dotychczas badania liczebności dzikiej populacji pandy, które po raz kolejny zakrojone były na szeroką skalę (Chiny zainwestowały ponad 60 tys. osobodni w celu przebadania ponad 4 mln ha) i przyczyniły się do polepszenia ochrony zwierzęcia. Wykazały one, że populacja dzikich pand wielkich wynosi 1864 osobniki. Badanie to pokazało, że w porównaniu z poprzednim liczeniem wzrost populacji dzikich osobników wyniósł 17%, a powiększenie się ich siedlisk – 14%.
Obecnie pandy żyją w 33 subpopulacjach, z czego 18 ma mniej niż 10 osobników. Największa z tych 33 obejmuje za to 400 osobników. Ogólny wzrost w rozmiarach populacji pand dostarcza również powiewu optymizmu, jeśli porównać go z sytuacją dzikiej przyrody na świecie. Szacuje się, że w latach 1970-2014 doszło do 60% spadku ogólnych
Początek końca skrajnej prawicy?
Prezydent Argentyny mierzy się z porażką po wyborach prowincjonalnych
Korespondencja z Argentyny
To był nieduży motor o małej mocy. Łysy mężczyzna bez kasku trzymał się ramion młodszego kierowcy, który pędził wąską ulicą stołecznego przedmieścia. Tak z wiecu wyborczego uciekał José Luis Espert, rozpoznawalny poseł partii rządzącej. Ludzie drwili potem, że polityka schodzi na psy. Dawniej to było, proszę pana, dawniej to się helikopterami uciekało. Do zdarzenia doszło na obrzeżach Buenos Aires. Prezydent Javier Milei z siostrą Kariną ulotnili się samochodem terenowym. Sąsiadom z Lomas de Zamora nie spodobała się ani prezydencka wizyta, ani porcja obelg, jakie usłyszeli z ust Esperta, polityka blisko związanego z osobami uwikłanymi w świeżo nagłośnioną aferę łapówkową.
To właśnie po tej aferze poparcie dla niedawno utworzonej partii Javiera Mileia La Libertad Avanza (LLA, Wolność Idzie Naprzód) zaczęło spadać wyraźniej niż do tej pory. Na tyle, że 7 września w wyborach do parlamentu Buenos Aires, najludniejszej prowincji w kraju, LLA sromotnie przegrała (33,71%) z opozycyjnym lewicowym blokiem Fuerza Patria (47,28%). Czy to początek końca neoliberalnej restauracji?
Wątróbka z cebulą
Fernando jest moim osobistym barometrem sytuacji społeczno-politycznej w Argentynie. Mieszka w zamożnej miejscowości Villa La Angostura. Lubi gotować, lubi jeść i z sumiennością godną lepszej sprawy dzieli się nagraniami wideo ze swoich weekendowych uczt. Gdy się poznaliśmy w pandemicznym 2020 r., oglądałem jego wołowe żeberka i matambre a la pizza – wysoce ceniony kawałek wołowiny z sosem pomidorowym i serem. Tak to wyglądało do 2023 r., kiedy Fernando po chwilowym romansie z wieprzowiną przerzucił się na pieczone kurczaki. Ostatnio coraz częściej widuję wątróbkę z cebulą i dania wegetariańskie. Wystarczająco często, by zacząć się martwić.
Gdy w lipcu tego roku wróciłem do Argentyny, w grupie znajomych nauczycieli akademickich mówiło się, że jedynym, który jeszcze kupuje wołowinę, jest Adam, Węgier. Reszta przerzuciła się na skrzydełka kurczaka i kaszę. A gdy Sergio, inżynier agronom i właściciel starej toyoty hilux, musiał nagle oddać samochód do naprawy, ze zdziwieniem zauważył, że nikt, nawet bogate siostry bliźniaczki, nie jest w stanie pożyczyć mu pieniędzy na zaliczkę dla mechanika.
To na prowincji. W stolicy nie byłem, ale ci, którzy jeździli, powtarzają, że podczas gdy anglojęzyczne dzienniki dla finansistów zachwycają się argentyńskim cudem gospodarczym, nawet w eleganckiej dzielnicy Belgrano zaroiło się od osób bezdomnych.
Co mówią liczby? Bezrobocie nie wzrosło drastycznie: z 5,7% pod koniec 2023 r. do 7,9% na początku 2025 r. W tym samym czasie wyrejestrowano 15 tys. małych i średnich przedsiębiorstw. Bramy na stałe zamknęły liczne zakłady przemysłowe, w ciągu roku ich produkcja spadła o prawie 10%. Kraj opuścili międzynarodowi gracze, wśród nich Exxon Mobil, HSBC, Procter & Gamble, Clorox, Mercedes Benz, Telefónica czy SHV Holdings (Makro). Francuski Carrefour wciąż szuka kupca, który przejąłby sklepy, a to pewnie dlatego, że dane dotyczące konsumpcji należą do najbardziej alarmujących. Argentyńczycy jedzą nawet o połowę mniej chleba niż półtora roku temu, 14 tys. piekarni zbankrutowało, poziom spożycia wołowiny jest najniższy od 20 lat, a sprzedaż w supermarketach w 2024 r. była o 17,3% mniejsza niż rok wcześniej. Powód: wysokie ceny, niskie zarobki i świadczenia oraz rosnąca niestabilność zatrudnienia.
Nauczyciele jeżdżą na Uberze, naukowcy i specjaliści emigrują, emeryci i renciści co tydzień w każdą środę manifestują niezadowolenie, a policja pod wodzą minister Patricii Bullrich sumiennie traktuje ich pałkami, strzela do nich gumowymi kulami i dusi gazem. W sierpniu tego roku minimalna emerytura wyniosła w przeliczeniu ok. 1,1 tys. zł, podczas gdy ceny podstawowych produktów żywnościowych są wyższe niż w Polsce. Za kilogram żółtego sera płaci się co najmniej 30 zł, 10 zł za kilogram chleba, 25 zł za kilogram wieprzowiny (podaję ceny poza stolicą). Jakby tego było mało, w ciągu pierwszego półtora roku rządów Javiera Mileia rachunki za prąd, gaz czy koszty transportu wzrosły o kilkaset (!) procent.
Zaciskanie cudzego pasa
Trudną sytuację ekonomiczną Argentyńczyków władze tłumaczą koniecznością zaciskania pasa. Inaczej się nie da, powtarzają, chociaż nigdy nie przedstawiają na to dowodów. W imię oszczędności zamknięto lub sparaliżowano wiele instytucji, w tym argentyńską agencję prasową Télam, dyrekcję dróg krajowych, narodowy instytut technologii rolnictwa, instytuty teatru, ludności rdzennej czy wody. Pozostawiono bez finansowania instytucje kultury, uniwersytety i szpitale, w tym specjalistyczny ośrodek onkologii dziecięcej. Na to wszystko nie było pieniędzy, chociaż, owszem, starczyło ich na wielokrotne podwyższenie finansowania wywiadu, służb specjalnych czy na importowane pociski z gazem pieprzowym.
Z czasem entuzjaści rozmontowania państwa zaczęli odczuwać na własnej skórze, że zamykane instytucje powołano kiedyś w konkretnym celu. Dziś samochody, które w ostatnich miesiącach zmieniły właściciela, jeżdżą z rejestracjami drukowanymi w punkcie ksero, a tysiące Argentyńczyków mają problemy z przekraczaniem granic, bo niewidzialna ręka rynku nie radzi sobie ani z rejestracjami, ani z wyrabianiem dokumentów. Z gaszeniem pożarów lasów, łagodzeniem skutków powodzi czy łataniem dróg również miewa problemy.
Obietnica jest ta sama, co w latach 90. Wystarczy sprywatyzować
Korsykanie opuszczają wyspę
Turystyka, śmieci i pustoszejące wioski
Korsyka zmaga się z różnymi problemami, większymi i mniejszymi, mającymi swoje krótkie epizody lub ciągnącymi się latami, o charakterze politycznym, gospodarczym lub społecznym. O każdym można byłoby napisać osobną książkę. Chcę jedynie trochę przybliżyć wydarzenia czy zjawiska, które my jako mieszkańcy wyspy zauważamy i mamy na językach. Susze i pożary są jednym z nich. Turystyka masowa również, która trochę jak syndrom sztokholmski z jednej strony negatywnie wpływa na środowisko, zanieczyszczając je i utrudniając życie mieszkańców, a z drugiej jest zjawiskiem, od którego Korsyka się uzależniła i jest dla niej niezbędny, ponieważ stanowi kluczowy element w jej gospodarce. Złożoność i wielowarstwowość tego zjawiska jest trudna w analizie, a znajdowanie najlepszych rozwiązań dla istniejących problemów skomplikowane.
Turystyka jest bez wątpienia ekonomiczną dźwignią wyspy. Pieniądze zostawiane tutaj przez przyjezdnych przynoszą korzyści zarówno dużym przedsiębiorstwom, jak i lokalnym producentom. Zarabiają na tym lotniska, porty, hotele, sklepy i restauracje. Dzięki temu jest zatrudnienie oraz wpływy podatkowe, które są niezbędne dla finansowania wydatków publicznych, np. infrastruktury.
Niestety frekwencja turystyczna na wyspie maleje z roku na rok i jest to coraz bardziej widoczne. Jeszcze kilka lat temu musieliśmy rezerwować stolik w restauracji, by mieć pewność, że będziemy mogli zjeść. W 2024 r. zrobiliśmy to tylko kilka razy, jednak praktycznie za każdym razem okazywało się, że było to zbędne, ponieważ czasem nawet połowa restauracji była pusta. W środku sezonu mieliśmy wrażenie, że jest czerwiec. Sprzedawcy skarżą się na spadek sprzedaży, hotele wynajmują coraz mniej pokoi, lokalni dostawcy świeżych produktów mają coraz mniejsze zamówienia. Jeśli liczba przybywających na wyspę turystów będzie się nadal zmniejszać, to skutki dla tutejszej gospodarki mogą być poważne.
W zależności od tego, pod jakim kątem spojrzy się na turystykę, można powiedzieć: dużo turystów – źle, mało turystów – też źle.
W 2023 r. liczba podróżników docierających do wyspy samolotem lub statkiem wyniosła łącznie 1,67 mln, a to i tak był kilkuprocentowy spadek w porównaniu z rokiem 2022. Dotarcie do wyspy wiąże się z dość sporym wydatkiem. W ciągu ostatnich lat ceny biletów na prom czy samolot poszły w górę. Również produkty na Korsyce są o kilka procent wyższe niż na kontynencie.
Kwestia finansowa jest bardzo ważna dla wielu osób, dlatego coraz częściej decydują się na spędzanie wakacji w innym miejscu. Tańszym.
Jeśli odłoży się na chwilę kwestię ekonomiczną, a weźmie pod uwagę wpływ na przyrodę i życie zwykłych mieszkańców w okresie wakacyjnym, to oczywiste jest, że tak ogromny napływ ludności ma negatywny skutek. Wyższe ceny towarów, korki na ulicach czy kolejki w sklepach to utrudnienia, które bezpośrednio
Fragmenty książki Marii Renaud Korsyka. Tygiel tożsamości, Bezdroża, Gliwice 2025
Miał być bank rolny
W Polsce musi być państwowa instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa
5 maja br. mogliśmy przeczytać oficjalny komunikat o sprzedaży przez Banco Santander 49% udziałów w Santander Bank Polska austriackiej Erste Group Bank AG, jednemu z największych dostawców usług finansowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Austriacy zapłacili Hiszpanom za akcje polskiego banku 6,8 mld euro oraz 0,2 mld euro za 50% udziałów w Santander TFI. Zarząd Banco Santander wyjaśnił decyzję o sprzedaży potrzebą realizacji długofalowych planów dotyczących wzmocnienia swojej pozycji w Ameryce Północnej i Południowej.
Erste Group obsługuje ponad 16 mln klientów w ponad 2 tys. oddziałów na terenie siedmiu krajów. Jej początki sięgają 4 października 1819 r. Wtedy to w Leopoldstadt na przedmieściach Wiednia powstała Erste österreichische Spar-Casse – pierwszy austriacki bank oszczędnościowy działający na terenie Europy. Dla Erste Group przejęcie trzeciego pod względem wartości aktywów i liczby placówek banku w Polsce oznacza wyraźne umocnienie pozycji w europejskim sektorze finansowym – z pewnością jesteśmy większym i bardziej atrakcyjnym rynkiem niż Węgry, Czechy, Słowacja, Rumunia czy Chorwacja.
Polska utraciła zaś okazję do powołania na bazie Santandera banku rolnego z prawdziwego zdarzenia. Informacja o planach sprzedaży udziałów w banku była znana od dawna. Jednak zabrakło w kraju wyobraźni i woli politycznej, by stworzyć instytucję finansową, która wsparłaby polskie rolnictwo i związany z nim przemysł.
Potrzeba powołania banku rolnego w Polsce jest szczególnie pilna w sytuacji, kiedy jesteśmy wystawieni na konkurencję ze strony ukraińskich firm działających w obszarze rolnictwa i przetwórstwa produktów spożywczych. Przecież przy niższych kosztach produkcji u naszego wschodniego sąsiada oraz przy skali tej produkcji nasze gospodarstwa i przedsiębiorstwa rywalizacji w dłuższej perspektywie nie są w stanie wygrać.
Po co komu bank rolny?
Tylko w 2024 r. wielkość dopłat bezpośrednich przekazanych właścicielom gospodarstw rolnych wyniosła 15,74 mld zł. Do tego należy dodać 3,54 mld zł przekazanych w ramach płatności obszarowych, co łącznie daje kwotę 19,28 mld zł. A to nie wszystko. W ramach ekoschematów wypłacono polskim rolnikom 1,1 mld zł. Są jeszcze kredyty preferencyjne, których wartość tylko w zeszłym roku wyniosła 6,1 mld zł. Dodać do tego trzeba zwykłe kredyty, z których korzystają mieszkańcy wsi – ich wielkość także należy liczyć w miliardach.
W Polsce ukształtował się system, w którym dotacje unijne i inne formy wsparcia trafiają do rolników za pośrednictwem banków komercyjnych. W 2015 r. ostatecznie przestał istnieć Bank Gospodarki Żywnościowej (BGŻ), wchłonięty przez francuski PNB Paribas Bank Polska.
Można powiedzieć, że BGŻ był zwykłym bankiem komercyjnym i z obsługą rolnictwa miał tyle wspólnego, co inne banki. Jeśli jednak wcześniej zapadłaby decyzja polityczna, by we współpracy z Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa zajął się obsługą całości funduszy unijnych, które trafiają na polską wieś, byłoby to o wiele łatwiejsze niż dziś, gdy nie istnieje żadna instytucja finansowa wyspecjalizowana w obsłudze rolnictwa i związanego z nim przemysłu.
Tym trudniej to zrozumieć, że po wejściu Polski do Unii Europejskiej i otwarciu zachodnich rynków na polską żywność rolnictwo dokonało niezwykłego postępu. Wartość polskiego eksportu produktów rolnych rosła w ostatnich latach średnio o 10% rocznie. I działo się to w sytuacji, gdy nasi rolnicy i przedsiębiorcy zajmujący się przetwórstwem produktów rolnych mieli znacznie gorsze warunki działania niż ich francuscy, niemieccy czy włoscy konkurenci. O Holendrach i Duńczykach
Zbrojenia receptą na kryzys europejskiej gospodarki?
Są ważniejsze wydatki: ochrona zdrowia, edukacja, nauka
Europejskie marionetki wszechmocnych globalnych oligarchów wzięły się do pracy. W 2024 r. przyjęły plan „ReARM Europe”. Ma on być ucieczką przed recesją, a zarazem receptą na zastąpienie przestarzałych sektorów produkcyjnych zbrojeniówką. Tylko planety żal.
Wydatki na wojsko w obiegu kapitału
Dlaczego Wuj Sam przeznacza już prawie 1 bln dol. na wojsko? Prywatne w większości korporacje zbrojeniowe otwierają kredyty w banku, by zrealizować zamówienia, np. na lotniskowiec typu Gerald R. Ford. Kupują w innych firmach potrzebne projekty, komponenty, maszyny, prace konstrukcyjne; płacą pracownikom uczestniczącym w tym projekcie. Firmy zewnętrze uzyskują dochody, które ostatecznie stają się depozytami banków. I koło się zamyka. Koniunktura trwa, bije licznik wzrostu gospodarczego, będą podatki i zadowoleni wyborcy. A to, czy kolejne generacje broni zostaną użyte w operacjach humanitarnych w Ukrainie, czy ostatecznie wylądują na pustyni Arizony – ma znaczenie drugorzędne. Chodzi o to, by nie znalazły się w sklepie z szyldem (autentycznym): „Jezus cię kocha – skup i sprzedaż broni”. Dlatego Pentagon i różne jego wyspecjalizowane fundusze, np. DARPA czy Sematech (w połowie finansowany przez Pentagon), wspierały powstanie nowoczesnych technologii: radaru, układów scalonych, stron www, przemysłu półprzewodnikowego. W Dolinie Krzemowej zaczęły się finansowane przez DARPA badania nad wykorzystaniem sztucznej inteligencji i autonomicznych systemów uzbrojenia (autonomiczne statki, samoloty, łodzie podwodne). Tu też powstały technologie cyfrowe i chipy decydujące obecnie o konkurencyjności poszczególnych wyrobów i gałęzi przemysłu.
Do tej pory słabość technologiczna gospodarek europejskich wynikała ze stosunkowo niewielkich wydatków na zbrojenia. Hegemonia USA korzystała ze słabości UE, która nie ma wspólnej polityki fiskalnej, przemysłowej, obronnej. Nie ma też surowców energetycznych ani minerałów. Życie w cieniu nuklearnej potęgi atlantyckiego sojusznika rozleniwiło tutejszych posiadaczy kapitału. Swoje zyski lokowali ostatecznie w amerykańskich obligacjach i produktach sektora finansowego. W Europie podobną rolę odgrywał częściowo przemysł motoryzacyjny. W Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpanii oraz w ich środkowoeuropejskich filiach zatrudniał 13 mln pracowników. Tworzył 7% europejskiego PKB i odpowiadał za 10% całkowitego eksportu.
Sytuacja się zmieniła, kiedy z neoliberalnej globalizacji zwycięsko wyszedł przemysł chiński – z czasem równie nowoczesny, za to z ułamkowymi kosztami pracy. Po prostu konkurent ma do eksploatacji, niczym w XIX-wiecznej Anglii, 160 mln wiejskiej „płynnej” populacji. Łączy ona pracę na niewielkiej działce rolnej z zatrudnieniem w centrach przemysłowych. Tymczasem w Europie nie można już bardziej uelastyczniać stosunków pracy czy oszczędzać na usługach publicznych.
Nadszedł jednak moment sprzyjający rekonwersji przemysłu – przestawienia go na produkcję uzbrojenia. Stało się to na skutek beztroskiego przyzwolenia na natowską ekspansję na Wschód. W końcu rakiety mogły trafić do Ukrainy i w ich zasięgu znalazłaby się stolica Rosji. Do tego Sewastopol to jedyny niezamarzający port dla rosyjskiej floty. Brak geopolitycznego realizmu w tej sytuacji doprowadził do konfliktu rosyjsko-ukraińskiego. Następstwem były wstrzymanie importu surowców energetycznych, wzrost cen gazu ziemnego i recesja w kluczowych branżach – w produkcji samochodów i nawozów – wzrost cen energii dla gospodarstw domowych. Na przykład niemiecka strategia polegała na zaopatrzeniu największej bazy przemysłowej w energię z turbin gazowych. Był to stosunkowo tani gaz z Rosji, tańszy niż ten skroplony z Kataru czy USA. Zapewniało to niemieckiej gospodarce konkurencyjność wyrobów, szczególnie na rynku chińskim.
Z powodu
Tadeusz Klementewicz jest politologiem, profesorem nauk społecznych, wykładowcą na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistą w zakresie teorii polityki i metodologii nauk społecznych.
Europa stawia się Trumpowi
A w Polsce PiS zajęło pozycję bezrefleksyjnie proamerykańską
„Wszyscy staliśmy się gaullistami”, cytuje słowa szefa holenderskiego MSZ Caspara Veldkampa brytyjski „The Economist”. Gaullistami, czyli zwolennikami niezależności militarnej i gospodarczej od USA.
Kilka tygodni prezydentury Donalda Trumpa zmieniło wszystko. Nie powinniśmy być zaskoczeni, Trump większość swoich działań zapowiadał już podczas kampanii wyborczej. Ale nikt nie wierzył, że zapowiedzi spełnią się tak szybko. I to w atmosferze brutalnych oskarżeń i połajanek. Wersal się skończył.
„Unia Europejska to jeden z najbardziej wrogich i nieuczciwych organów podatkowych na świecie, który został utworzony wyłącznie w celu czerpania korzyści ze Stanów Zjednoczonych”, napisał Trump na platformie Truth Social. W innym wpisie stwierdził, że głównym celem Unii jest „dymanie” USA. Europa znalazła się więc na liście wrogów Ameryki. I nie jest to żart.
Po pierwsze, ekipa Trumpa ma inną wizję stosunków międzynarodowych niż jej poprzednicy. Inaczej chce układać świat, widzi go jako koncert mocarstw. Preferuje inną jego architekturę.
Chce rozluźnić więzi północnoatlantyckie, nie chce być czymkolwiek związana. Mamy więc zapowiedź innego funkcjonowania NATO. Słynny art. 5, który mówi o obronie każdego członka paktu, ma działać inaczej – nie automatycznie, ale według woli amerykańskiego prezydenta. Mamy zapowiedź zwinięcia amerykańskiego parasola nad Europą. Mamy grę z Ukrainą i bezpośrednie rozmowy amerykańsko-rosyjskie, które trwają przynajmniej od listopadowego zwycięstwa Trumpa. Dotyczą nie tylko Ukrainy, ale także usunięcia – jak to określają Rosjanie – przyczyn rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Oraz innych spraw, które są w polu zainteresowań Rosjan i Amerykanów. Rosja jest zatem partnerem, z którym Trump chce układać świat. Ameryka pokazuje w ten sposób, że nie zamierza się liczyć ze zdaniem państw europejskich. I że to, co ustali z Moskwą, zostanie im tylko przedstawione do akceptacji.
Poczucie Europejczyków, że Amerykanie i Rosjanie traktują ich jak bogatą dziedziczkę, którą można łatwo złupić, jest wzmacniane kolejnymi wypowiedziami Trumpa i Putina.
Charakterystyczne były „żarty” prezydentów Łukaszenki i Putina po ich spotkaniu w Moskwie 13 marca. „Jeśli Rosja dogada się ze Stanami Zjednoczonymi, Ukraina i Europa będą skończone – mówił Łukaszenka. – Negocjacje między USA a Rosją trzymają los Europy w swoich rękach. Nie oszukają nas. Znamy swoje cele”. Tę wypowiedź Putin próbował łagodzić słowami: „Europa będzie miała tani rosyjski gaz”.
Wzmianka o gazie nie jest przypadkowa. Gdy parę tygodni temu Trump ogłosił rozmowy pokojowe z Rosją, natychmiast skoczyły notowania na moskiewskiej giełdzie. A najwyżej akcje Gazpromu. Dziwne? Przecież trudno przypuszczać, że Gazprom będzie sprzedawał gaz Ameryce. Kupcem może być tylko Europa. A jej w negocjacjach nie ma. O co więc chodzi?
Tropem może być druga informacja, że od tygodni w Szwajcarii toczą się rozmowy dotyczące reaktywowania gazociągu Nord Stream II. Naprawioną linią popłynie gaz do Europy. Ale struktura właścicieli będzie inna – do Niemców i Rosjan dołączyć mają Amerykanie. Na tym polega pomysł – Amerykanie i Rosjanie łączą siły, żeby zarabiać na Europie. Co wnoszą? Rosjanie – gaz, którego nikomu innemu nie mogą sprzedać. Amerykanie – podkuty but, którym zamierzają wymusić na Europie zdjęcie sankcji.
Jeżeli jesteśmy przy sprawach handlowych, stanowią one drugą oś konfliktu Ameryka-Europa. Ten konflikt eskaluje. W tempie, za którym nie sposób nadążyć, bo wszystko zmienia się z godziny na godzinę. Donald Trump regularnie, w dziwnej euforii
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Klient płaci za wszystko
Jak się żyje bankierom? Rekordowe zyski banków i rekordowe płace prezesów, a dla ludzi figa
„Największym obecnie ryzykiem dla sektora bankowego w Polsce jest nieprzewidywalność, w tym w kwestiach regulacyjnych. (…) W wyniku najwyższych w Europie obciążeń polskiego sektora bankowego jego kondycja jest jedną z najsłabszych w UE, a banki w Polsce znacząco utraciły możliwość absorbowania sytuacji kryzysowych. (…) Polskie banki nie mają już zdolności odtwarzania kapitału”, przekonywał w 2022 r. w wywiadzie udzielonym miesięcznikowi „Bank” prezes dużego banku.
„Sektor finansowy ma do czynienia z koktajlem negatywnych czynników: pandemii, wojny, inflacji, zerwanych łańcuchów dostaw, a niestabilność regulacyjna i prawna niesie ze sobą dalekosiężne skutki dla inwestorów, co przekłada się na niechęć do inwestycji”, grzmiał w tym samym roku w czasie Europejskiego Kongresu Finansowego Przemysław Gdański, prezes zarządu BNP Paribas Bank Polska SA.
„Musimy być dzielni i przygotowani na najgorsze: na walkę o energię tej zimy, walkę o żywność. Tymczasem polski system bankowy jest jednym z najsłabszych w Europie, a konkurencyjność polskiej gospodarki 10 razy gorsza niż 10 lat temu”, jęczał João Nuno Lima Brás Jorge, prezes zarządu Banku Millennium SA, dodając, że „trudno być optymistą w sytuacji braku współpracy władz z sektorem bankowym”.
„Arkę należy budować przed potopem, a nie jak deszcz zaczyna padać”, wtórował mu w trakcie tej imprezy Michał Gajewski, prezes Santander Bank Polska SA.
Trudno znaleźć wypowiedzi bankierów, którzy byliby zadowoleni z okoliczności, w jakich przyszło im pracować. Na ich tle chlubnym wyjątkiem jawi się prezes Narodowego Banku Polskiego prof. Adam Glapiński, którego dobrego samopoczucia nic nie jest w stanie popsuć. Ani rekordowe straty NBP w roku 2022 (17 mld zł) i 2023 (20,8 mld zł), ani wypowiedź posła Tomasza Siemoniaka z 2022 r., który na antenie TVN 24 ostrzegł, że po wyborach „przyjdą silni ludzie i wyprowadzą prezesa”.
Na razie to kolejna obietnica bez pokrycia. Podjęta w ubiegłym roku przez rządzącą Koalicję 15 Października nieudolna próba pozbycia się prezesa Glapińskiego tylko umocniła go w przekonaniu, że „jest nie do wyjęcia”.
Prawda o sektorze bankowym w Polsce jest taka, że od kilku lat osiąga on rekordowe zyski. W zeszłym roku było to 42,2 mld zł, czyli o 50,9% więcej niż w roku 2023. Z kolei w roku 2023 łączny zysk banków wyniósł 27,56 mld zł, co oznaczało wzrost o 159,7% w porównaniu z rokiem 2022. Jaka zatem jest tajemnica sukcesu tak poniewieranego przez polityków sektora naszej gospodarki?
Przywileje, głupcze!
Banki nie są zwykłymi przedsiębiorstwami. Ich przedstawiciele lubią mówić, że są to „instytucje zaufania publicznego”, bez których gospodarki pogrążyłyby się w chaosie. A skoro tak, to banki powinny się cieszyć nie tyle względami rządzących, ile przywilejami. Z których najważniejszym jest możliwość kreowania pieniądza przez banki komercyjne.
Jak to się robi? Poprzez udzielanie kredytów na bazie powierzonych bankom depozytów. W praktyce wygląda to tak: bank może udzielić kredytu, którego maksymalna wartość równa jest wartości depozytu pomniejszonego o stopę rezerwy obowiązkowej. Czyli jeśli Kowalski wpłacił na swój rachunek 1 tys. zł, to bank po odprowadzeniu 100 zł rezerwy obowiązkowej może pożyczyć Malinowskiemu 900 zł. A jeśli Malinowski wpłaci te 900 zł na swój rachunek bankowy, można pożyczyć Nowakowi 810 zł. I tak dalej.
Pieniądz wprowadzony do obiegu w takiej formie traktowany jest w teorii i praktyce jako nowa gotówka, która staje się kolejnym depozytem i po uwzględnieniu stopy rezerwy obowiązkowej może stanowić podstawę kolejnego kredytu.
W ten sposób licencja bankowa jest de facto licencją na drukowanie pieniędzy. Kto wie, czy nie w prostszy i tańszy sposób niż w drukarni. Wszak w bankowości od dekad królują komputery, bez których nie sposób wyobrazić sobie nowoczesnych instytucji finansowych. Gotówkę najbardziej szanują meksykańskie i kolumbijskie kartele narkotykowe, które także korzystają z usług bankowych.
Nie każdy dziś może otworzyć bank. Choć w XIX w. obywatele Stanów Zjednoczonych wyznawali pogląd, że prawo założenia i prowadzenia działalności bankowej gwarantuje im konstytucja! Dlatego w każdej podłej mieścinie na Dzikim Zachodzie były saloon, kuźnia, stajnia, sklep z mydłem i powidłem oraz obowiązkowo bank.
Potrzeba było ponad 100 lat i kilkunastu









