Tag "Lech Poznań"

Powrót na stronę główną
Sport

Klasa robotnicza idzie na Rayo

W świat poszła informacja, że Polacy znowu zrobili bydło na wyjeździe i są z tego dumni

Tak by w każdym razie wynikało z sektorówki fanów Vallecas, którą dumnie rozpostarli na swojej trybunie – flaga „Working Class” kłuła w oczy fanów Kolejorza, wiernych wyznawców „żołnierzy wyklętych”, chłopców testosteronowców walczących z wyimaginowaną komuną. W ich łysych kibolskich łbach się nie mieści taka perwersja: oto można być zarazem ultrasem i ultralewicowcem – tymczasem są w Europie takie enklawy, choćby w hamburskim St. Pauli, w Nikozji na stadionie Omonii, no i właśnie w Villa de Vallecas, robotniczej dzielnicy Madrytu. Tamtejsi Bukaneros skandują podczas meczów apele antyfaszystowskie, antykapitalistyczne, anarchistyczne, antyrasistowskie, pacyfistyczne, równościowe – wszystko wyjęte wprost z mokrych koszmarów stadionowego prawactwa. Dlatego pierwsze, do czego zabrali się w przeddzień meczu wielkopolscy fanatycy, to w imię Wielkiej Polski jęli szukać miejsca do bitki z „madryckimi komuchami”. Zadyma na kilkaset osób została przez rodzimych kronikarzy ustawek uznana za zwycięską, choć zweryfikować to trudno z uwagi na uliczny charakter walk i ogólny chaos im towarzyszący. Ktoś tam nawet wylądował w szpitalu, w świat poszła informacja, że Polacy znowu zrobili bydło na wyjeździe i są z tego dumni. Prezydent Nawrocki lubi to.

Rayo, choć ma budżet wyższy od Lecha, inwestuje w piłkarzy, nie w infrastrukturę, przeto radykalnie przestarzały stadionik z całą pewnością można nazwać przytulnym, ale standardami odbiega od tego, do czego przyzwyczajeni są bywalcy areny przy ul. Bułgarskiej od 15 lat. Zapomniał wół jak cielęciem był; zanim poznaniacy stali się beneficjentami przygotowań Polski do Euro 2012, grali na starym stadionie, gdzie też było siermiężnie – nie w każdego państwo inwestuje miliony.

Na Campo de Fútbol de Vallecas czas się zaiste zatrzymał, gospodarze są dumni z wyników sportowych swojej ekipy i uwielbiają atmosferę obiektu, na którym mecze można oglądać z okien i balkonów blokowiska wznoszącego się za jedną z bramek. Jest skromnie, ale są wyniki – grają trzynasty sezon w La Liga, piąty z rzędu, w ubiegłym sezonie wyrównali najlepszy historyczny wynik, zajmując ósme miejsce w lidze hiszpańskiej. Zdarzało się tu przegrywać Realowi i Barcelonie, przyjeżdżali tu najwięksi z największych, z Messim i Cristiano Ronaldo na czele, tymczasem przed treningiem na stadionie w Vallecas Lechici dworowali sobie w mediach społecznościowych z zabiedzonej ich zdaniem szatni, niejednorodnego zestawu ręczników i ciasnoty kanciapki trenerskiej. Zawstydzeni, ale raczej zniesmaczeni gospodarze ustami swojego prezesa słusznie nazwali to zachowanie nikczemnym, zwłaszcza że pierwszym klubem, który publicznie zaczął wybrzydzać na spartańskie warunki obiektu Rayo byli nie Galacticos ani też żadna z wielkich ekip, które tam goszczono, ale Lech, świeżo upokorzony przez mistrza Gibraltaru, obecnie ligowy średniak z Polski.

Jeśli Rayo zamierzało się oszczędzać przed niedzielnymi derbami z Realem Madryt, ten zestaw poznańskich prowokacji wystarczył, by zmobilizować drużynę do braku litości. Co prawda, przez godzinę wielkopolscy kibice mogli żyć złudzeniami, bo Lech prowadził 2:0, a koncertową partię rozgrywał ponownie Honduranin Luis Palma (na którego wykupienie zapewne Lecha stać nie będzie), ale wystarczyło, że trener gospodarzy przywrócił do składu czterech podstawowych zawodników i przez ostatnie 30 minut widzieliśmy w szeregach Kolejorza wyłącznie panikę. Co gorsza, na wzmocnienie składu Rayo Niels Frederiksen zareagował osłabieniem swojej drużyny – zaczął ściągać swoje największe gwiazdy i wprowadzać w ich miejsce przepłacanych melepetów w rodzaju

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Cudowne gole i katastrofa gibraltarska

Tym razem to Lech wszystko zepsuł

Uwaga: porównanie będzie niesmaczne i czerstwe jak gra poznańskiego Lecha z niejakim Lincoln Red Imps, osoby o niskim progu wrażliwości uprasza się o pominięcie następnego akapitu.

Z górą 80 lat po śmierci gen. Sikorskiego przeżyliśmy kolejną tragedię gibraltarską. Tamta, historyczna, doczekała się dwóch ekranizacji, u Bohdana Poręby była katastrofą, u Anny Jadowskiej zamachem, ta czwartkowa była jednym i drugim – Lech zagrał katastrofalnie i przeprowadził zamach na dobre imię polskiej piłki klubowej, z trudem odzyskiwane po latach futbolowej gnuśności. Kiedy drużyna, która na ostatni transfer wydała więcej, niż jest warta cała drużyna jej rywali, przegrywa zasłużenie po koszmarnym występie, cisną się na usta słowa, których dziennikarzowi wypowiedzieć nie wolno, ale felietonista pofolgować sobie może.

To wyglądało jak przemyślany sabotaż. Nikt nikogo za rękę nie łapie, ale spiskowa teoria sama się nasuwa, bo jak uwierzyć w nagłą przemianę ekipy, która w poprzedniej kolejce rozniosła wiedeński Rapid, grając jeden z najlepszych meczów w historii europejskich występów? Ile można było teraz zarobić „u buka”, stawiając na mistrzów Gibraltaru? Dla kolegi pytam, nie tego przez wielkie K. Toni Kolega jest bowiem chorwackim obrońcą Czerwonych Chochlików i powiódł swoją drużynę do historycznego zwycięstwa. A już całkiem serio: gdyby Lech był się podłożył w ramach przestępczej działalności bukmacherskiej i każdy z piłkarzy zgarnąłby za to fortunę, byłoby to wytłumaczenie straszliwe, ale pewnie łatwiejsze do zrozumienia – kibole bardziej szanują złodziei niż łamagi. Prawda jest niestety okrutnie banalna – Lech się skompromitował całkiem za darmo.

Gibraltar naszym klubom wybitnie nie służy – sześć lat temu nie potrafiła tam strzelić gola Legia, teraz Lech dołożył absolutnie bezprecedensową porażkę – nie tylko dlatego, że nigdy dotąd nie przegrywaliśmy z rywalem tak nisko notowanym, ale dlatego, że to w ogóle pierwsze zdobyte punkty drużyny gibraltarskiej w historii występów w fazie grupowej europejskich rozgrywek. Czwartkowi gospodarze grali już raz w fazie grupowej Ligi Konferencji, ale wszystkie dotychczasowe mecze przegrali.

Tak oto lodowatym prysznicem Lechici schłodzili entuzjazm swoich kibiców po koncercie z Rapidem, a przy okazji przypomnieli, że nie ma większych dobroczyńców piłkarskich w klubowej Europie od Polaków – wszystkim lichym futbolowo nacjom dajemy wsparcie i nadzieję, najmniejszym powierzchniowo i najuboższym liczebnie narodom dajemy pokrzepienie, do listy naszych pogromców dołączyli właśnie Gibraltarczycy, nie przegraliśmy jeszcze tylko z drużyną sanmaryńską, ale i na to przyjdzie czas, spokojna głowa.

Od piłkarskich kompleksów niższości, z powodu których przez lata przegrywaliśmy mecze z solidnymi średniakami mentalnie już przed pierwszym gwizdkiem, dotarliśmy błyskawicznie do manii wielkości tak obezwładniającej, że mistrzowie Polski dostali zasłużone bęcki od jednej z najgorszych lig Europy, w której wszystkie mecze są rozgrywane na jedynym nadającym się do tego stadionie, oczywiście ze sztuczną murawą, bo jakże mieliby tam podlewać naturalną, skoro na całym Gibraltarze nie ma żadnych źródeł słodkiej wody.

Ale ten akurat klub to nie są amatorzy, Lincoln ma skład na poziomie środka naszej pierwszej ligi – gdyby Lech tak jak wczoraj zagrał na przykład z Ruchem w Chorzowie, pewnie też by oberwał. Kolejorz mógł i powinien przegrać wyżej, bo dwa razy ratowała go poprzeczka, w dwóch spornych sytuacjach w polu karnym sędzia dwukrotnie gwizdał na korzyść Lecha, gospodarze oddali więcej celnych strzałów niż polska drużyna. Znowu przekleństwem okazała się dla nas rotacja, powtórzyła się sytuacja z pierwszej kolejki

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Pół kroku do historii

Spełniamy marzenia. Na miarę naszych możliwości

Cztery drużyny w fazie ligowej europejskich pucharów? Jesteśmy o krok od spełnienia marzeń na miarę naszych możliwości. To byłaby bezprecedensowa sytuacja, a tryb przypuszczalny włączyłem wyłącznie, aby nie zapeszyć, bo trudno sobie wyobrazić, by którakolwiek z naszych trzech wciąż walczących o awans ekip zmarnowała zaliczkę z pierwszych spotkań. Lech może nawet oddać walkowerem mecz z Genkiem, bo Ligę Konferencji zapewnił sobie już miesiąc temu w pierwszym meczu z islandzkim Breiðablikiem – skądinąd walkower byłby rozwiązaniem niegłupim, biorąc pod uwagę różnicę klas i rozmiary porażki z Belgami, a także fakt, że w Poznaniu jest teraz lazaret, a nie szatnia. Nieprawdopodobny pech sprawił, że do listy kontuzjowanych dołączyli jeszcze dwaj kluczowi obrońcy: Joel Pereira przed meczem i Antonio Milić – w pierwszej połowie spotkania.

W efekcie należałoby uznać, że przeciw Racingowi Genk, solidnej drużynie reprezentującej europejską „wyższą półkę średnią”, zagrały poznańskie rezerwy wzmocnione kilkoma graczami pierwszego składu.

Lech II gra na czwartym polskim poziomie rozgrywkowym, pokiereszowany Kolejorz z minionego czwartku prezentował się gdzieś na poziomie dołów naszej pierwszej ligi, cudów być nie mogło. Sklecona naprędce defensywa, w której nikt właściwie nie grał na swojej pozycji, była nie tylko dziurawa, ale wręcz autodestrukcyjna – biedny Michał Gurgul wprowadzony po przerwie już w pierwszym kontakcie z piłką strzelił samobója. W dodatku ci, których na razie omija plaga urazów, są w kryzysie formy. Mateusz Skrzypczak po powrocie z Jagiellonii, w której sięgnął poziomu reprezentacyjnego, jest cieniem samego siebie – nie nadąża, nie ogarnia, zawala. Obronie Lecha nie pomogło nawet cofnięcie napastnika przy trzecim golu. Mikael Ishak raczej udawał, że kryje rywala.

Ale gdyby Lechici zagrali w optymalnym składzie, na Genk i tak pewnie byłoby za mało, bo rywale są ekipą dojrzalszą i piłkarsko silniejszą, nie ma jednak co się przesadnie znęcać nad tym nieszczęsnym, choć polubownym 1:5. Powinno być wyżej, bo Belgowie mieli karny, który popisowo spartaczył ich koreański napastnik Oh (och, sfuszerował malowniczo także dobitkę, trafiając, zamiast do odsłoniętych 90% bramki, akurat w leżącego przy słupku Mrozka).

I tu powstaje pewien zgrzyt poznawczy – być może nasza euforia związana ze wspinaczką rankingową klubów jest tyleż uzasadniona, co i pocieszna zarazem. Być może to wcale nie zasługa progresu naszej piłki klubowej, która jest dokładnie tak samo daleko od europejskich szczytów, jak była w ostatnich dekadach, ale efekt sprzyjającego nam wynalazku litościwej UEFA, która rzuca ochłapy finansowe uczestnikom Ligi Konferencji, czyli Pucharu Łamag, inkluzywnych rozgrywek dla nacji piłkarsko przeklętych; salonikowi odrzuconych, klubom specjalnej troski, które w klasach integracyjnych zanadto odstawały. No bo jeśli na pewno zobaczymy jesienią wśród potencjalnych rywali Polaków albo islandzki Breiðablik, dopiero co zdemolowany przez słabiutkiego Lecha, albo sanmaryński AC Virtus (Mamma mia! Nawet nie wiedziałem, że San Marino ma ligę piłkarską) – nie wygląda to poważnie.

Wśród innych par kwalifikacyjnych mamy takie perełki jak dwumecz maltańsko-łotewski (Maltańczycy wygrali pierwszy mecz!) albo luksembursko-kosowski. Będzie zatem okazja upajania się kolejnymi zwycięstwami i awansami naszych drużyn jesienią, ale ze świadomością, że żerujemy na okruchach z pańskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Z Belgradu do Limburgii

Poobijany Lech wciąż w grze

Znowu się nie udało. Ale też udać się nie miało prawa. W 33-letniej historii Champions League polskie kluby wystąpiły ledwie trzy razy, przy czym po 1996 r. tylko Legii udało się przejść przez letnie kwalifikacje. Lech osłabiony serią kontuzji podstawowych graczy i strajkiem największej gwiazdy ubiegłego sezonu (Afonso Sousa uparł się na transfer) był w stanie dorównać Crvenej zvezdzie Belgrad mniej więcej przez 20 minut pierwszego spotkania. Fenomenalny wolej Mikaela Ishaka i bomba Alego Gholizadeha w poprzeczkę pozwoliły nam przed drugą połową meczu w Poznaniu snuć marzenia o sukcesie, ale po przerwie Serbowie się ogarnęli. Za sprawą świetnej formy Rade Krunicia i kryminalnego błędu naszego obrońcy Crvena pyknęła dwa gole i właściwie załatwiła sobie awans.

Gdybyż jeszcze rywale musieli na każdego gola sami zapracować… Tym razem Joel Pereira, prawy obrońca Lecha, beznadziejnie stracił piłkę na wysokości pola karnego i jeszcze raz przekonaliśmy się, że takie „wielbłądy” w Ekstraklasie mogą pozostać bez konsekwencji, ale na poziomie Ligi Mistrzów przeciwnicy ich nie wybaczają. W rewanżu Serbowie, grając na pół gwizdka, a nawet przez pół godziny w dziesiątkę, obronili dwubramkową przewagę z Poznania.

I właśnie tych trzydzieści kilka minut gry Lecha w przewadze personalnej było dla nas najbardziej upokarzające – czerwona kartka zupełnie nie osłabiła naszych rywali, Lech nie tyle walił głową w mur, ile bez szczególnego impetu stukał czołem, tak żeby się nie zranić, a gazpromowcy z Marakany wyprowadzali groźne kontry. Bliżej było kolejnego gola dla Crvenej niż dla Lecha, choć w ostatnich chwilach udało się szczęśliwie wyrównać dzięki przytomności Ishaka i odrobinie szczęścia (rykoszet).

I to może być sposób na upragnioną kwalifikację w przyszłości – ciułanie punkcików do rankingu UEFA. Prędzej do Ligi Mistrzów wejdziemy w końcu przez ranking, niż pokonując kogoś silnego latem – do upragnionego 10. miejsca, gwarantującego grę mistrza kraju w Champions League, brakuje nam pięciu punktów. Obecnie to miejsce zajmują Czesi, dzięki czemu praskie Slavia i Sparta oraz Victoria z Pilzna mogły w ostatnich latach zbierać doświadczenia w meczach z najlepszymi ekipami Europy, a przede wszystkim regularnie przytulać fortunę za udział w najbardziej elitarnych rozgrywkach.

Systematyczne zasilanie klubowych budżetów olbrzymimi premiami UEFA ostatecznie przebiłoby sufit – nasze kluby odważniej i hojniej wydawałyby pieniądze na transfery, bo też nie byłoby ryzyka, że bez awansu do finansowego raju Ligi Mistrzów zostaną z lukratywnie zakontraktowanymi gwiazdami „jak Himilsbach z angielskim”. Są jednak sceptycy, którzy twierdzą, że nie ma takiej kasy, której Polak nie potrafiłby przep… bez sensu, i przywołują tutaj kazus Legii, która po występach w Champions League przed niemal dekadą miała finansowo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Czerwony gwiazdozbiór

Polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa

Nasze kluby wygrały w minionym tygodniu wszystkie mecze i awansowały w komplecie do kolejnych rund eliminacji pucharowych. Dla kibiców znękanych wieloletnią smutą pucharową tak szalone wieczory jak ten, w miniony czwartek, kiedy jedynie zaawansowani adehadowcy mieli szanse na satysfakcję, śledząc jednocześnie trzy mecze polskich drużyn, zachodzące na siebie czasowo, to coś wyjątkowego. W każdym z nich nasi strzelali, trafiali i zwyciężali – można od tego postradać zmysły, choć nie można się przejeść. Czuję się trochę jak w lipcu 1986 r., kiedy wraz z rodziną po raz pierwszy przekroczyliśmy żelazną kurtynę przy okazji odwiedzin u znajomych ojca w Wiedniu. Pierwszy z brzegu supermarket i nagle  feeria zapachów, kolorów, zarazem oszałamiająca i upokarzająca, bo sobie człowiek w kilka sekund uświadomił, jak żyją ludzie w normalnym świecie.

Otóż polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa, dlatego ekscytujemy się każdym meczem, w którym nasi nie tylko unikają wpadek, ale pokonują rywali z polotem i finezją. Jest pięknie, coraz piękniej, choć przynajmniej dla Lecha zaczynają się teraz schody. Wiadomo, że w drodze do Champions League trafi się co najmniej na jednego giganta – w XXI w. tylko raz polski klub z racji rozstawienia we wszystkich rundach nie musiał zagrać z drużyną wyżej notowaną i skrzętnie to wykorzystał. W 2016 r., choć Legia pod wodzą Besnika Hasiego zaczęła sezon fatalnie, grała brzydko i nieskutecznie, potrafiła awansować do Ligi Mistrzów dzięki szczęśliwej drabince – trafiła na rywali z Bośni, Słowacji i Irlandii. Bywały za to „wtopy” we wczesnych fazach pomimo rozstawienia – w 2009 r. Wisła już w pierwszej rundzie odpadła z Levadią Tallin, Legia w drugiej fazie w 2018 r. ze Spartakiem Trnawą. Lech załatwił sprawę już w pierwszym spotkaniu, w rewanżu na Islandii mecz odbył się bez historii, gospodarze byli zdumiewająco nieporadni, zwłaszcza w ofensywie. Lechici robili masę kardynalnych błędów, z których rywale nie potrafili skorzystać, za to poznaniacy wykorzystali jeden z prezentów – gola zdobyli pressingiem, wystarczyło odrobinę nacisnąć i wikingowie się pogubili. Mikael Ishak, najlepszy w historii Lecha pucharowy snajper miał okazję poprawić swoje statystyki.

Ale z taką grą Lech nie ma żadnych szans przeciw kolejnemu rywalowi – w środę na stadionie w Poznaniu Kolejorz zmierzy się z Crveną zvezdą Belgrad. Przy okazji: nie rozumiem, dlaczego gros dziennikarzy uparcie się błaźni, błędnie odmieniając pierwszy człon nazwy, która oznacza oczywiście czerwoną gwiazdę. Słyszymy więc o Crvenie, czasem nawet o… Krwenie, zamiast o Crvenej – toż nie trzeba być poliglotą, żeby się tutaj odnaleźć, wystarczy odrobina słuchu.

Ekipa ze stolicy Serbii to najsłynniejszy i najbardziej utytułowany klub z Bałkanów – zdobywca najcenniejszych trofeów klubowych na świecie (Puchar Mistrzów i Puchar Interkontynentalny w 1991 r.), a także finalista Pucharu UEFA w 1979 r. U schyłku lat 70. Zeszłego wieku jugosłowiański jeszcze wtedy klub nie miał łatwej ścieżki do finału, zwłaszcza że już w pierwszym meczu dostał solidnie lanie od enerdowskiego Dynama Berlin – 2:5. W rewanżu udało się odrobić straty, ale na dalszej drodze stawały kluby angielskie i hiszpański – dopiero w finałowym dwumeczu silniejsza okazała się Borussia Mönchengladbach z niesamowitym Duńczykiem Alanem Simonsenem. Prym wtedy wiedli w Crvenej Dušan Savić, Miloš Šestić i Vladimir Petrović, który po latach jako asystent trenera powiódł swój klub do zwycięstwa w Pucharze Mistrzów. Tuż przed rozpadem Jugosławii i wybuchem wojny domowej, wiosną 1991 r., drużyna złożona z reprezentantów wszystkich republik odniosła największy sukces w historii bałkańskiej piłki. Obok Serbów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Pociąg do mistrzostwa

Podsumowanie sezonu Ekstraklasy

Sensacji nie było. Przed rozpoczęciem sezonu eksperci typowali, że mistrzem Polski zostanie drużyna, która rozegra… najmniej meczów. Tak też się stało, o mistrzostwo biły się do końca ekipy Lecha Poznań i Rakowa Częstochowa, nieuwikłane w rozgrywki europejskie, w dodatku obie solidarnie odpuściły Puchar Polski już w pierwszej jesiennej rundzie.

W mentalności naszego środowiska piłkarskiego europejskie puchary są „pocałunkiem śmierci”, albowiem żaden polski klub organizacyjnie ani budżetowo nie jest w stanie unieść walki na kilku frontach jednocześnie. Tym oto sposobem od pięciu sezonów nikt w Polsce nie potrafi obronić tytułu mistrzowskiego. Po wynalezieniu Ligi Konferencji mistrz Polski naprawdę musiałby się postarać, żeby nie awansować do rozgrywek grupowych, bo przegrywając eliminacje Champions League, spada do kwalifikacji Ligi Europy, a przegrywając i tutaj, musi przejść ledwie jednego rywala w drodze do najniższego rangą kontynentalnego pucharu – mistrzostwo Polski zatem niejako skazuje na jesień pucharową i decyduje o wiosennej abdykacji, bo strat poniesionych wskutek przeciążonego kalendarza odrobić się nie da.

Już dzisiaj można więc śmiało obstawiać, że w przyszłym roku po tytuł mistrza Polski sięgnie ktoś spoza kwartetu: Lech, Raków, Jagiellonia i Legia. Co wcale nie musi być taką sensacją, biorąc pod uwagę przejęcie łódzkiego Widzewa przez milionera Roberta Dobrzyckiego i zapowiadane zbrojenia transferowe.

Tymczasem jednak to Lech po raz dziewiąty świętuje majstra, choć dopiero ósmy raz wygrał ligę – po ostatniej kolejce wiosny 1993 r., kiedy Legia i ŁKS na chama licytowały bramki strzelane przekupionym rywalom, PZPN ostatecznie przyznał tytuł trzecim w tabeli poznaniakom. Tym razem w pełni sobie na ten zaszczyt zasłużył, pomimo wczesnowiosennej zadyszki i domowej porażki z najgroźniejszym rywalem o tron. Lech grał piłkę najmilszą oku, najbardziej ofensywną, no i w przeciwieństwie do najgroźniejszych rywali z Częstochowy regularnie wystawiał w polu także Polaków, ba, nasi rodacy grali w drużynie pierwszoplanowe role.

Niejako poznańską tradycją jest wychowywanie i eksportowanie do Europy zdolnej młodzieży – w tym roku na młode gwiazdy Kolejorza wyrośli absolutnie bezcenny w drugiej linii Antoni Kozubal i świetnie sobie radzący w defensywie Michał Gurgul. Z obydwoma wiążemy wielkie nadzieje co do rozpoczynających się już niebawem Mistrzostw Europy U-21, które zostaną rozegrane na Słowacji. Bramkarz Lechitów, Bartosz Mrozek, kapitalnym sezonem zasłużył już sobie na powołanie do seniorskiej kadry narodowej.

Jednak najjaśniej rozbłysły w ekipie nowe gwiazdy z importu. Ali Gholizadeh, reprezentant Iranu, nie zawodził w decydujących meczach, w tym dwukrotnie strzelał gole w derbach Polski, zarówno jesienią w Poznaniu, gdy Lech poniewierał Legię 5:2, jak i w niedawnym rewanżu przy Łazienkowskiej, kiedy zdobył technicznym strzałem wyjątkowej urody jedyną bramkę. Portugalczyk Afonso Sousa niemal jednogłośnie został zaś uznany za najlepszego pomocnika sezonu i na Gali Ekstraklasy odebrał stosowną statuetkę. Obaj potrzebowali czasu i cierpliwości, żeby zabłysnąć na miarę swoich talentów – Irańczyk dopiero pod koniec drugiego sezonu w Lechu stał się graczem absolutnie kluczowym, a Sousa, grający w Lechu o rok dłużej, na początku był niemiłosiernie wygwizdywany za nieporadność w ofensywie.

Siłą poznaniaków była

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Promocja

Legia, Lech, czy Raków – kto ma największe szanse na mistrzostwo Polski?

Rozgrywki Ekstraklasy, a szczególnie walka o mistrzostwo, już dawno nie zapowiadały się tak ekscytująco, jak właśnie w nadchodzącym sezonie. Lech Poznań, Raków Częstochowa, Legia Warszawa i Pogoń Szczecin to drużyny, które w opinii bukmacherów mają największe szanse na wywalczenie

Sport

Chcieli awansować i awansowali

W Katarze czekają na biało-czerwonych Selekcjoner Czesław Michniewicz ze łzami w oczach i całujący murawę, piłkarze rozradowani na płycie boiska i kibice wiwatujący na trybunach – taki obrazek z 29 marca ze Stadionu Śląskiego zapewne zapamiętamy na dłużej. Nasza reprezentacja pokonała Szwecję 2:0 i po raz dziewiąty w historii awansowała do finałów mistrzostw świata. Zostaną one rozegrane w tym roku w Katarze, od 21 listopada do 18 grudnia. Jednorazowa rywalizacja z jedenastką Trzech Koron miała wiele wymiarów, z których większość dotyczyła przyszłości.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Nowy selekcjoner, czyli 711 (razy) zgłoś się!

Osoba przyjaźniąca się kiedyś z szefem mafii piłkarskiej nigdy nie powinna zostać trenerem reprezentacji Prezesi Polskiego Związku Piłki Nożnej – jeden po drugim – wycinają sympatykom biało-czerwonego futbolu niezłe numery. Przed rokiem Zbigniew Boniek zatrudnił selekcjonerskie objawienie rodem z Portugalii, Paula Sousę. Ten, po niespełna roku, sam się zwolnił, a dokładniej zrejterował do Flamengo Rio de Janeiro. Stanowisko szefa kadry narodowej nie znosi pustki, więc do jej wypełnienia zabrał się następca Zibiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Luksusowy kapitan biało-czerwonych

Gdyby każdy piłkarz rozwinął się podobnie jak Lewandowski, futbol byłby szalony Robert Lewandowski, uznany za najlepszego piłkarza świata 2020 r., korzysta ze swojego statusu pełnymi garściami. Sukcesy na boisku to solidna podstawa licznych biznesów. Wraz z żoną Anną z powodzeniem odgrywają rolę duetu celebrytów z wysokiej półki. Futbolową pasję RL9 uzupełnia zamiłowaniem do zegarków i samochodów. Słowem, reprezentacja ma luksusowego kapitana. Bezawaryjny w Bayernie Od momentu ogłoszenia go zwycięzcą w plebiscycie FIFA Lewy złapał nowy wiatr

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.