Tag "literatura"

Powrót na stronę główną
Kultura Wywiady

Sprzedawca życzeń

Alicja Majewska zaśpiewała: „Jaka róża, taki cierń”, a czterdziestka chłopa odpowiedziała chórem: „Nie dziwi nic”. Pojąłem, że stałem się autorem pieśni masowej.

Jacek Cygan – (ur. w 1950 r.) autor tekstów piosenek i musicali, poeta, prozaik, scenarzysta, juror i organizator festiwali muzycznych, a także osobowość telewizyjna. Kawaler Orderu Uśmiechu. Członek Akademii Fonograficznej ZPAV.

Podobno teksty pańskich piosenek powstają perypatetycznie.
– Muszę je wychodzić. Jak już tekst wymyślę, a potem nie umiem powtórzyć, to wiem, że coś się nie zgadza.

Pewnie dlatego, że uprawia pan szczególną dyscyplinę. W piosence wszystko musi się zgadzać.
– Przede wszystkim musi się zgadzać z muzyką. Autor jest więźniem frazy. Muzyka narzuca, ile można użyć sylab – nie wolno użyć więcej, nawet o jedną. Kiedyś były takie czasy, że najpierw powstawał tekst. Tak pisał Jeremi Przybora, przychodził do Jerzego Wasowskiego, a on – jak sam żartował – kładł tekst na klawiaturze i miał proste zadanie: każdej sylabie przyporządkować jedną nutę. Tak też było na początku za moich czasów, kiedy pracowałem z Jerzym Filarem, z Naszą Basią Kochaną – dawałem im teksty, a oni komponowali muzykę. Rozwój elektroniki to wszystko zmienił. Kompozytorzy zaczęli nagrywać tzw. demo i tam było już wszystko. Dostawałem podkłady z naśpiewaną linią melodyczną, jak to nazywamy w branży, „po norwesku”. Tak więc jestem ograniczony muzyką, a czasem bywają tylko dwie-trzy sylaby w refrenie – a cóż można wtedy powiedzieć? – i z tym się zmagam.

Ograniczenia nie tylko dyscyplinują, ale i sprzyjają wynalazkom.
– Wymuszają wynalazki, a przy tym budzą emocje. Zdarzało się, że dziennikarze nie mogli uwierzyć, że tekst „Jaka róża, taki cierń” pisałem do muzyki. Uważali, że taki literacki tekst musiał poprzedzać powstanie muzyki. Tymczasem autor tekstu musi pamiętać nie tylko o muzyce, która wyznacza frazę, ale i o wykonawcy, czyli o tym, dla kogo pisze. Muszę to napisać „przez niego”, bo on/ona są ważni, wykonawca musi być wyposażony przeze mnie w atuty tak silne, że kiedy wyjdzie na scenę, ludzie mu uwierzą.

Czy to znaczy, że ta zobowiązująca forma tekstu piosenki jednocześnie kusi pana i odstręcza?
– Na razie kusi. Ciągle jeszcze kusi. Kiedyś mnie zapytano, jaka jest różnica między tekstem piosenki a wierszem. Wtedy ukułem taką sentencję: wiersz dba o tego, który pisze. Jeśli Wisława Szymborska pisała wiersz, to ten wiersz budował jej wizerunek, jej literacki panteon.

A tekst piosenki o kogo dba?
– Tekst piosenki musi dbać o tego, który będzie ją śpiewał. Autor siłą rzeczy pozostaje w cieniu.

Niezły to cień, skoro tyle tych tekstów siedzi w głowie. Ale i razem z melodią, i konkretnym wykonawcą, jak „Róża” z Edytą Geppert albo „Zakazany owoc” z Krzysztofem Antkowiakiem. Oni już w tych tekstach zamieszkali.
– Coś w tym jest. Niewielu wykonawców bierze się za piosenki wyraźnie kojarzone z kimś, kto je śpiewał i odniósł sukces. To są moje kamienie milowe, jak wspomniana „Jaka róża, taki cierń”. Bardzo trudna piosenka, a jednocześnie ma w swoim życiorysie zdumiewający przypadek. Okazało się, że na dwóch festiwalach, na dwóch kontynentach jednego dnia zdobyła pierwsze miejsce. Bratysławską Lirę wyśpiewała Edyta Geppert, a w Hawanie festiwal wygrała Alicja Majewska.

Podobno niedawno w Opolu odkrył pan, że „Róża” stała się piosenką masową?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Wesoło do katastrofy

Lament, że kiepskie były występy naszych sportowców na olimpiadzie, więcej złotych medali zdobyły Algieria, Indonezja czy mały Izrael. Ostatecznie Polska zajęła 42. miejsce w klasyfikacji medalowej. To stanowi najgorszy wynik w historii naszych startów na igrzyskach od 1924 r. Jak kiedyś wszystkiemu winny był Tusk, teraz winne jest PiS, a PiS to prezes. Mieli pchać na sportowe synekury swoich ludzi, namnożyło się działaczy bez pojęcia, potem całe towarzystwo rekreacyjnie pojechało sobie do Paryża. Może więc rzeczywiście to wina PiS. Sportowców teraz produkuje się jak luksusowe samochody w nowoczesnej fabryce, a u nas te fabryki były zarządzane po amatorsku. Musimy tylko uważać, by nie winić PiS za zmiany klimatyczne. Niby absurd, ale coś w tym jest, skrajna prawica nigdzie na świecie nie wierzy w globalne ocieplenie, więc ludzkość lekceważy dramat, chociaż już wyją syreny na alarm – zmierzamy sobie wesoło do katastrofy.

Pojeździliśmy trochę po Polsce, wszędzie wrażenie zamożności, wszędzie kręci się interes, lepsza estetyka stawianych obecnie domów, masa kwiatów przy posesjach. Wrażenie dostatku i rozwoju, więc duży postęp, choć to słowo jest zawsze podejrzane. W Lanckoronie, pewnie najładniejszej polskiej wsi, na rynku i przy rynku piękny wystrój kawiarni i restauracji. Budowanie dobrego smaku i poczucia estetyki to proces powolny, ale on trwa. PRL to była też katastrofa estetyczna, w kraju, gdzie wszystkie tradycje były rwane, oprócz tradycji niechlujstwa.

Mieszkamy w zabytkowym, drewnianym domku, drzwi obdarzone wielkim, antycznym kluczem otwierają się na rynek, z drugiej strony domu kwitnący ogród i cisza, gdy na rynku w weekendy gwarno. Tubylców zostało już we wsi nie tak wielu, domy wykupują mieszkańcy pobliskiego Krakowa, ten, w którym mieszkamy, ma londyńczyk Bogdan Frymorgen, który w średnim wieku odkrył, że jest utalentowany literacko. Też fotograf, dziennikarz i muzyk.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wybawienie od przewlekłej mizoginii

Eryś może i byłby się zerwał na równe nogi ku Żylicy, by zmyć w rzece cały ten zgiełk żądz zgubnych; może i byłby zachował się intuicyjnie wedle tajnych instruktaży, dzięki którym panowie obleśnicy, gdy przyszła im ochota, chadzali na huldry (można było z demonkami sobie pozwolić na najdziksze swawole, byle w oczy im nie spojrzeć), ale miał w sobie jeszcze świeże odrzucenie Ali Markówny, sądowy zakaz zbliżania. I tak mu się dobrze zrobiło w tej nagłej a niespodziewanej bliskości, tak mu się czule zaległo biodro w biodro z tą kobiecą postacią specjalnie dla niego przybraną przez leśne dziwadło, że przegapił moment na ucieczkę.

Przyjrzał się Eryś baczniej huldrze, w jej oczach się przejrzał i przepadł, bo ona, jak to niemowa, spojrzenie miała wymowne: „Jestem już stara, kora mi się marszczy, konary mi usychają”, patrzyła do niego, „Jesteś moją ostatnią szansą na lepsze życie”, dopatrzała błagalnie. „Kochaj mnie” – to ostatnie wyspojrzała w trybie rozkazu-zaklęcia.

Eryś kręcił głową, ale odmowy w gardle mu stanęły. No bo cóż miał odpowiedzieć, kiedy jeszcze mu zimne słowa sztylety Ali po głowie się obijały („To nawet nie był oenes”), a teraz miałby je sam powtórzyć tej istocie? Uszła prześladowcom zza morza, nie miała sił wędrować dalej. „Weź mnie ze sobą”, mówiła do niego w języku swoich spojrzeń tak donośnie, że się nie mógł sprzeciwić. No i przecież zamiast w śmierć pochopną wpadł w jej sieć sprężystą, był jej winien swoje życie. „Żaden to cyrograf”, myślał sobie, patrząc na tę krasawicę. „Mogło być gorzej”, myślał dalej, spoglądając na jej kształtność pierwszorzędną. Huldry bowiem przepoczwarzały się na podobieństwo summy wszystkich fantazmatów nordyckich chłopów, zatem i ta była urody, by tak rzec, niedyskretnej. Jeśliby szukać w niej jakichś uchybień, jeśli kto zachwycić się potrafi dopiero wtedy, gdy znajdzie jakąś zadrę w doskonałości, miałby tu niejaki kłopot, mężczyźni Północy bowiem wymyślili sobie taki ideał: wysokopienna blondyna, zwierzęco wierna i niema. Nie ma takich kobiet, w zakutych łbach wikingów się wydumały, potem przetrwały w wizerunkach komiksowych heroin, ale Eryś, Głupi Eryś, który na pierwszej swojej przygodzie miłosnej z Alą potłukł się boleśnie, zaiste nie mógł narzekać – to huldrze wybawienie być może uchroniło go od przewlekłej a mstliwej mizoginii, zwanej tu i ówdzie incelstwem. Skinął więc głową, co wystarczyło huldrze za ludzkie „i że cię nie opuszczę”, bo rzuciła mu się w ramiona, a potem odtańczyła swoją radość w diabelskim pląsie, aż zaczęła się kręcić, wirować po derwiszowsku coraz to szybciej, póki nie oderwał się jej ogon i nie uleciał gdzieś między buki jak zrzut jeleni. Wtedy dopiero stanęła w uniesieniu, zdyszana i uczłowieczona, już nie pani leśna, tylko Erysiowa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Pocztówka z Ochrydy

Na wzgórzu Plaosznik nad Jeziorem Ochrydzkim nie cerkiew jest ważna, lecz znajdujący się w niej grób św. Klemensa. Nieważne są las i słońce, sosny i cykady, lecz pole ruin: resztki portyków, pojedyncze kolumny, rozsypiska kamieni. To bowiem tutaj, w roku 894, narodziło się piśmiennictwo słowiańskie. Może tu powstał najstarszy zabytek języka staro-cerkiewno-słowiańskiego – „Kodeks zografski”?

To prawda, że słowiańskie piśmiennictwo narodziło się faktycznie jeszcze wcześniej: w roku 862 w Konstantynopolu. Profesor tamtejszego uniwersytetu, Konstanty Filozof, ułożył dla Słowian specjalne pismo, a nowa literatura miała być tworzona w jego rodzinnym mieście, Salonikach (słowiańskim Sołuniu). Gdy jednak pojawiło się nad Bosforem poselstwo Rościsława, księcia Moraw, Konstanty ze starszym bratem Michałem wyruszył na północ. Dokąd konkretnie – tego nie wiemy: do dzisiejszych Czech czy Słowacji? Do Mikulčic, Starého Města czy Devinu? A gdy Księstwo Morawskie stało się Wielkomorawską Rzeszą, uczniowie Braci Sołuńskich zostali w 886 r. wygnani.

Lepiej im poszło w sąsiednim Księstwie Błatneńskim: w Błatnohradzie nad Jeziorem Błotnym. Ale po najeździe Madziarów w 901 r. słowiański Błatnohrad stał się węgierskim Zalavárem, a Jezioro Błotne – jeziorem Balaton. Także więc stąd mnisi słowiańscy musieli uciekać. Kilku z nich schroniło się w Bułgarii i właśnie w Ochrydzie stworzyło szkołę piśmiennictwa głagolickiego. Dziś Ochryda należy do Macedonii Północnej i tylko tu, przy cerkwi Pantelejmona i Klemensa na Plaoszniku, możemy stanąć w obliczu dawnej szkoły i dawnego skryptorium. Możemy ustalić MIEJSCE.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Gombrowicz. Obrachunki teatralne

Lista opatrzonych jego nazwiskiem tytułów, które trafiły na polskie sceny, obejmuje aż 70 pozycji, a liczba ich premier przekroczyła trzy setki. Tymczasem Gombrowicz napisał zaledwie trzy sztuki: jeszcze przed wojną „Iwonę, księżniczkę Burgunda” (1938), po wojnie „Ślub” (1953) i „Operetkę” (1966). Przy czym droga jego dramatów do teatru nie była wcale prosta.

Chociaż prapremiera „Iwony” w reżyserii Haliny Mikołajskiej odbyła się w warszawskim Teatrze Dramatycznym w roku 1957, a tytułowa rola Barbary Krafftówny przeszła do legendy, to na następną premierę Gombrowiczowską na scenie zawodowej trzeba było czekać bez mała 20 lat. Nie chodzi tylko o niechęć ówczesnych władz do pisarza emigranta, ale w równej mierze o upór Gombrowicza, który nie godził się na wystawianie swoich utworów bez gwarancji wydania „Dziennika” w nieocenzurowanej postaci. Targi, które trwały jeszcze po śmierci pisarza, zakończyła nareszcie premiera „Ślubu” (1974, reż. Jerzy Jarocki), a po roku „Iwony”, jak przed 17 laty w Teatrze Dramatycznym, ale tym razem w reżyserii Ludwika René z Magdaleną Zawadzką w roli tytułowej. To był zresztą spektakl fenomenalnie obsadzony: Bogdan Baer grał Króla Ignacego, Zofia Rysiówna Królową Małgorzatę, Piotr Fronczewski Księcia Filipa, a Witold Skaruch Szambelana. „Odebrałam ten spektakl – pisała po premierze Zofia Sieradzka – przede wszystkim jako wyszydzenie naszej chęci podporządkowania wszystkich sobie i obowiązującym w danym światku regułom, gdzie każde odstępstwo od normy najpierw zaciekawia, a następnie w szybkim tempie wyzwala niechęć i nienawiść. Jeśli jesteś inny – musisz zginąć”.

Również w 1975 r., w łódzkim Teatrze Nowym odbyła się prapremiera „Operetki” w reżyserii Kazimierza Dejmka, który „rozegrał przedstawienie w autentycznej, rygorystycznie określonej konwencji – oceniała Elżbieta Wysińska – najpierw ujawniającej swoją absurdalność, później łamiącej się w huraganowych podmuchach »wiatru historii«. Rozwiązania najprostsze bywają najtrudniejsze”. O tej „Operetce” pisano niemal wyłącznie z zachwytem.

W podobnym nastroju utrzymał swoją obszerną recenzję po nieoficjalnej prapremierze „Ślubu” (1960) Bogdan Wojdowski. Dramat wystawił Studencki Teatr GLIWICE (STG), a reżyserii podjął się Jerzy Jarocki, inaugurując swoje dożywotnie obcowanie teatralne z Gombrowiczem. Wyprzedził w ten sposób oficjalną paryską prapremierę światową z roku 1964 (Théâtre Récamier, reż. Jorge Lavelli, scenografia Krystyna Zachwatowicz, muz. Diego Mason), która wywołała nad Sekwaną gorące spory, dzięki czemu droga na sceny europejskie stanęła przed polskim pisarzem otworem. Jerzy Jarocki zaś reżyserował „Ślub” jeszcze czterokrotnie, a na swoje gombrowiczowskie konto zapisał także „Błądzenie” – sceniczną opowieść o świecie idei Gombrowicza i adaptację „Kosmosu” – oba te spektakle zrealizował z wielkim sukcesem na scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego.

Wróćmy jednak do nieoficjalnej prapremiery, która nie przypadkiem odbyła się w teatrze studenckim – Gombrowicza wtedy przecież nie grywano. Po „Iwonie” Mikołajskiej było to drugie przedstawienie jego sztuki w Polsce. Nie tylko władza, ale także publiczność i teatr nie były jeszcze gotowe na emigracyjnego twórcę.

Po spektaklu STG nie zostało prawie śladu, żadnych recenzji, trochę wzmianek w prasie, cytowanych w jubileuszowym wydawnictwie „X lat STG” wydanym nakładem Politechniki Gliwickiej pod redakcją Jerzego Malitowskiego. Znalazło się tam również kilka niewyraźnych fotosów ze spektaklu Jarockiego. Wystarczająco, aby się zorientować, dlaczego scenografia i kostiumy autorstwa Krystyny Zachwatowicz mogły zachwycać i dlaczego charakterystycznie zarysowane postacie mogły intrygować. Zdeformowane, nadmiarowe kształty wyraźnie wskazywały na groteskowe tło inscenizacji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Delirio amoroso

Narty mu się wypięły, jedna pociągnęła w jar, druga się zakleszczyła między konarami. Powinien był Eryś w najlepszym razie nieprzytomny leżeć, w najgorszym martwy, z karkiem złamanym, tymczasem nawet ojla nie miała mu z czego wyskoczyć, choć w buczysko mierzył w pozycji zjazdowej z głową pochyloną.

Siedział tak i przyglądał się bukowi, jego korzeniom, co oplotły omszałe kamole, dziupli głębokiej a dziwnej, bo nie wydrążonej dziobem ani próchnicą, tylko wyrośniętej razem z pniem. A i jeden z korzeni odrósł tak dziwacznie, że stworzył nieckę, w której się zbierała deszczówka. Napił się Eryś wody z buczyska, gębę sobie opłukał, drzewu przyjrzał i wciąż nie mógł pojąć, jakim cudem się nie rozbił. Dopiero kiedy promień się przebił przez korony i błysnął, zauważył sieć łowną rozpiętą na wejściu do dziupli. Nici przędnej o takiej mocy nie wytworzyłby żaden pająk, Eryś, choć głupi, znał się na rzeczy, a nawet na rzeczach, o których się nie śniło filozofom (choć śpią ci miglance więcej niż zwykli śmiertelnicy).

Gdyby pozostać przy twardym realizmie, przygrzmociłby Eryś w buka, srogi zawód miłosny przypłacając, lecz przecież delirio amoroso wytrąca człowieka z równowagi. To gorączka krwotoczna duszy, zaburzenie postrzegania wielkiego kalibru, płomień od lędźwi rozpościerający się ku zmysłom. I oto następuje radykalna zmiana konwencji: w dziupli coś się poruszyło, zajęczało i westchnęło. I byłby Eryś przysiągł, że zanim stanęło przed nim dziewczę – w może dość wymiętym, może i nieco poplamionym kabotku, ale dorodność i słuszność biustowną opinającym – że zanim stanęła przed nim kobita źrała i obfita, lecz wciąż jeszcze dziewucha nie baba, dałby rękę sobie uciąć, że nie z guni się wyswobodziła, a z sierści. Że z drzewa wyłaziła jeszcze jako zwierzyna i dopiero w świetle dziennym tak skobieciała w mgnieniu oka.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Olimpijskie mordobicie

I znowu rocznica powstania warszawskiego. O godzinie 17 wyją syreny, słychać je nawet u nas, chociaż mieszkamy z boku miasta. Próbuję tym jakoś poruszyć moje dzieci, nie dają się. A sam mam mieszane uczucia, pisałem już o tym nieraz. W końcu to było krwawe głupstwo, jedno z największych w naszej historii, w której głupstw nie brakuje. Mimo że zdarzenie oddala się w czasie, skala żalu i celebracji narasta. Bo wszystko jest sztucznie napędzane w ramach walki politycznej, by pokazać, kto jest większym patriotą. Nie ma wątpliwości, że rocznica powinna być obchodzona, ale czy na taką skalę? Politycy mówią o powstaniu jako o wielkiej lekcji historii. Ale jeśli tak je potraktować, to myśląc trzeźwo… powstanie było straszliwym błędem, nie miało szans, żadnych, było więc bohaterskim głupstwem – piszę teraz banały – zginęło 200 tys. ludzi, a piękne miasto zostało obrócone w ruinę. Czyli to karygodny błąd, który doprowadził do katastrofy. Jaka z tego lekcja? Nigdy więcej takiego bohaterstwa. Solidarność wyciągnęła z tego wnioski i przejęcie władzy po 1989 r. było pokojowe. Teraz na naszych oczach doczołgują się do mety życia najstarsi uczestnicy powstania, z tego zdarzenia robi się spektakl. Kto będzie ostatnim? Dostanie złoty medal po tamtej stronie.

Moja mama pracowała chwilę w szpitalu powstańczym, ale ciągle mdlała, więc przeniesiono ją do kuchni. Byliśmy niedawno rodzinnie na dachu biblioteki uniwersyteckiej, jest na nim piękny i słynny ogród. Z tego dachu widziałem pobliski klasztor sióstr Urszulanek, tam mieszkała w czasie okupacji mama, tam znajdował się szpital polowy i wydawano posiłki. Mama zawsze uważała powstanie za kompletny nonsens.

Na olimpiadzie coraz więcej osobliwych, kontrowersyjnych konkurencji. Na pewno taką jest boks kobiet. Okładanie się kobiet pięściami po twarzy – jakie to nieestetyczne. Ale feminizm chce, by kobiety mogły robić wszystko to, co faceci. Oglądałem walkę Polki z Włoszką, mikrofon czasami wychwytuje niedyskrecje z zaplecza. Gdy nasza zawodniczka po przerwie wychodziła z narożnika na ring, trener wykrzyczał: „A teraz k… rozp… ją”. No, bardzo pięknie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wytrącony z wiedzy

Gdybyż Eryś tyle chociaż zrozumiał, że trza mu iść precki, bo miłości z tego nie bedzie… Ale stał tak z bukietem wyciągniętym przed siebie i mierzył nim w Alę jak wyciągniętą szpadą. („to było przemocowe, wysoki sądzie, jak można komuś tak w miejscu publicznym kwiaty wciskać i to wbrew jego woli”).

– Ale jak to tak… Przecież… Jeszcze wczoraj… Kochanie…

– To nawet nie był oenes, a efwube* z tobą, no sorki, niekoniecznie.

Ech, gdybyż Eryś od razu zrozumiał, że choć im się dopiero co członki splatały, języki im się nigdy spleść nie mogą. Ala do niego w te słowa defniująco-pożegnalne, a Eryś („zaszedł jej drogę, wysoki sądzie, i dalej bredził coś o miłości, chociaż wyraźnie sobie nie życzyła jego dalszej obecności, prosiła nawet osoby trzecie o interwencję”). Głupi Eryś najgłupszy był bowiem w kwestii zwanej damsko-męską – tak jak nadążał za nowymi teoriami gleboznawczymi, tak zapóźniony był w rozwoju dyskursu niegdyś zwanego miłosnym. A że wpadł w pułapkę feromonową niczym kornik drukarz i nie miał siły się wydostać, to wydostano go siłą („no, wytłumaczyłem mu na prośbę pokrzywdzonej, żeby się oddalił, ale, wysoki sądzie, on nie chciał słuchać, tośmy go z kolegą przesunęli na bok, tak delikatnie, bo pokrzywdzona brzydzi się przemocą, prosiła, żeby nie robić afery”).

– Chcę, żebyś dał mi spokój, czego nie rozumiesz?! Idź sobie!

*ONS – z ang. one night stand, przygoda na jedną noc.

FWB – z ang. friend with benefits, związek koleżeński oparty na seksie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Moja Białoruś

Swiatłana Cichanouska, liderka wolnej Białorusi, gościła niedawno w Polsce, więc trudno znów nie myśleć o jej ojczyźnie. Zostawiłem na Białorusi wielu przyjaciół. Na przykład profesora Olega Łojkę, z którym przed jego śmiercią nie zdążyłem się pożegnać.

Ujrzałem go po raz pierwszy w październiku 1988 roku, czekając w Mińsku na korytarzu „fiłfaku” (filologicznego fakultetu tamtejszego uniwersytetu). W czarnej marynarce i krawacie, masywny i krępy, z twarzą okrągłą jak księżyc w pełni i uśmiechem w kształcie półksiężyca… Ściskał mi dłoń, mówiąc, jak bardzo się cieszy z mego przyjazdu. Zawarliśmy przyjaźń mimo dwudziestoletniej różnicy wieku. I mimo jego partyjności. Bo Łojka był członkiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

Lecz trwała już wtedy pierestrojka i między mną a Łojką nie było tematów tabu. Urodzony w roku 1931 w Słonimiu, więc jako obywatel polski zaliczył przed wojną trzy klasy polskiej szkoły powszechnej. Wspomniał kiedyś szykany, jakich jego ojciec jako Białorusin zaznał od polskich władz, ale to nie zostawiło w nim zadry. Po polsku mówił jak Polak i był polonofilem nie do zdarcia – przekładał poezję Adama Mickiewicza. A dla niego Mickiewicz to był krajan. Łojka przypominał, że słowa „Litwo, ojczyzno moja” są faktycznie zwrócone do Białorusi, bo przecież tu leży Nowogródczyzna. I dodawał: „My, Białorusini, powinniśmy się nazywać Litwini”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Dobrzy nieznajomi w Toskanii

Mogę się założyć, że każdy kraj ma swoją Sally Rooney i swojego Macieja Marcisza, bo wszędzie znajdziemy milenialsów piszących o relacjach międzyludzkich.

Maciej Marcisz – pisarz, zawodowo związany również z branżą wydawniczą. Autor głośnego debiutu „Taśmy rodzinne” (2019) i powieści „Książka o przyjaźni” (2021). Jego opowiadania ukazywały się na łamach „Vogue Polska”, „Gazety Wyborczej” czy „Pisma”. Najnowsza książka „Znaki zodiaku”, tak jak poprzednie, ukazała się w wydawnictwie W.A.B.

Kiedy ostatni raz byłeś w Toskanii?
– Właśnie z niej wróciłem.

Już w „Taśmach rodzinnych”, twojej debiutanckiej powieści, rodzina Małysów odwiedza Włochy i jest to Toskania. Nieprzypadkowo?
– Toskania to dla mnie przede wszystkim jeden z symboli takich wymarzonych, europejskich, statusowych wakacji. Z jednej strony masz słońce, pizzę i piękne widoki, czyli „głupie” wczasy dla ciała. Z drugiej zaś w Toskanii dostajesz cały ciężar europejskiej cywilizacji i jej dziedzictwa, tamtejsze kolekcje sztuki czy wielowiekową architekturę. Toskania sprawdza się jako symbol i wciąż silnie rezonuje jako rodzaj marzenia i wakacyjnej projekcji. Często jeździliśmy tam w dzieciństwie z rodzicami. Te wszystkie wrażenia – cyprysowe aleje, zapach rozgrzanego kamienia, świerszcze wieczorem, nieustanne poczucie bycia w jakimś filmie lub wierszu – powróciły do mnie w postaci tej książki.

I dlatego postanowiłeś umiejscowić tam również akcję „Znaków zodiaku”?
– Od początku pracy przy tej książce miałem trzy rzeczy: tytuł, który bardzo do mnie przemawiał, Toskanię i basen. Tyle. Marzyło mi się napisanie wakacyjnej powieści w stylu „Basenu” w reżyserii François Ozona (2003) lub „Nienasyconych” Luki Guadagnina (2016), te dwa filmy były dla mnie głównymi referencjami. Jedną z pierwszych migawek, które inspirowały mnie przy pracy nad powieścią, był obraz robienia sobie zmywalnego tatuażu na wakacjach. Ten tatuaż to dla mnie coś szalonego, ale w sumie niezupełnie. Kojarzy się z wakacyjnym życiem na próbę, przymierzaniem tożsamości i udawaniem, że możemy więcej. Przez tydzień lub dwa nasze życie nie działa do końca na poważnie. Tego typu marzenia otworzyły przede mną temat eksperymentowania z własnym ja, nawet jeśli nowe wcielenie umrze wraz z końcem wyjazdu.

Tym sposobem do powieści wprowadziłeś wątek horoskopu i czytania z kart.
– Profesjonalni astrologowie twierdzą, że horoskopy publikowane w gazetach to największa szkoda wyrządzona ich dziedzinie. Pomysł, że osoby urodzone w tym samym miesiącu mają wspólne cechy i przeznaczenie, jest uproszczeniem. No bo jak to ma działać? Mamy dostępnych tylko 12 losów i typów osobowości? Astrologia wierzy, że każdy z nas posiada unikalny profil, swój kosmogram – obraz nieba w momencie i miejscu naszych narodzin. Aby go ustalić, należy znać nie tylko dzień, ale również godzinę przyjścia na świat, najlepiej co do minuty. Dopiero wtedy możemy zobaczyć, jak dokładnie wyglądał układ gwiazd. Czy wierzę w jego działanie? Czasami tak, czasami nie. Jestem świadomy efektu horoskopowego. Dostrzegam wiele podobieństw między astrologią a literaturą. Obie dziedziny funkcjonują na granicy prawdy i fikcji, bazują na magii języka oraz jego wpływie na nasze umysły i rzeczywistość. Pod wpływem astrologii bohaterowie „Znaków…” odbywają przede wszystkim podróż tożsamościową. Niby od lat są najlepszymi przyjaciółmi, ale realnie niewiele o sobie wiedzą. Choć nie potrafią tego przyznać, już dawno temu oddalili się od siebie. Są pogubieni, każdy w swoim kryzysie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.