Tag "literatura"
Wehikuł znaczeń Urszuli Kozioł
I żebym nie potrąciła motyla, który zamyśla się nad kwieciem
Czym jest literacka długowieczność? Ostatnia żyjąca poetka z pokolenia „Współczesności” (albo pokolenia ‘56), generacji m.in. Mirona Białoszewskiego, Andrzeja Bursy, Stanisława Grochowiaka czy Haliny Poświatowskiej, w końcu otrzymała najważniejszą literacką nagrodę w Polsce. Gdy 55 lat temu dostawała Nagrodę Kościelskich, była już autorką uznaną.
Nagrodzony tomik „Raptularz” (Państwowy Instytut Wydawniczy) zgodnie z tytułem przypomina brudnopis, notatnik lub szkicownik, w którym znajdują się nie tylko nowe wiersze, ale i przypomniane fragmenty utworów sprzed lat. Treść w dużej mierze dotyczy odchodzenia, straty, apokalipsy, ale ta tematyka obecna była w poezji Urszuli Kozioł od zawsze, m.in. w tomie „W rytmie korzeni” z 1963 r., którym wdarła się do czołówki polskich poetek.
Kozioł udowadnia, że po apokalipsie II wojny światowej jest miejsce dla poezji, bo tylko ona może oswoić ze stratą, tą bardzo osobistą, ale także tą, która oznacza odchodzący świat, bieg czasu. W jej poezji intymna historia miesza się z Wielką Historią, ale śmierć jest zawsze sprowadzona do jednostki. Zostaje „nic” i „nikt”. „Z niczym tu przyszłam / i odejdę z niczym / i wkrótce będzie jakby mnie nie było”, pisała we wcześniejszym tomiku „Znikopis”.
Cisza i Pustka to u poetki tematy stałe, ale głośne
Wolność wyboru
Znowu widowiskowe zatrzymanie, tym razem Janusza Palikota. Poznałem go już dosyć dawno temu, kilka godzin rozmawialiśmy w jego mieszkaniu, bodaj w alei Przyjaciół. Robił dobre wrażenie, interesuje się filozofią, poezją, w ogóle sztuką, co zawsze mnie ujmuje. I ma sporo wdzięku. Dlatego ludzie, szczególnie z naszego środowiska, chętnie inwestowali w jego interesy. Ma być w sumie 5 tys. pokrzywdzonych, to się w głowie nie mieści. Jeżeli finansowo nadużył zaufania tylu osób, to okropne. Ale czy konieczny był
Nobel za intensywną prozę poetycką
Od lat narzekaliśmy na eurocentryzm nagrody, cieszy więc, że wyróżniono autorkę z Korei Południowej
Tegoroczna Literacka Nagroda Nobla jest pewnego rodzaju zaskoczeniem, choć do sensacji daleko. Przewidywano, że laur trafi do kobiety (w ostatnich latach nagroda trafia na przemian do kobiety lub mężczyzny) i osoby spoza europejskiego kręgu kulturowego. Bukmacherzy stawiali na Can Xue z Chin oraz Alexis Wright z Australii. Ostatecznie wiekopomne wyróżnienie trafiło do południowokoreańskiej poetki i pisarki Han Kang. Komitet docenił ją „za intensywną prozę poetycką, która mierzy się z historycznymi traumami i obnaża kruchość ludzkiego życia”.
Akademia wskazała również, że Han Kang „wykazuje się fizyczną empatią wobec ekstremalnych historii życiowych, co jeszcze wzmacnia jej coraz bardziej metaforyczny styl”. Jej twórczość „charakteryzuje się podwójnym ujęciem bólu, związkiem między cierpieniem psychicznym i fizycznym, ściśle związanym z myśleniem Wschodu”.
– Otrzymaliśmy to, czego oczekiwaliśmy. Od lat narzekaliśmy na eurocentryzm
Strefy pochopności
Brzmi jak z Głowackiego, ale przyjaciel upiera się, że to z życia kumpla wzięte; tak czy owak anegdota prima sort, więc przytoczę. Tenże kumpel, kiedy przed laty wreszcie wystarał się o zieloną kartę, przed wyjazdem puszył się, że Ameryka to jego przeznaczenie, nie przypadkiem przyszedł na świat 4 lipca. Z taką datą urodzin to pewnie przy kontroli granicznej powitają go fanfary, a przynajmniej zostanie potraktowany ulgowo. Wręcz przeciwnie: przetrzepali go i wymęczyli ze szczególną dociekliwością, wpuścili bez entuzjazmu, dopiero po czasie dowiedział się, że w USA datę urodzin 4 lipca wpisuje się z urzędu wszystkim osobom o niezidentyfikowanej tożsamości, bezdomnym z amnezją i innym współczesnym Kasparom Hauserom.
Tak się mają sprawy w strefie pochopności, mój ojciec gadał, że czasem człowiek musi się obudzić z ręką w nachtopie, żeby znów zacząć stąpać po ziemi. Gorzej, jeśli się pochopnością zgrzeszy przeciw drugiemu; najgorzej, jeśli uczyni się to w dobrej chęci, piekło tym samym brukując. Pisząc przed kilkoma numerami o moim faworycie tegorocznej edycji Nagrody Literackiej Nike, Andrzeju Sosnowskim, niefortunnie i lekkomyślnie napisałem, że tych wspominków z czasów dziecięctwa i młodości „pozazdrościł” mu Piotr Sommer, autor „Środków do pielęgnacji chmur”, wydanych rok później od „Elementaży 1&2”. Tyle że ze wstydem i zażenowaniem doczytałem po fakcie, że Sommer swoją prozę pisał osiem lat, zaczynając na długo przed tym, jak Sosnowski postawił pierwsze zdanie w swojej książce – jeśli zatem jakieś inspiracje tu zadziałały, to w stronę przeciwną, niźli to zasugerowałem. Kajam się dobrowolnie, bo nawet gdyby faktycznie jeden autor kompletował biograficzne przypisy do swojej poezji jako prekursor drugiego, z uwagi na Bloomowski „lęk przed wpływem”
Wojownicy czułości
Czytam Céline’a i po pięćdziesiątce zachwycam się jego wulgarnym wigorem, tak samo jak czyniłem to, będąc młodym, zbuntowanym poetą. Coś jest hipnotycznego w tej rozwrzeszczanej, agresywnej frazie, w tej skrajnie nieczułej narracji – zdaje się nawet, że to idealny język do opowiedzenia o festynie okrucieństwa pod nazwą wojna, jaki zwykła urządzać sobie ludzkość. Właśnie „Wojna” to tytuł pierwszej książki opracowanej z rękopisów skradzionych autorowi przed kilkudziesięciu laty. Kiedy w 2021 r. udało się odzyskać skrzynię z 6 tys. stron zapisanych przez Céline’a, literatura francuska dostała prawdziwy skarb. To tak, jakby nagle odnalazły się zaginione w powstaniu dramaty i powieści Witkacego.
Tyle że czytać, przekładać i wydawać Céline’a w dobie cancel culture to czesać pod włos bulteriery poprawności. Antysemita, faszysta, seksista, rasista i co tam jeszcze – Sartre wprost domagał się dla niego kary śmierci – jest w czasach wymazywania artystów z biograficzną skazą jak Pan Gówno na glamourowej sesji w mojej ulubionej scenie z „Holy motors” Leosa Caraxa.
Pluje, przeklina,
Polska wyładniała
Wspomniałem tydzień temu o książce Jerzego Chociłowskiego o Józefie Becku, ministrze spraw zagranicznych w latach 30. – bardzo ciekawej, chociaż kontrowersyjnej. Beck to w sumie postać tragiczna. W skali europejskiej mamy w Polsce wyjątkowo wielu ludzi, których los był tragiczny. Zaciekawił mnie pewien cytat, jakby z innej beczki. W Polsce tuż przed wybuchem wojny przebywał Galeazzo Ciano, włoski minister spraw zagranicznych. Po pobycie w Warszawie napisał: „Miasto szare, płaskie, bardzo smutne, bez charakteru”. Lecz podobnie mówili mi o Warszawie Jerzy Giedroyc i Czesław Miłosz. Może więc trochę mniejszy żal, że zmieniono ją w ruinę – myślę teraz tylko o stronie architektonicznej, na którą jestem tak wrażliwy. Ale zwykle domy, które uchodziły wtedy za nijakie, dobrze się zestarzały, a odnowione są ładne, widać to nawet na kiedyś biednej Pradze. Przybysze z Zachodu – zbierałem ich relacje z różnych wieków – jednym głosem mówili o Warszawie, że smutna, a ludzie się snują ponurzy. Teraz to się zmienia, nadal jednak mniej uśmiechów i wzajemnej życzliwości niż na Zachodzie, choć kierunek zmian jest wyraźny i szybki.
Późnym wieczorem w restauracji na Foksal, cała ulica zajęta stolikami, biesiadujemy po spotkaniu autorskim. Ania Janko wydała w PIW wiersze zebrane „Załamanie pogody”. Są też ciekawe psiarki – Ania Piwkowska i Agata Tuszyńska. Potem idę Nowym Światem, lśni neonami. I tłumy, wszędzie kawiarnie, pachnie Paryżem.
Wyposażenie kulturowe
Duda, już nie potrafię pisać „prezydent Duda”, nie daję rady, wybierał się spotkać z Trumpem w tzw. Amerykańskiej Częstochowie, sanktuarium w pobliżu Doylestown w Pensylwanii, czyli udzielić mu wsparcia w stanie, w którym mieszka 800 tys. Polaków. A Pensylwania najważniejsza w amerykańskich wyborach. W tym samym czasie Beata Kempa, najpiękniejsza i najmądrzejsza w PiS, stała się doradcą Dudy. To, co chciał zrobić, pachnie zdradą, Trump zdaje się być na pasku Rosji. Ale nie, Duda nagle dostał czarną polewkę – Trump się z nim nie spotkał; nawet z Kempą Duda okazał się za mało powabny. Ale chwali się: „Trump to mój wielki przyjaciel”. Rzeczywiście jest między nimi powinowactwo duchowe.
Co do zdrady, Kaczyński maniacko powtarza, że rząd i Tusk to agentura trochę niemiecka, a trochę rosyjska – więc zdrajcy. Żyjemy w strasznym czasie i w strasznym kraju rządzonym przez zdrajców, których popierają miliony Polaków, gdy za naszą granicą wojna. I jest nowy ulubiony zwrot prezesa: „wyposażenie kulturowe”. Tusk i my wszyscy, jego zwolennicy, mamy wadliwe „wyposażenie kulturowe”, jesteśmy
Naświetlania
Późne lato okazało się czasem triumfów Grzegorza Bogdała, co mi sprawia olbrzymią radość z kilku przyczyn, nade wszystko zaś z tej, że prestiżowe nagrody dla jego książki „Idzie tu wielki chłopak” przyznane zostały na pohybel rynkowym trendom i wydawniczym fetyszom. Gdynię i Gombrowicza w odstępie kilkunastu dni skasował autor od początku swojej kariery literackiej wierny krótkim formom, szlifujący swój talent w opowiadaniach, przygodnie zaś oddający się scenariopisarstwu krótkometrażowych fabuł. Bogdał na wielką narrację nawet nie próbuje się zamachnąć, nie boi się, że powieść może się nie powieść, nie stroni od urywania swoich historii właśnie wtedy, gdy czytelnik mógłby oczekiwać jakiejś puenty, pomocnej w ochędożeniu tej niesamowitej prozy. Bawi się Bogdał chronologią wydarzeń, myli tropy, wprowadza postacie na pozór dziwaczne lub niemal wprost obłąkane, by rychło wyjawić, że to zwykli ludzie uwikłani w niezwykłe rodzinne psychomachie. Jeśli kto nałogowo poszukuje „czułej narracji”, i tu ją znajdzie, zwłaszcza w opisie relacji ojciec-syn. Fantastyczny zbiór, wart wszelkich laurów i długich namysłów – ta proza, choć niewielka objętościowo, rozrasta się w lekturze.
Tymczasem oficyny wydawnicze wciąż wołają o powieść, próbują powieści na autorach wprost wymuszać, kuszą zaliczkami i pilnymi terminami publikacji, a kiedy otrzymują dzieło gatunkowo nieoczywiste, jak choćby w przypadku książki „Łakome” Małgorzaty Lebdy, faworytki tegorocznego finału Nike, walą na okładce słowo powieść pod tytułem, no bo przecież, gdyby tych wątpliwości nie rozwiano, ktoś mógłby pomyśleć, że to proza poetycka albo, co gorsza, poemat prozą i wtedy na nic promocyjne starania. Wilczy głód wielkiej narracji wciąż zieje z gardeł prezesów i dyrektorów oficyn, książki mają być bezczelnie opasłe, jeśli już trzeba wydawać tę nieszczęsną prozę, niechże będzie linearna, epicka, a gdyby jeszcze dało się ją umaić fotografiami na wkładce kredowej, to już w ogóle będzie cacy. Grube grzbiety prędzej wypełniają półki, ludzie nie lubią ciemnych szczelin między woluminami, kiedy zapraszają kogo w gości, chcą mieć równiutko od brzegu do brzegu regał zapchany, wolą tomy od tomików, chude książki są jak chude łydki, nie ma czym się puszyć ani prężyć, dawajcie „Księgi Jakubowe”, „Łaskawe”, „Moją walkę” i takiego np. nowego Witkowskiego, a już się półkowe horror vacui uśmierzy.
Droga do zaćmienia
Nie wyspałem się, bo pierwsza debata Harris z Trumpem to starcie wagi najcięższej – tu się ważą losy świata. Zgodnie z przewidywaniami reprezentantka demokratów przy stoliku wypadła o wiele lepiej, szkopuł w tym, że jej rywal w każdej chwili może ten stolik przewrócić i za to połowa kraju go wielbi. Trump jest podrzędnym demonem, prawdziwy potwór to Ameryka, która go stworzyła. A jednak jej mit jako raju na ziemi jest w eksdemoludach wciąż tak żywotny, że wszelkie bluźnierstwa przeciw USA brzmią jak świętokradztwo.
Piotr Marecki, stypendysta i profesor wizytujący szacownych amerykańskich uniwersytetów, pochodzi z polskiej wsi, gdzie kult Stanów Zjednoczonych pozostał niewygasły. Przed kilku laty przemierzał prowincjonalną „Polskę przydrożną” i rejestrował jej najdziwaczniejsze próby upodobnienia się do wyimaginowanej Ameryki. Teraz, zaopatrzony w nieodłączny termos na kawę oraz przewodnik „Roadside America”, udał się w podróż samochodem od oceanu do oceanu, poszukując „miejsc bizarnych” i zamierzając poznać ten gigantyczny kraj poza kampusowymi enklawami. Efektem jest „Ameryczka”, najbardziej zbliżona gatunkowo do reportażu i najłatwiejsza w lekturze książka autora.
Próbowałem tytułowe zdrobnienie interpretować jako pieszczotliwy oksymoron, tymczasem Marecki przyznaje, że „ameryczka” to w jego rodzinnych stronach swojski odpowiednik amerykańskiego well done. Pamiętam z wczesnych lat 90. papierosy Golden American, które zalecały się do palaczy nie tylko twardością i kolorem pudełka (w PRL takie kolekcjonowano, podobnie jak puszki po napojach), ale i napisem odwołującym się bezpośrednio do tęsknoty obywateli zza dopiero co podniesionej żelaznej kurtyny: „Oryginalny amerykański smak”. Marecki przemierza Stany wiedziony chęcią poznania tego mitycznego smaku, ale im głębiej w nie się zapuszcza, tym bardziej odnosimy wrażenie, że Ameryka nade wszystko smakuje… strachem.
Podpatrzone
Festiwal w Sopocie, byłem na nim raz jako nastolatek, śpiewały wtedy Ewa Demarczyk i Anna German. I to było wydarzenie. Mieszkałem z rodzicami w domu Zaiksu, kompozytor też tam mieszkający dał mi cenny bilet. A German w salonie Zaiksu ćwiczyła swój potężny instrument głosowy, aż trzęsły się ściany. Okropny ten najnowszy festiwal, teraz TVN-owski. Nigdy nie było dobrze, poziom naszej piosenki marny, ale taki był niemal zawsze, kilka wyjątków nie zmienia stanu rzeczy. Teraz z tego zrobiła się dyskoteka, ogłuszająca muzyka, miganie świateł, a zamiast śpiewu deklamacje, recytacje i wrzaski. Jeden dzień z dawnymi wykonawcami i ich najpopularniejszymi piosenkami. Tu przynajmniej trochę nostalgii, zapach dawnego czasu i niebywały spektakl, jaki wyczynia czas, zmieniając na scenie młodych ludzi w staruszków i staruszki.
Wiadomość z Czarnej Owcy, że zostało 1,6 tys. niesprzedanych egzemplarzy mojego „Domu pisarzy w czasach zarazy”, obniżą cenę, może coś się jeszcze sprzeda, a potem na przemiał, a to przecież 30 lat mojej pracy – skupić się na tym, co zostało jednak sprzedane. Czy nie można by rozdawać niesprzedanych książek, zamiast je unicestwiać? Otóż, jak się zdaje, nie, bo to by była konkurencja dla książek, które są w normalnej dystrybucji. Mogę je co najwyżej sam wykupić za pół ceny. I wykupiłbym, gdybym był z pisowskiej nomenklatury. To właśnie tak oburza, nie tysiąc, ale tysiące karierowiczów i ideologów PiS rzuciło się na Polskę i ją grabiło jak barbarzyńcy. Teraz przegrali, ale nie stracą majątków, do końca życia będą w spokoju finansowym, a nawet w luksusie. Zazdroszczę pieniędzy, nie ceny, jaką moralnie zapłacili, by je mieć.









