Tag "III RP"

Powrót na stronę główną
Opinie

Godność?

Przypominamy felieton Krzysztofa Teodora Toeplitza opublikowany w pierwotnie w „Przeglądzie” 18 września 2005 r., a teraz dostępny także w zbiorze „Dlaczego boli myślenie”.

 

Przewaliła się już wielka fala obchodów 25-lecia Solidarności, w trakcie których Polacy poprawiali sobie samopoczucie jako naród, który zmienił losy świata, zabłysnął bohaterstwem i rozsądkiem równocześnie, a nawet był świadkiem, jak określił to prof. Geremek, „historycznego cudu”.

Psucie tego nastroju byłoby głupotą, zwłaszcza wobec pokolenia, które – jak opisał to w „Polityce” Jacek Żakowski – przeżyło wówczas swój „wielki karnawał”. „Za takimi chwilami tęskni się całe życie. Albo się na nie całe życie czeka”, powiada autor.

Lecz po „karnawale” musi przyjść pora na myślenie.

Warto więc przypomnieć, że władze PRL, cokolwiek by o nich sądzić, były na tyle przebiegłe, że uporczywie powstrzymywały się od publikowania lub choćby nawet cytowania Manifestu PKWN, będącego symbolicznym zaczynem nowego państwa. Działo się tak, ponieważ w Manifeście opisane zostało państwo demokratyczne, parlamentarne, wielopartyjne, oparte na trzech równoprawnych formach własności – państwowej, prywatnej i spółdzielczej. A więc państwo, do którego prawdziwa PRL była niezbyt podobna.

Spadkobiercy tradycji Solidarności z okazji 25-lecia starali się przypominać 21 postulatów strajkowych, które stały się symboliczną podstawą III Rzeczypospolitej. Zabrakło im jednak tej przebiegłości, którą wykazały władze PRL. W istocie bowiem owych 21 postulatów jest obecnie czymś ogromnie niezręcznym, a to z dwóch względów. Po pierwsze, dlatego – o czym milczy się dziś uporczywie – że zostały one zaakceptowane i podpisane przez przedstawicieli rządu PRL i PZPR-owskiej monopartii. „Komuna” nie była więc wówczas jedynie czarnym ludem, szczerzącym w stronę strajkującej klasy robotniczej jedynie zęby i karabiny, lecz partnerem poszukującym kompromisu. Że ludzie ci nie robili tego dobrowolnie? Że nieprzymuszeni przez masowy ruch społeczny zwlekaliby z przyjęciem postulatów robotniczych przez dziesięciolecia? Ależ oczywiście! Lecz „porozumienia gdańskie” nie były zburzeniem Bastylii, tylko porozumieniem, w którym występował jakiś partner, o którym dzisiaj pragnie się zapomnieć.

Zostawmy jednak ten drobiazg. Lektura 21 postulatów przynosi dziś bowiem znacznie większe zdumienia. To prawda, że mieści się wśród nich zbiór żądań politycznych, a więc wolne związki zawodowe, uwolnienie więźniów politycznych, wolność słowa, msza transmitowana przez radio. O tych postulatach mówi się obecnie dużo i triumfalnie, zapominając, że podstawową treścią dokumentu spisanego na desce, która została uznana za zabytek ludzkości, są postulaty socjalne.

Robotnicy żądali więc krótszego tygodnia pracy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Solidarność: kto ukradł legendę?

Jako sztandar sprała się, jako związek zawodowy stoczyła do roli pisowskiej przybudówki

Hańba bohaterom! Od lat już tak przebiega świętowanie rocznic Solidarności, z roku na rok coraz bardziej smutne i sztampowe. Od lat słyszymy, że Polska ma swoją soft power, towar eksportowy – Solidarność, tyle że to na żaden eksport już się nie nadaje. Ba! Solidarność ma także swoje wielkie muzeum, w którym lejtmotywem jest opowieść, że zmieniła nie tylko Polskę, ale i całą Europę Środkową. Pięknie, ale to też coraz mniej kogokolwiek wzrusza.

Bo co ma wzruszyć? Gromada otyłych działaczy oklaskujących PiS? Czy grupka szlachetnych weteranów wzdychających, jak to było wspaniale? Neon z napisem Solidarność blaknie i przerywa. Panie i panowie, czas zgasić światło!

Jeżeli ktoś wahał się, co sądzić o tej sprawie, to po ostatnich obchodach, patrząc, co z Solidarności zostało, chyba wątpliwości się wyzbył. Ta rocznica, 31 sierpnia, to miał być, tak mówiono kiedyś, akt założycielski współczesnej Polski. Tę współczesną Polskę i współczesną Solidarność ujrzeliśmy w pełnej krasie.

Dzisiaj Solidarność (nazwa już nie zobowiązuje) jest taka, że uroczystości podpisania Porozumień Sierpniowych organizowane są osobno. Bo odbywają się dwie, miasta Gdańska i związku zawodowego, niechętne jedna drugiej. Plac przed stocznią został podzielony barierkami. A sama Solidarność pomija swojego pierwszego przewodniczącego. I choć ta Solidarność mówi tak wiele o wolności, wspólnocie, pluralizmie itd., w jej opowieści ludzie, którzy wówczas, w sierpniu, kierowali strajkami – Wałęsa, Borusewicz, Lis – zostali wymazani. W tej opowieści uczciwymi Polakami są tylko ci z PiS. Jedyną zaś stacją dopuszczoną do transmisji uroczystości była TV Republika. Strach się bać takiej wolności i takiego pluralizmu.

Nieprzyjemnie jest wysłuchiwać wynurzeń Karola Nawrockiego, dziś prezydenta RP, a jeszcze niedawno szefa IPN, który o Lechu Wałęsie mówił łaskawie, że owszem, był przewodniczącym Solidarności i o nim „zapominać nie możemy, bo poddalibyśmy się historycznej amnezji”, ale zaraz dodawał: „Nikt nie zabroni nam opisywać rzetelnie i mówić prawdę o tym, kim był Lech Wałęsa. I za to dziękuję Sławomirowi Cenckiewiczowi!”.

Ta cała dzisiejsza Solidarność w dniu swojego święta ze szczęściem w oczach pluła na pierwszego przewodniczącego. A prezydent RP jej w tym sekundował. I rozwijał twórczo wszystkie jej teorie.

Już to wiemy, polska prawica od dawna mówi, że Wałęsa jest człowiekiem podejrzanym i niepewnym. A przez „rzetelne” opisywanie i „prawdę” rozumie wyciąganie wszelkich brudów, by go poniżyć. Teraz ta działalność weszła na nowy poziom, bo do grona bohaterów włączono Cenckiewicza, dyżurnego chwalcę i dyżurnego delatora.

Mamy więc do czynienia z klasyczną manipulacją: wymazywaniem jednych i wklejaniem drugich. Niby nic nowego, historia zna podobne przypadki, ale gdy widzi się coś takiego, można reagować jedynie obrzydzeniem. Zwłaszcza że to kłamstwo ma ciąg dalszy. Nawrocki w swoim wystąpieniu mówił, że rocznica Porozumień Sierpniowych to święto tych, „którzy zachowali się jak trzeba w 1980 r., a o których państwo polskie na wiele lat i na wiele dekad zapomniało”.

Mamy w tej opowieści, powtarzanej przez PiS w różnych wersjach, nieokreślony tłum tych, którzy byli – używając dawnego języka – klasą robotniczą. Mityczne masy, które mają rację. Przed nimi chylimy głowy. A że w gronie tych, którzy byli wtedy w stoczni, wśród tych mas, znajdowali się również Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis, tramwajarka Henryka Krzywonos i doradcy, już nieżyjący, Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek? Ich się nie dostrzega, w najlepszym razie stawia gdzieś z boku. Można wnioskować, że jeśli byli, to dość przypadkowo. Owszem, można o nich napomknąć, ale półgębkiem, przy okazji wypominając – w imię prawdy, a jakże – wszystkie grzechy oraz słabości sprzed lat i późniejsze. I wiadomo, jak to się skończyło. Za to ci z dalszych szeregów… Niepokalana klasa robotnicza! I niepokalani ci, którzy dziś w jej imieniu mówią. Dziękują, klaszczą, rozdają ordery, a kogo trzeba – gromią. Mali ludzie tamtych czasów, nie mogąc stawać obok tych większych, ściągają ich w dół. Tak oto powracają sceny z innej epoki, z historii ruchu robotniczego. Jako farsa.

Dlatego skończmy już i z tą Solidarnością, i z tymi rocznicami. Bo naprawdę niesmaczne jest fetowanie Piotra Dudy, Sławomira Cenckiewicza i Karola Nawrockiego.

Można rzec, że ukradziono Solidarności tę rocznicę. Tylko dlaczego tak łatwo się to udało? Liderzy tamtych dni wydają się zdezorientowani. „45 lat temu tu stała cała masa ludzi przed bramą. Ludzi życzliwych. Dzisiaj jesteśmy podzieleni. Podzielił nas jeden mały człowiek po katastrofie smoleńskiej”, mówiła Henryka Krzywonos-Strycharska.

„Byliśmy razem. I marzy mi się taka sytuacja, żeby w następnym roku ta uroczystość była wspólna. Co roku marzę o tym, żeby następna uroczystość była wspólna” – to słowa Bogdana Borusewicza, organizatora tamtych strajków.

A Bogdan Lis, ówczesny wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, wspominał: „Gdy wracam pamięcią do tych 18 dni strajkujących robotników stoczni, to do dzisiaj nie zdarzyło się w moim życiu nic, co mogłoby zmienić mój stosunek. To były najpiękniejsze dni w moim życiu. Były trudne, bo przenikały się dwa elementy. Nadzieja na sukces

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Mity PiS

W 2005 r. bracia Kaczyńscy wygrali wybory dzięki hasłu walki z mitycznym układem postkomunistycznym, który niczym nowotwór miał trawić ojczyznę

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś: „Żadne krzyki i płacze nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Zgodnie z tą myślą prezes PiS i jego akolici do perfekcji opanowali zakłamywanie rzeczywistości.

Histeryczne przedstawienie, które PiS odegrało na granicy z Niemcami, można nazwać majstersztykiem. Wykreowanie afery z rzekomym przerzucaniem do Polski przez niemieckie służby tysięcy muzułmańskich migrantów z Afryki spowodowało, że nawet premier Donald Tusk dał się nabrać na tę grę i wprowadził kontrole graniczne, co Robert Bąkiewicz, „komendant” samozwańczego Ruchu Obrony Granic, okrzyknął swoim wielkim sukcesem. Choć potem oznajmił, że Tusk tylko pozoruje walkę z nielegalnie przebywającymi w Polsce imigrantami. Dlatego też on i jego ludzie będą nadal stać na posterunkach, broniąc Polski.

Z sondażu przeprowadzonego przez IBRiS na zlecenie „Rzeczpospolitej” wynika, że 34% społeczeństwa też uwierzyło w kłamstwa o islamskich najeźdźcach i popiera obywatelskie patrole stadionowych chuliganów. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby 11 listopada, czyli w Narodowe Święto Niepodległości, Bąkiewicz został uhonorowany przez prezydenta Karola Nawrockiego najważniejszym polskim odznaczeniem, Orderem Orła Białego, „w uznaniu za znamienite zasługi dla Polski i Narodu Polskiego, za wierność Polsce niepodległej i suwerennej”. Być może opis bitwy o polską granicę znajdzie się w kolejnym wydaniu podręcznika do historii i teraźniejszości prof. Wojciecha Roszkowskiego.

W ten sposób Jarosław Kaczyński za pomocą partyjnej propagandy od lat tworzy urojoną rzeczywistość, bezczelnie kłamiąc, insynuując lub naginając fakty. Zdumiewające jest, że znaczna część społeczeństwa ślepo w to wierzy.

Kiszczak z Michnikiem wznoszą toast

Zaczęło się od zdrady przy Okrągłym Stole, gdzie ludzie Solidarności dogadali się z komunistami i w ten sposób podzielono Polskę między kliki. Zdradę, niczym w mafijnym środowisku, przypieczętowano suto zakrapianą imprezą. Naczelny ideolog PiS Sławomir Cenckiewicz w tekście „Szokujące kulisy Okrągłego Stołu” („Historia Do Rzeczy” nr 3/2015) pisał: „Leży przede mną nigdy niepublikowany zapis stenograficzny tzw. taśm Kiszczaka (wideo) z zakulisowych rozmów na Zawracie i w Magdalence. Wartość tego dokumentu ma przede wszystkim wymiar symboliczny, bowiem dokumentuje dynamiczny proces fraternizacji elit okrągłostołowych, które wkrótce stanowić będą już wspólną elitę III RP.

(…) »Wałęsa rozwiązuje krzyżówkę« – czytamy w stenogramie. I dalej: »Wałęsa pijący alkohol. Jacek Kuroń, Stanisław Ciosek, Zbigniew Bujak – rozmawiają i piją wódkę. Adam Michnik pijący wódkę. Czesław Kiszczak i Bronisław Geremek rozmawiający. Ireneusz Sekuła opowiada dowcip. Kiszczak wznosi toast, Michnik odpowiada, że pije za taki rząd, gdzie Lech będzie premierem, a gen. Kiszczak ministrem spraw wewnętrznych«. Było coraz weselej: »Wałęsa z kieliszkiem wznosi toast za zdrowie generała; kelnerzy dolewają alkohol do kieliszków. Lech Wałęsa, Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Czesław Kiszczak, Romuald Sosnowski stukają się kieliszkami. Sekuła w sposób humorystyczny wznosi toast za zdrowie premiera Mieczysława F. Rakowskiego (śmiech sali). Wałęsa tłumaczy coś Kiszczakowi. Kuroń rozmawia z Cioskiem i Lechem Kaczyńskim. Sekuła wyciąga cygaro. Geremek pali cygaro. Kuroń z papierosem. Michnik opowiada dowcip o Jezusie i żydowskim przewoźniku po Jeziorze Genezaret«. Były też nietaktowne żarty podkreślające miłą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jak prawica fałszuje historię PRL

Kłamstwa, Obrzydzanie, zohydzanie, oczernianie i szkalowanie

45 lat w dziejach Polski to niemało. Dokładnie tyle lat trwały rządy najdłużej panujących u nas królów – Kazimierza Jagiellończyka i Zygmunta III Wazy, a niewiele dłużej (48 lat) zasiadał na tronie rekordzista w tej konkurencji, Władysław Jagiełło. Tak długi okres rządów zawsze stanowi osobną epokę i wywiera niezatarte piętno na dalszych dziejach państwa i narodu. Trudno jednak nie zauważyć, że 45-lecie, które przypadło na czas po II wojnie światowej, coraz częściej uważane jest za niechciany epizod w polskiej historii, wręcz za „czarną dziurę”, którą kwituje się wyłącznie pejoratywnymi określeniami („komunizm”, „dyktatura komunistyczna” lub po prostu „sowiecka okupacja”), a państwo istniejące nad Wisłą w tym okresie coraz rzadziej nazywane jest Polską, a najczęściej pogardliwie „peerelem”.

A przecież akronim PRL, stanowiący dziś kwintesencję wszelkich uprzedzeń wobec powojennego 45-lecia, jest dowodem zwycięstwa polskiej tradycji nad marksistowsko-leninowską ideologią, oficjalnie wyznawaną przez władze tego państwa! „Ludową” stała się powojenna Rzeczpospolita Polska dopiero w 1952 r., czyli po ośmiu latach istnienia (z urzędującym w Belwederze prezydentem RP Bolesławem Bierutem jako symbolem państwa, którego kult wyraźnie budowano na wzór prezydenta Ignacego Mościckiego). Stalinowska moda na dokładanie ideologicznych przymiotników do nazw państw podporządkowanych Moskwie nie ominęła Polski, ale trzeba przyznać, że obeszła się z nami wyjątkowo łagodnie: nie staliśmy się żadną „republiką socjalistyczną” jak Czechosłowacja czy „republiką demokratyczną” jak wschodnie Niemcy, lecz pozostaliśmy Rzeczpospolitą, tyle że Ludową, co akurat miało silne zakorzenienie w przedwojennym języku politycznym socjalistów i ruchu ludowego.

Nie tylko nazwa powojennego państwa nie zrywała ciągłości narodowej. Pozostały nam przecież z II RP godło pozbawione jedynie korony (której zresztą nie było także na czapkach legionistów Piłsudskiego), niezmieniona flaga oraz hymn państwowy, oficjalnie ustanowiony w 1927 r. I nawet jeśli prawdziwa jest anegdota, że stało się tak z łaski samego Stalina, to jednak sporo to mówi o sile naszej tradycji narodowej, z którą nie miał ochoty walczyć nawet radziecki dyktator.

Co więcej, po 1944 r. Stalin (ani tym bardziej żaden z jego następców) nigdy nie zakwestionował istnienia Polski jako podmiotu prawa międzynarodowego, choć przecież pomiędzy 17 września 1939 r. a 22 czerwca 1941 r. oficjalnym stanowiskiem ZSRR – podobnie jak Trzeciej Rzeszy – było przekonanie, że „pokraczny bękart traktatu wersalskiego” już nigdy się nie odrodzi. Przebieg wojny zmusił radzieckiego przywódcę do uznania prawa Polaków do posiadania własnego państwa, choć oczywiście miało to być państwo uzależnione od Moskwy i rządzone przez „Polaków Stalina”. Tych ostatnich niełatwo jednak było znaleźć po brutalnych czystkach lat 30. (zwłaszcza po likwidacji Komunistycznej Partii Polski i jej kadry przywódczej) oraz początku lat 40. (zapisanych zbrodnią katyńską i masowymi deportacjami w głąb ZSRR), dlatego Polska Ludowa od samego początku przyjmowała z otwartymi rękami każdego, kto chciał dla niej pracować: katolików i ateistów, socjalistów i narodowców, ludowców i piłsudczyków, akowców i emigrantów z Londynu. I choć wielu z nich już kilka lat po wojnie padło ofiarą kolejnej, ostatniej na szczęście, fali stalinowskiego terroru, to po 1956 r. nikt nie mógł mieć wątpliwości, że żyje w kraju, który stanowi jedyną możliwą w tych czasach – w dodatku całkiem znośną – formę polskiej państwowości.

Zresztą na gruncie prawa międzynarodowego takie wątpliwości zostały rozwiane już kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie. Oto bowiem Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, utworzony w czerwcu 1945 r. w wyniku negocjacji moskiewskich między „Polakami z Lublina” a „Polakami z Londynu”, został uznany przez Francję gen. de Gaulle’a już 29 czerwca, a przez Stany Zjednoczone prezydenta Trumana i Wielką Brytanię premiera Churchilla 5 lipca 1945 r. W ten sposób emigracyjne władze RP w Londynie straciły uznanie zwycięskich mocarstw i mogły stanowić jedynie nieformalny symbol niepogodzenia się z powojenną rzeczywistością przez coraz mniejszą część polskiej emigracji. Członkiem tworzonej wtedy Organizacji Narodów Zjednoczonych stała się Rzeczpospolita Polska (a później PRL) reprezentowana przez władze w Warszawie. Aż czterokrotnie tamta Polska pełniła funkcję jednego z 10 niestałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ: w latach 1946-1947, 1960, 1970-1971 i 1982-1983. III Rzeczpospolitą ten zaszczyt spotkał dotąd tylko dwukrotnie: w latach 1996-1997 i 2018-2019.

W podsumowaniu swojej syntezy dziejów Polski w I połowie XX w. wybitny poznański historyk prof. Jerzy Krasuski stwierdzał: „Tak jak przedwojenna Rzeczpospolita Polska nie cieszyła się poparciem większości Polaków, nie mówiąc już o mniejszościach narodowych, stanowiących jedną trzecią ludności państwa, tak samo Polska rządzona przez komunistów nie znalazła nigdy poparcia większości narodu. Właściwie dlaczego? Była państwem jednolitym narodowościowo i religijnie, rozładowała przeludnienie wsi, zapewniła awans społeczny mas ludowych, upowszechniła i podniosła oświatę, troszczyła się o wysoki poziom kultury, zbudowała ogromny przemysł, zlikwidowała

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Przekleństwo drugiej tury

Największe partie od 20 lat zwykle wystawiają kandydatów z drugiego szeregu, takich, którzy mogą się spodobać przeciętnemu wyborcy

Powszechne wybory prezydenckie to bez wątpienia jedno z najmniej rozsądnych rozwiązań, jakie przyjęto u początków III Rzeczypospolitej. Mimo to, a może właśnie dlatego, polscy politycy i wyborcy tak bardzo je polubili, że trudno dziś sobie wyobrazić naszą politykę bez tego „cyrku prezydenckiego”, który odbywa się regularnie co pięć lat. Właśnie przeżywamy ten cyrk po raz ósmy i nic nie wskazuje na to, by jego efekty skłaniały do jakiejkolwiek poważnej refleksji.

Za każdym razem jest tak samo: na początku pojawiają się dziesiątki chętnych, wychodzących z prawdziwego skądinąd założenia, że skoro prezydent może nie mieć żadnego wykształcenia (jak Wałęsa) ani powagi politycznej (jak Duda), to znaczy, że już każdy może objąć ten najwyższy urząd w państwie, więc oni także. Potem przychodzi sito w postaci zbierania 100 tys. podpisów, z czym mają problem tylko ci, za którymi w ogóle nikt ani nic nie stoi. Pozostali, a więc zwykle kilkanaście osób, podpisy w taki czy inny sposób zdobywają, dzięki czemu otrzymują oficjalny status zarejestrowanego kandydata i wielotygodniowy dostęp do mediów, o jakim wcześniej nawet nie marzyli.

Cała perwersyjność tej zabawy polega na tym, że zwycięzca i tak może być tylko jeden, więc realną szansę na zostanie prezydentem mają wyłącznie ci, za którymi stoją największe obozy polityczne. Od 20 lat przywilej ten należy wyłącznie do kandydatów PiS i Platformy, cała reszta stanowi zatem tylko barwne tło dla powtarzających się w każdych wyborach zmagań między Kaczyńskim a Tuskiem, nawet jeśli reprezentują ich znacznie młodsi kandydaci z nieporównanie mniejszym doświadczeniem i niższą pozycją polityczną.

Wbrew pozorom nasze wybory prezydenckie nie są wzorowane na tych najbardziej znanych, w USA, lecz stanowią kopię wyborów francuskich, które gen. de Gaulle wprowadził do systemu V Republiki dopiero w latach 60. XX w. We Francji co pięć lat również startuje kilkunastu kandydatów, z których do drugiej tury przechodzi dwóch najsilniejszych i to spośród nich jest wyłaniany prezydent.

Model ten w 1990 r. postanowili przenieść na grunt polski politycy Ruchu Obywatelskiego – Akcji Demokratycznej (ROAD), czyli partii popierającej wówczas premiera Tadeusza Mazowieckiego w rywalizacji z Lechem Wałęsą, który nie krył swoich prezydenckich ambicji. Pomysł ten spodobał się też samemu Wałęsie, liczącemu na łatwe zwycięstwo nad coraz mniej popularnym szefem rządu. Ani jedna, ani druga strona solidarnościowej wojny na górze nie była w stanie przewidzieć, że pierwsze wybory prezydenckie w historii Polski okażą się wielkim zaskoczeniem: Mazowiecki zajął dopiero trzecie miejsce, pokonany przez „człowieka znikąd”, czyli polonijnego biznesmena Stanisława Tymińskiego, którego prymitywny populizm okazał się dla niemal jednej czwartej wyborców bardziej wiarygodny niż hasło „przyśpieszenia” głoszone przez gdańskiego noblistę i „siła spokoju” inteligenckiego premiera.

Zjednoczony front

To, że ostatecznie Wałęsa bez trudu pokonał Tymińskiego, a w żadnych następnych wyborach do drugiej tury nie wszedł nikt równie nieprzewidywalny, sprawiło, że lekcja z 1990 r. została w Polsce zignorowana. Na tyle skutecznie, że gdy tworzono konstytucję III RP, zapisano w niej powszechne wybory prezydenckie, choć większość partii popierających nową ustawę zasadniczą (PSL, Unia Wolności, Unia Pracy) nie miała żadnego interesu w utrzymaniu takiego modelu wyłaniania głowy państwa, bo ich kandydaci nigdy nie mieli realnych szans na wygranie wyborów. Był to jednak czas początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, który w wyborach z 1995 r. pokonał Wałęsę, a pięć lat później zdeklasował wszystkich rywali, wygrywając już w pierwszej turze. Lewica mogła wtedy żyć w przekonaniu, że już zawsze będzie największym, a w każdym razie najstabilniejszym obozem politycznym w III RP, dysponując wiernym, wielomilionowym elektoratem. Temu dobremu samopoczuciu liderów SLD śmiertelny cios zadały wydarzenia pierwszych lat XXI w., gdy środowiska prawicowe skonsolidowały się wokół dwóch nowych ugrupowań stworzonych przez Kaczyńskiego i Tuska, którzy wcześniej wydawali się już politykami przegranymi.

Zjednoczony jeszcze wtedy „front antykomunistyczny” PO-PiS, intensywnie wspierany przez większość mediów, elit intelektualnych i nowo powstały IPN, doprowadził do moralnej i politycznej delegitymizacji lewicy, która w podwójnych wyborach z 2005 r. nie tylko straciła władzę, ale w ogóle została wypchnięta poza główny nurt polskiej polityki. Bo choć przez następne lata jej szczątkowa reprezentacja nadal zasiadała w Sejmie (z wyjątkiem kadencji w latach 2015-2019, gdy znalazła się poza parlamentem), to żadna z dwóch dominujących partii nie traktowała lewicy jako partnera, z którym należy się liczyć.

Niewiele zmieniło nawet utworzenie w 2023 r. obecnej koalicji rządowej, zdominowanej przez siły centroprawicowe, przy których lewica odgrywa rolę ledwie tolerowanego młodszego brata. A tegoroczne wybory prezydenckie, z trójką niezbyt poważnych, za to rywalizujących kandydatów lewicowych, jedynie potwierdziły tę oczywistą prawdę, że polska scena polityczna została trwale zdominowana przez środowiska prawicowe, a więc oparte na antykomunizmie, klerykalizmie i coraz mniej skrywanym nacjonalizmie.

Powszechne wybory prezydenckie w III RP zawsze zresztą służyły prawicy, a nie siłom umiarkowanym i odpowiedzialnym. Co prawda, polski prezydent może tylko pomarzyć o realnej władzy, jaką ma wybierany w taki sam sposób jego francuski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Rzeczpospolita partyjna

Przez 35 lat demokratycznej Polski nie udało się zwalczyć nepotyzmu i partyjniactwa w spółkach skarbu państwa i instytucjach publicznych

Jednym z 21 słynnych postulatów sierpniowych ogłoszonych przez Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w 1980 r. było wprowadzenie „zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej”. PRL nie była państwem demokratycznym, więc władza musiała mieć wpływ na obsadę wszelkich stanowisk. III RP szczyci się szeroko rozwiniętą demokracją, ale mechanizm doboru kadry kierowniczej się nie zmienił. Aby zajmować dobrze płatne posady, nie trzeba mieć wcale gruntownego wykształcenia ani doświadczenia zawodowego – wystarczą przynależność partyjna, koligacje rodzinne i znajomości.

Nieskuteczna ustawa antykorupcyjna

Premier Tadeusz Mazowiecki zakazał swoim urzędnikom zasiadania we władzach spółek i posiadania w nich udziałów. Zakaz ten uchylił Jan Krzysztof Bielecki. Dopiero w czerwcu 1992 r. solidarnościowy parlament uchwalił tzw. ustawę antykorupcyjną. Zgodnie z prawem urzędnicy państwowi wysokiego szczebla i parlamentarzyści nie mogli w czasie sprawowania funkcji być członkami zarządów, rad nadzorczych lub komisji rewizyjnych spółek prawa handlowego (zakaz ten nie dotyczył osób reprezentujących skarb państwa w spółkach, w których państwo miało udziały). Wymienione osoby nie mogły też być zatrudnione w spółkach ani wykonywać w nich innych zajęć, być członkami zarządów fundacji prowadzących działalność gospodarczą ani posiadać udziałów, jeśli byłoby to sprzeczne z ich obowiązkami lub budziło podejrzenia o interesowność.

Za naruszenie zakazów groziło wyrzucenie z pracy bez terminu wypowiedzenia, choć nie było to obligatoryjne. Czyli dolegliwość była niewielka. Nowe prawo nie mówiło natomiast nic o działaczach partyjnych, którzy tłumnie zasilili kadry zarządcze państwowych firm i instytucji. Ustawa antykorupcyjna miała wiele luk. Nie wiadomo było, kto miał czuwać nad jej przestrzeganiem.

W 1994 r. ówczesny minister sprawiedliwości i prokurator generalny Włodzimierz Cimoszewicz ogłosił akcję „Czyste ręce”. Szef resortu sprawiedliwości zwrócił się do szefów urzędów państwowych – m.in. ministrów, prezesów Najwyżej Izby Kontroli i Narodowego Banku Polskiego, szefa Kancelarii Prezydenta RP – o skontrolowanie, czy ich podwładni łamią ustawę antykorupcyjną, czerpiąc zyski z pracy w spółkach. Inicjując „Czyste ręce”, Cimoszewicz chciał poznać skalę patologicznego zjawiska występującego na styku polityki i biznesu, a także rozpocząć dyskusję na temat kryteriów delegowania kadry menedżerskiej do spółek skarbu państwa. Akcja zakończyła się spektakularną klapą, ale inaczej być nie mogło, skoro deklaracje o uczciwości składali sami zainteresowani, czyli urzędnicy, a nikt nie sprawdzał, czy mówili prawdę. Na kilkadziesiąt tysięcy osób wykryto ledwie kilkadziesiąt przypadków złamania ustawy antykorupcyjnej, a i tak nikt nie poniósł konsekwencji.

Co prawda, politycy wszystkich partii potępiali wykorzystywanie stanowisk publicznych do dodatkowego zarobku, lecz zawsze dodawali jakieś „ale”. Jedynie Konfederacja Polski Niepodległej (KPN) była nieugięta, domagając się surowych kar dla polityków i urzędników łamiących ustawę antykorupcyjną – pozbawienia stanowisk państwowych oraz nakazu zwrotu nielegalnie zarobionych pieniędzy, i to z odsetkami. „O łączeniu funkcji państwowych z działalnością gospodarczą KPN mówiła od dawna. Zawsze jednak robiono z nas wariatów, nie było żadnych reakcji”, grzmiał z trybuny sejmowej poseł Dariusz Wójcik, dodając, że działo się tak z powodu „zmowy milczenia”. Według Wójcika zawiązały ją wszystkie partie, każda miała bowiem w swoich szeregach polityków, którzy byli na bakier z uczciwością i ustawą antykorupcyjną.

Bezhołowie pod kuratelą PiS

Niemal każda partia, idąc do wyborów, zapowiadała transparentność w doborze kadr w spółkach i instytucjach państwowych, ale na deklaracjach się kończyło. Jednak to, co działo się przez ostatnie osiem lat rządów PiS, było niespotykane. Kilka tysięcy działaczy partyjnych, znajomych i członków rodzin polityków obozu rządowego objęło dobrze płatne stanowiska, nie mając ku temu żadnych kwalifikacji. Na przykład członkiem zarządu Elektrowni Ostrołęka został Janusz Kotowski, były prezydent Ostrołęki, z wykształcenia katecheta. Prezesem Zakładów Chemicznych Nitro-Chem w Bydgoszczy, produkujących m.in. trotyl, mianowano Krzysztofa Kozłowskiego, który zajmował się sprzedażą ryb egzotycznych i zakładaniem akwariów. Na czele innej spółki zbrojeniowej, produkującego m.in. hełmy i kamizelki kuloodporne Maskpolu, ulokowano Ładysława P., syna Bolesława Piaseckiego, przedwojennego polskiego faszysty, założyciela Obozu Narodowo-Radykalnego, i Marka P.P., byłego prezesa Centrum Duszpasterstwa Archidiecezji Warszawskiej. Nie możemy podać personaliów menedżerów, bo zasiadają na ławie oskarżonych. Prokuratura zarzuca im liczne nadużycia, których mieli się dopuścić w Maskpolu.

Władza PiS była tak zdemoralizowana, że działaczy partyjnych oraz krewnych i znajomych królika na masową skalę zatrudniano na fikcyjnych posadach, tzn. brali pieniądze, ale nie wykonywali żadnej pracy. Zarząd Pekao SA miał 18 doradców. Jednym z nich była Małgorzata Raczyńska-Weinsberg, propisowska dziennikarka i przyjaciółka Jadwigi Kaczyńskiej. Raczyńska-Weinsberg w ciągu niecałych dwóch lat pracy w Pekao SA miała zarobić ok. 3,3 mln zł. Jarosław Olechowski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Fenomenem był duży przyrost naturalny

W latach 90. zlikwidowano ponad 40% zakładów przemysłowych

Warto spojrzeć na polską gospodarkę z dłuższej perspektywy, uwzględniając okres zarówno realnego socjalizmu Polski Ludowej, jak i kapitalizmu III RP. Oceny tych czasów sprowadzane tylko do rozwiązań ustrojowych nie są słuszne. Warto zauważyć, że wśród państw kapitalistycznych są i najbogatsze, i bardzo biedne. Opisując zaś gospodarowanie po 1945 i po 1989 r., trzeba zacząć od tego, że różne były punkty startu, warunki zewnętrzne, systemy własności. Odmienne były wyzwania związane z etapem rozwoju kraju, niezależnie od ustroju politycznego.

Po 1945 r. dziedziczyliśmy zacofaną gospodarkę. Polska międzywojenna miała oligarchiczną strukturę społeczną, z dużą rolą zubożałego ziemiaństwa. Niezbyt liczna burżuazja była w znacznej części niemiecka i żydowska. W miastach mieszkało tylko 27,2% ludzi. Biedny kraj został bardzo zniszczony wojną. Ludność zmniejszyła się z 34,8 mln do 24 mln i zmieniła się jej struktura społeczna. Żydzi zostali wymordowani, wyrzucono z kraju Niemców. Bazą dla gospodarki stało się społeczeństwo etnicznie polskie, w dominującej części wiejskie, bez doświadczenia pracy w przemyśle. Nastąpił wielki przepływ ludzi ze wsi do miast. Były to kadry o niskich kwalifikacjach, które dopiero musiały się uczyć funkcjonowania w kolektywach pracowniczych.

Budowa przemysłu priorytetem PRL

Reakcją na zacofanie kraju widoczne w II RP była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego. Inwestycje finansowano skromnym kapitałem państwowym wobec braku kapitału prywatnego i niechęci kapitału zagranicznego. To nie mogły być działania na wielką skalę. Priorytetem Polski Ludowej była budowa przemysłu – sposób na wyrwanie się z zacofania gospodarczego. Naśladowano gospodarkę ZSRR, ale i bez tego naturalnym warunkiem rozwoju stało się uprzemysłowienie. Produkcja stali i cementu była podstawą inwestycji infrastrukturalnych, rozwoju innych przemysłów, elektryfikacji kraju i budownictwa. Uprzemysłowienie było ważne w kontekście rozwoju zbrojeń w okresie zimnej wojny. Nacjonalizacja przemysłu oraz centralne sterowanie gospodarką pozwalały gromadzić zasoby do realizacji wytyczonych celów. Na początku nie było innych realnych źródeł finansowania. W latach 1945-1989 zbudowano w Polsce 1634 nowe zakłady przemysłowe. Uwzględniając zakłady powstałe wcześniej, ale modernizowane, w całym przemyśle w 1988 r. funkcjonowało 6549 zakładów. Tym samym w 1989 r. Polska była już krajem przemysłowym, a większość ludzi mieszkała w miastach.

Gospodarka powojenna rozwijała się w warunkach realnego socjalizmu, z dominującym centralnym zarządzaniem, rozdzielnictwem nakazowym, a także inwestowaniem kosztem konsumpcji indywidualnej. Powodowało to niedostatek towarów konsumpcyjnych na rynku. Utrzymywano ceny określane administracyjnie. W opozycji do tego stanu w reformie gospodarczej po 1989 r. równowagę ekonomiczną osiągnięto przede wszystkim poprzez silne ograniczenie popytu. Wzrost podaży mógł przyjść dopiero później.

O warunkach życia decyduje poziom konsumpcji, dostępny ze względu na wyniki gospodarowania. W PRL konsumpcja przegrywała z inwestowaniem. Już w 1950 r. akumulacja wynosiła 20,1%, w 1960 r. – 23,9%, w 1970 r. – 27,1%, a w 1975 r. nawet 35,7%. Dla porównania – w 2000 r. akumulacja stanowiła 23,3%, ale w 2010 r. tylko 20,6% PKB. Potem było jeszcze gorzej, bo w 2022 r. wskaźnik ten wynosił 16,8%.

W PRL budowano mieszkania, ale ciągle nie nadążano za potrzebami. Wszystko to działo się w sytuacji dużego wyżu demograficznego, gdy co roku przybywało po kilkaset tysięcy młodych ludzi. Teraz przybywa ich o połowę mniej, a perspektywa uzyskania mieszkania nie jest lepsza. Przez cały okres Polski Ludowej ceny wielu towarów i usług nie równoważyły popytu z podażą. Wyrównywały to świadczenia w naturze dotyczące przede wszystkim działalności socjalno-bytowej przedsiębiorstw, takie jak wczasy pracownicze i kolonie dla dzieci, przedszkola i stołówki pracownicze, budownictwo zakładowe, domy kultury i obiekty sportowe, turystyka oraz opieka nad emerytami. Zniknięcie tych świadczeń po 1989 r. bardzo obniżyło poziom życia rodzin robotniczych. Jedni uważają to jednak za zaletę, drudzy wprost przeciwnie.

Nie tylko teraz, ale i wówczas wiedziano, że mniejszym rozpiętościom w poziomie dochodów realnych ludności musi towarzyszyć większa jednolitość, szarzyzna i monotonia w dziedzinie konsumpcji. Takie widzenie „szarej” przeszłości PRL jest powszechne w XXI w. i prowokuje do krytycznej oceny tego okresu. Dopiero po 2015 r. opcja ta nieco się zmieniła, wraz z rosnącą rolą świadczeń społecznych.

Sytuacja gospodarcza lat 80. odbierana jest jako wizytówka całej PRL. Objawem bezpośrednim kryzysu tej dekady

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Ludzie z pustego obszaru

Tragedia człowieka z PGR polega na tym, że nie należał nigdzie – ani to chłop ze wsi, ani miastowy, ani rolnik, ani robotnik.

Bartosz Panek – (ur. 1983) reporter, dziennikarz radiowy. Niedawno ukazała się jego książka „Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach” (Wyd. Czarne).

Najlepiej byłoby, gdyby PGR-y w ogóle nie powstały – mówi cytowana przez ciebie socjolożka Elżbieta Tarkowska. Mocne stwierdzenie…
– Myślę, że to jest retoryczne podsumowanie pewnego etapu badań Elżbiety Tarkowskiej, która widziała w popegeerowskiej III RP mnóstwo nieszczęścia i nowej biedy, będącej pochodną starej biedy. Dlatego odbieram to nie jako historiozoficzną myśl, ale wyraz pewnej emocji. Jasne, że byłoby lepiej, gdyby wszyscy znaleźli zatrudnienie w przestrzeniach, które nie tworzyły enklaw, i w zakładach, które nie byłyby oparte na hierarchicznym sposobie zarządzania. Do PGR-ów przecież wszystko się dowoziło. Z zewnątrz był lekarz, przyjeżdżały zespół muzyczny, teatr, kino. Niewiele gospodarstw miało taką bazę na miejscu. Zarazem powstało sporo domów kultury, szkół i żłobków, przychodni i gabinetów pielęgniarskich. Lekarze podstawowej opieki zdrowotnej pojawiali się, i to w wielu PGR-ach, raz na tydzień albo dwa razy na miesiąc. Oczywiście te funkcje socjalne sprawiły, że sporo miejsc mogło w miarę sensownie funkcjonować, a niektóre społecznie się podniosły, bo wcześniej w ogóle nie było tam przychodni, żłobków czy przedszkoli. Ale myślę, że geograficzne oddzielenie wpływało jednak na wsobność tych społeczności. Natomiast pytanie podstawowe brzmiałoby: co w zamian za PGR-y?

Właśnie, powojenna Polska była nędzarką – piszesz. Łatwo zapomnieć o punkcie startowym polskiego rolnictwa po wojnie. W ogóle polskiej gospodarki.
– Nie jestem ekspertem od ekonomii, ale wiemy, że z powodu II wojny światowej znaczna część pól była nieużytkowana, infrastruktura zniszczona, ludność przetrzebiona, zmęczona, wypalona okupacyjnym życiem. W 1945 r. komisja ekspertów sugerowała, by stawiać na rolnictwo indywidualne, ale to było sprzeczne z radzieckimi oczekiwaniami. Po 1948 r. zaczęła się administracyjna kolektywizacja, która nie powiodła się i napotkała opór chłopów. Rok później, głównie z zasobów wcześniejszych Państwowych Nieruchomości Ziemskich, powstały państwowe gospodarstwa rolne, co wpisywało się w stalinizację i nacjonalizację, choć wymagało niemałych inwestycji w infrastrukturę. Gospodarstwa indywidualne to ciekawy pomysł, ale z drugiej strony industrializacja wsi na masową skalę była raczej niemożliwa w tamtych warunkach. Kto by mógł wchłonąć te ręce do pracy? To pytanie, na które nie ma dziś dobrej odpowiedzi.

Jeszcze przez chwilę ciągnąc tę alternatywną ścieżkę historii – powstanie PGR-ów to jedno, odrębną sprawą jest to, co zrobiono z nimi w III RP. Cytujesz byłego ministra Janusza Lewandowskiego, który przyznaje, że zarówno jemu, jak i innym politykom zabrakło wyobraźni.
– Ważniejsze są chyba słowa Tadeusza Mazowieckiego, że byłym pracownikom PGR-ów można było zaproponować lepsze warunki odejścia z państwowego rolnictwa. Państwo przyjęło filozofię nieinwestowania w niedochodowe przedsiębiorstwa, zakładając, że wolny rynek lepiej zagospodaruje te zasoby. A proces zmian można było rozłożyć na dłuższy czas i stopniowo wygaszać PGR-y. Najważniejszy problem to brak osłony socjalnej i sensownej polityki dla tych obszarów. Do tego trzeba pamiętać, że PGR-y stanowiły strukturę społeczną i w zasadzie nic jej nie zastąpiło – do dzisiaj tak jest. Państwo raczej uciekało z tamtych terenów. Został Kościół. To jest w zasadzie jedyna instytucja, która istnieje wszędzie.

Czytając twoją książkę, pomyślałem, że państwo w zasadzie nie miało wiele do zaoferowania byłym pracownikom PGR-ów. Najchętniej zrobiłoby z nich przedsiębiorców, ale to trochę naiwne założenie, choć charakterystyczne dla kapitalistycznej Polski.
– Na początku lat 90. była nadzieja, że to usługi wchłoną zwolnionych pracowników. Jednak brakowało rozwiniętego rynku tych usług, szczególnie w mniejszych ośrodkach, co sprawiło, że idea okazała się nierealistyczna, a ludziom, którzy mieli zostać przedsiębiorcami, brakowało do tego i ochoty, i kompetencji. W PGR-ach pracowali przecież najczęściej, wykonując jedną czynność. Kiedy rząd Mazowieckiego stracił poparcie, kolejne ekipy nie kontynuowały części inicjatyw, które miały wspomóc ludzi na tych terenach. Obietnice dla byłych pracowników PGR-ów często nie były realizowane lub przeprowadzane częściowo, co tylko podkopało zaufanie do państwa i ekip rządzących.

Tomasz S. Markiewka (ur. 1986) – doktor w Katedrze Filozofii Społecznej UMK w Toruniu, autor m.in. nominowanej do Nagrody Literackiej Nike książki „Nic się nie działo. Historia życia mojej babki”, w której opowiada o swoich korzeniach i emancypacyjnej roli kobiet na polskiej wsi.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Sprawiedliwość

W starożytnej Grecji sprawiedliwość (dike) uznawana była za cnotę naczelną. Grecy sądzili, że bez niej nie może przetrwać żadna wspólnota polityczna. Choć sprawiedliwość pojmowali różnie, byli przekonani, że życie bez niej jest niegodne człowieka. Ta wysoka wartość sprawiedliwości utrzymywała się w kulturze zachodniej przez wieki. Czy jest tak i dziś? Zapewne pozostaje ona w centrum systemu prawnego, i to przecież nie tylko krajów zachodnich. Trudno jednak powiedzieć, że poza nim jej rola jest kluczowa. W tym sensie niewątpliwie nastąpiła redukcja znaczenia sprawiedliwości jako wartości. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Polsce. Teza mojego felietonu jest następująca: po 1989 r. stworzyliśmy niesprawiedliwy system społeczny (poprzedni też był niesprawiedliwy, ale inaczej). Widomym tego znakiem jest nasz system podatkowy, który można wręcz uznać za wzorcowo niesprawiedliwy, choćby dlatego, że mniej zarabiający płacą do wspólnej kasy relatywnie więcej niż zarabiający lepiej. Bardzo krótko mieliśmy prawdziwie progresywny system podatkowy, w krajach zachodnich od dawna będący standardem. Cały czas zaś w naszym systemie podatkowym znajdowały się istotne luki, które pozwalały najlepiej wynagradzanym płacić najmniejsze podatki (różne kontrakty menedżerskie z licznymi ulgami i systemem podatku liniowego). Kwitły kancelarie prawne specjalizujące się w kiwaniu fiskusa, zwanym oficjalnie „optymalizacją podatkową”. W ogóle system podatkowy ustawiony był (i wciąż jest) tak, aby ułatwić bogatym unikanie opodatkowania, a biednych bezwzględnie zmusić do ich płacenia. W tle, obok przewagi lobbystycznej, kryła się ideologia potransformacyjna z nadzwyczaj popularną bajką, którą kapitalizm opowiada sam o sobie – że jak pozwolimy się bogacić bogatym, to coś z tego skapnie i biednym (niesławna „teoria skapywania”).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Znowu na szparagi do Niemca?

PiS straszy, że Tusk zamrozi płacę minimalną.

Sygnał do natarcia dał Daniel Milewski, doktor prawa i poseł PiS w jednej osobie, sporządzając interpelację „W sprawie przewidywanych na lata 2024-2027 podwyżek płacy minimalnej w kontekście bezpieczeństwa finansowego Polaków”.

„W latach 2007-2015 imigracja zarobkowa Polaków objęła dziesiątki tysięcy polskich rodzin. W tym czasie minimalne wynagrodzenie za pracę wzrosło o 86%, z 936 zł do 1750 zł, a jego wysokość w połączeniu z wysokim bezrobociem była jednym z głównych impulsów do wyjazdu za granicę, w znacznej mierze do prac sezonowych, np. przy zbiorach szparagów w Niemczech. Od 2015 r. to wynagrodzenie wzrosło o 242%. Emigracja zarobkowa zmieniła się, wielu ludzi wróciło do Polski. A zatem, czy tempo podwyżek minimalnej płacy będzie w tej kadencji takie jak w latach 2007-2015, co z powrotem uczyni z naszego narodu tanią siłę roboczą państw wiodących w Unii Europejskiej?”, zapytał poseł.

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, ministra rodziny, pracy i polityki społecznej, odpowiedziała ogólnikowo, a zapewnienie, że płace minimalne nie zostaną zamrożone i będą rosły w tempie uniemożliwiającym Niemcom zatrudnianie Polaków do zbierania szparagów, nie padło.

Godny poziom.

Pisowcy nie zmarnowali takiej okazji, ogłaszając: „Nastały trudne czasy dla milionów Polaków. Obecne rządy to czas podwyżek cen prądu, gazu, wody, a wcześniej podniesienia VAT na żywność. W sklepach wzrosty cen od wiosny zaczęły przyspieszać. Prognozy nie wskazują na zmiany tego trendu, wręcz przeciwnie, ma być coraz drożej. Teraz okazuje się, że Polacy mogą uniknąć jednej podwyżki. Nie będą jednak z tego zadowoleni.Chodzi bowiem o płacę minimalną, którą otrzymuje aż 3 mln osób”.

Fakt jest taki, że Polska do 15 listopada musi wdrożyć unijną dyrektywę w sprawie adekwatnych wynagrodzeń minimalnych, wprowadzając stosowne przepisy krajowe. Wspólnota doszła bowiem do wniosku, że mieszkańcom UE należy zapewnić godny poziom życia, czyli godne wynagrodzenia, a co za tym idzie, pensję minimalną umożliwiającą zaspokojenie potrzeb.

Celem Unii nie jest bowiem podbicie Polski i uczynienie z niej wasala Niemiec, ale – jak czytamy w uzasadnieniu dyrektywy – „wspieranie dobrobytu jej narodów oraz działanie na rzecz trwałego rozwoju Europy, którego podstawą jest społeczna gospodarka rynkowa o wysokiej konkurencyjności, zmierzająca do zapewnienia pełnego zatrudnienia i postępu społecznego, wysokiego poziomu ochrony i poprawy jakości środowiska, a jednocześnie wspierająca sprawiedliwość społeczną”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.