Tag "literatura"
Obecność tajemnicy
Felietonistyka ma bardzo głębokie korzenie. Być może niektóre rysunki na ścianach jaskiń były felietonami. Kto wie, co jeszcze odkryją nasi uczeni. Najwybitniejszym felietonistą antyku (taka opinia panuje wśród znawców) był Lukian. Dzięki swoim miniaturom zyskał on miano wielkiego (i bezlitosnego) humorysty. Lukian pisywał też dialogi, najrozmaitsze. A więc chociażby „Rozmowy bogów”, obok nich zaś „Rozmowy heter”. Możemy podziwiać głębię autorskiego zaangażowania.
Na przykład taka scenka: na zgromadzeniu bogów jeden z uczestników, zwracając się do Zeusa, powiada: „Bardzo nam tajemnic potrzeba, żeby wiedzieć, że bogowie to bogowie, a pawiany to pawiany!”. Intrygujące – tajemnica jako gwarancja porządku istnienia. Przeczy to upodobaniom naszych czasów nastawionych na wykarczowanie tajemnic.
Jedną z największych tajemnic wszechświata jest z pewnością wiecznotrwałość ludzkiej głupoty. Jej obecność wyczuwamy na każdym kroku, wszyscy nawzajem sobie ją przypisują. Popatrzmy na polityków, popatrzmy na rywalizujące koterie wyborców – nie mają dla siebie litości. O rywalach myślą i mówią zawsze w ten sam sposób: „Boże, jacy oni są głupi”. Szeroki ogół podąża tą samą ścieżką. Jeśli uwzględnimy wszystkie opinie, nadając im tę samą wagę, będziemy musieli stwierdzić: świat składa się wyłącznie z głupców. Żyjemy więc sam na sam z własną głupotą. Rozpacz?
Wykoleiły się rzeczy Erysiowi
Zawroty serca, palpitacje głowy, splątanie myśli, oddech niemiarowy, zapał nieznany i krok rozchwiany – już nie stąpał twardo Eryś, bo stracił zmysły od tego kompociku u Ali. Nie zmierzał z inżynierską pewnością ku swoim zadaniom, nie kroczył ku wyznaczonym celom, bo się rozmarzył, a to niezdrowo bardzo. Suchy Karol twierdził, że póki człowiek ma cele zamiast marzeń, idzie w dobrą stronę, ale jak zacznie rozmyślać, czy by nie spróbować sięgnąć niemożliwego, kiedy przechodzi w tryb przypuszczający, wstępuje w niego smętek i z wolna, lecz skutecznie rujnuje sobie życie.
Wykoleiły się rzeczy Erysiowi, jeszcze mu machała z okna Ala na pożegnanie, jeszcze mu Bestyja złorzeczyła tak zajadle, jak się do niego łasiła w zomcysku, jeszcze Eryś pachniał cudzym potem błogim, a już nie wiedział, gdzie się podziać. Wieś, spozierając ku niemu ukradkiem, widziała, że inżynier Eryk z powrotem przemieniony został w głupiego Erysia. Bądź tu mądry, jak cię dziewczyna przeflancuje znienacka, a potem, kiedyś już jej chciał zacząć opowiadać wszystko wszędzie naraz, zachwytami się dzielić, może i życiem od razu, wypycha cię z sypialni, potem z domu, bo jej się przypomniało, że tatko wyjechał tylko na chwilę, a ona ma niedługo próbę taneczną. No i w ogóle nie wie, co w nią wstąpiło, niech Eryś nie myśli, że ona tak zawsze z każdym łatwo, niech Eryś idzie ku swoim, a jutro przyjdzie na występ do amfiteatru, to się potem zobaczą.
Kulturalni olimpijczycy
„Boska to rzecz być pierwszym i bawić się takim żartem”, głosił Kazimierz Wierzyński w „Fanfarze”.
Był to jeden z 15 wierszy pomieszczonych w tomiku „Laur olimpijski”, za który skamandryta ów laur otrzymał. Od 1912 r. z inicjatywy barona de Coubertina podczas igrzysk o medale rywalizowali bowiem nie tylko sportowcy, ale także literaci, artyści i architekci. Fakt, że pierwszym mężczyzną, który zdobył dla Polski olimpijskie złoto, był poeta, można uznać za proroczy – nasza pozycja w medalowej klasyfikacji wszech czasów źle znosi porównanie z listą polskich laureatów literackiej nagrody Nobla. Średnio usportowieni, jesteśmy za to solidnie uduchowieni, wypada zatem żałować, że Olimpijski Konkurs Sztuki i Literatury przetrwał tylko do pierwszych powojennych igrzysk. Złoto w tamtym czasie zdobywali dla nas po równo tak lekkoatleci (Konopacka, Walasiewiczówna i Kusociński), jak i ludzie sztuki – oprócz Wierzyńskiego jeszcze rzeźbiarz Józef Klukowski i kompozytor Zbigniew Turski.
Gdyby artystom pozostawiono przywilej stawania w olimpijskie szranki, być może lud domagałby się oprócz chleba i igrzysk także kultury, z dużą dozą prawdopodobieństwa zaś można mniemać, że nasz dorobek olimpijski zostałby podwojony. „Dawni ludzie nie potrzebowali sportu: byli zdrowi i silni z natury. dziś sport zabija wszystko, zastępuje nawet sztukę, która upada coraz bardziej. Ja sam bardzo lubię narty, ale nie znoszę, jak z was, sportsmanów, robi się największe chwały narodów i kiedy wasze idiotyczne rekordy zajmują tyle miejsca w gazetach, gdzie tego miejsca nie ma na poważną artystyczną krytykę” – zacietrzewiony Atanazy Bazakbal wyraża w ten sposób w „Pożegnaniu jesieni” Witkacego poglądy lwiej części przedwojennej inteligencji, zwłaszcza tej kawiarnianej. Ale cóż począć, skoro wagi kawiarnianych stolików dla polskiej kultury, od Ziemiańskiej po Czytelnika, zlekceważyć nie sposób.
Olga Tokarczuk i Góry Literatury
Jak czytelnictwo, ekologia i równość promują Dolny Śląsk.
Przyjeżdżają tu tysiące uczestników i niezwykli prowadzący, a atmosfera bliskości wciąż jest jednym z najważniejszych elementów wydarzenia – mówi Olga Tokarczuk o swoim 10. już Festiwalu Góry Literatury.
Głównym celem festiwalu jest aktywizowanie kulturalne i obywatelskie uczestników, promocja kultury i czytelnictwa, upowszechnianie postaw ekologicznych i równościowych oraz promocja regionu. W tym roku działo się to w 23 miejscowościach Dolnego Śląska i Opolszczyzny, m.in. w Nowej Rudzie, Kłodzku, Wałbrzychu, Świdnicy, Ludwikowicach Kłodzkich i tak małych ośrodkach jak Dzikowiec czy Opolnica. Centrum akcji stanowił Zamek Sarny w Ścinawce Górnej. Uczestnicy festiwalu mogli wybierać spośród 153 wydarzeń, w tym przedstawień teatralnych, koncertów, pokazów filmowych, warsztatów, seminariów i dyskusji. Wśród 230 gości znaleźli się wybitni artyści, naukowcy, pisarze i politycy. Bezpośrednio w wydarzeniach uczestniczyło ponad 50 tys. osób, w transmisjach online – 300 tys. Namieszała trochę pogoda, bo w Zamku Sarny wszystko działo się pod gołym niebem, i gwałtowna ulewa zmusiła do przerwania spotkania z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim.
Dzień na Zamku Sarny.
Głośnym echem odbiła się dyskusja o kobietach. Joanna Kuciel-Frydryszak i Marta Strzelecka w rozmowie o swoich głośnych książkach wspomniały, że ta lektura często ośmielała czytelniczki do opowiedzenia mrocznych rodzinnych historii. Przekazy są tak intrygujące, że mogłyby wystarczyć na kolejne „Służące” i „Chłopki”.
Inny punkt programu też wstrząsnął uczestnikami. Niby wiemy, że z klimatem i z planetą jest źle, ale Edwin Bendyk i Robert Skrzypczyński z naukową konsekwencją wykazali, jak blisko nam do katastrofy. Jednak wcale nie musi dojść do najgorszego, ale czy ludzie, a ściślej przywódcy państw, posłuchają naukowców? Nasza w tym rola, musimy to wymóc na rządzących, decydując się nawet na obywatelskie nieposłuszeństwo. Z rad naukowców wspomnę o pilnej konieczności wystudzenia wzrostu gospodarczego i poddaniu się prawom ekonomii ekologicznej. Ważne, by wszelkie transformacje były przeprowadzane sprawiedliwie, bo zrzucanie kosztów przemian na najsłabszych wywołuje bunt i protesty. Rady naukowców nie są popularne, wręcz obsesyjnie zwalczane. Oni sami mówią, że już przyzwyczaili się do hejtu i epitetów, wśród których ekoterroryści należą do łagodniejszych.
Paneliści Martin Kremer, konsul generalny Niemiec, i wiceminister spraw zagranicznych Marek Prawda mówili o drogach demokracji, ale nie pominęli problemów klimatu. – Cieszy – stwierdzili – że po latach skąpych kontaktów może nastąpić właściwa współpraca między naszymi krajami.
Festiwalowe dyskusje inspirowały książki lub inne publikacje. Tę o transpłciowości zapowiedziano w programie tak: „O zawiłościach związków między sztuką, tożsamością a reprezentacją porozmawiają osoby transpłciowe z różnych sfer działalności – aktywistycznej i edukacyjnej”. Gośćmi byli Nina Kuta i Kacper Potępski, a dyskusją kierowała Karolina Gierdal.
Na finał dnia odbył jeszcze koncert i dyskusja z udziałem Olgi Tokarczuk.
Edward Redliński: nasze transformejszen
Kronikarz wielkiej zmiany
Edward Redliński – (ur. 1 maja 1940 r. we Frampolu w woj. lubelskim, zm. 30 czerwca 2024 r.) autor powieści, scenarzysta i dramatopisarz, reporter. Zaczynał jako reporter w „Gazecie Białostockiej”. W latach 1981-1991 mieszkał w Nowym Jorku, gdzie posmakował emigranckiego chleba. Jego najbardziej znane powieści to „Awans”, „Konopielka”, „Nikiformy” (zbiór krótkich form), „Szczuropolacy”, „Krfotok”, „Transformejszen”. Na podstawie jego powieści i scenariuszy nakręcono „150 na godzinę”, „Awans”, „Konopielkę”, „Szczęśliwego Nowego Jorku”, „Requiem”.
Dwukrotny laureat Nagrody Dziennikarskiej im. Juliana Bruna, trzykrotny – Nagrody im. Stanisława Piętaka. Zdobył także Nagrodę Fundacji im. Kościelskich (1974), Nagrodę Literacką im. Wiesława Kazaneckiego (2003) oraz Nagrodę im. Jarosława Iwaszkiewicza za całokształt twórczości (2006).
Pisał lirycznie, a potem publicystycznie, łapczywie. Po „Transformejszen”, w roku 2004, w rozmowie na łamach PRZEGLĄDU z Ewą Likowską, trochę z tego powodu się kajał. – Na promocji „Krfotoku” publicznie przyrzekłem, że koniec z publicystyką – mówił. – Że wracam do tego, co lubię: liryki, metafizyki, innych wymiarów, UKF! Ale cóż… Widać, jestem nieuleczalnie wrażliwy na ciśnienie społeczne.
A po chwili z tego kajania nie zostawało nic, przechodził do ataku. – Któż ma rozpruwać stare mity, szukać prawdy i tworzyć… nowe mity – oby prawdziwsze – jak nie pisarze? – pytał. – Wszędzie dezorientacja! Pogoda dla demagogów! Z mitów – w mity, z fałszu – w fałsz! Mit Papieża, mit Solidarności, mit stanu wojennego, dwa mity – czarny i różowy – Polski Ludowej. We wspomnieniach jednego z najwybitniejszych bohaterów podziemia i Solidarności – dziś wielkiego autorytetu – przeczytałem parę lat temu, że gdyby w 1980 r. nie doszło do powstania Solidarności, żylibyśmy dziś w Polsce o wiele sprawiedliwszej i bogatszej, niż żyjemy. Czy nie warto by podyskutować nad taką „herezją”? Dla przewietrzenia głów? Oczywiście, warto. Warto, ale czy można? Nie! Zadziobią!
Taki był. Z genialnym zmysłem reportera, który ma słuch społeczny i słuch do ludzi. I z genialnym piórem, którym potrafił oddać piękno Taplar, tych z „Konopielki”, i brzydotę nowojorskiego „subwaya”, w którym mieszkali „Szczuropolacy”.
Z wyczuciem momentu historycznego – gdy pokazywał odchodzącą do historii starą wioskę, z jej wierzeniami, wspólnotowością, albo sprywatyzowany PGR i apostołów nowoczesności. Jedni i drudzy mają tak samo poukładane w głowach, tylko zapełnionych czym innym. Albo gusłami, albo wiarą w moc postępu. Jedni i drudzy jednakowo prości.
Jego powieści to uchwycony moment zmiany.
„Konopielka”? Do żyjących od stuleci swoim rytmem Taplar przyjeżdża delegacja i przywozi zapowiedź elektryfikacji, melioracji, nauki pisania i czytania. I po co? Po co naruszać coś, co przez stulecia trwało? Jakże znajomo brzmią tamte dyskusje. Między tym, co jest, a tym, co nadchodzi.
„Towarzysz z powiatu powiada: na szkle rozkwitającego sie kraju wasze Taplary przedstawiajo sie jak wioska okropnie zacofanna. Zacofanna! (…) Tak dalej być nie może, obywatele! I sie patrzy nam po oczach, a my nic, cicho, nie wiadomo czego chce, czekamy, co dalej.
Aż Domin pytajo spod ściany: Zacofanna, to dobrze czy kiepsko?
(…) On aż głowo zakręcił i nuż o tym zacofaniu, co to, że zacofanna wioska, to taka dzie głod, smrod i zabobony. To nas ruszyło: Jak wam tu śmierdzi, krzyczo Szymon Kuśtyk zza plecow, to wolna droga, nikt was tu nie zapraszał, nikt nie trzyma!”.
Żelazny glejt inżyniera
Do lasu (odc. 3)
Wieś od wieku wieków spiskowała przeciwko drzewom, porykiwała piłami, ryła holwegi od wycinek, leśniczych kupowała albo omijała chyłkiem – wciąż wyżej i głębiej się pięły wyręby. Panoramę, znaną Suchemu Karolowi, odkąd sięgał pamięcią – obraz zielonowłochatych pagórów między Malinowską a Skalitem – zaczęły przecinać pasy poręb, jakby się jaki fryzjer zagapił i przejechał maszynką do skóry raz i drugi, i trzeci; lasy dotąd zwarte i oporne wichurom padały od niespodzianych podmuchów, bo wiatr miał się gdzie rozpędzać na karczowiskach.
Łysiały góry, jak i Suchy łysiał, zmieniały się i starzały na jego podobieństwo. Karol biadał nad losem lasu, a Eryś go badał, przyjeżdżając w każdej chwili wolnej od zajęć na akademii, gdzie na medycynie roślin się kształcił, aby uzyskać stopień inżyniera ku konsternacji wszystkich we wsi. No bo żeby jeszcze studia skończył jakieś głupie jak on sam, jakieś kulturoznawstwo chociażby, do niczego nieprzydatne. Gdyby tak darmo zjadał rozumy pozorne i wykształcił się, dajmy na to, na nikomu niepotrzebnego magistra socjologii lub jeszcze bardziej zbędnego, a wręcz szkodliwego, dyplomowanego filozofa – nikt by się na jego tytuł naukowy nabrać nie dał. Ale inżynier ma brzmienie męskie, ścisłe, dźwięczy jak glejt żelazny i uzbraja w autorytet, z którego pokpiwać już nie tak łatwo. Inżynierowie robotę zawsze znajdą, z inżynierami to się wódkę pije, a nie po nią posyła, nie ma głupich inżynierów na tym świecie, krok inżynierski jest dumny i niezachwiany.
To nie jest miły świat do życia
Teatr w poszukiwaniu drogi i powiew zmian personalnych.
Sezon teatralny 2023/2024 zakończył się 5 lipca dwiema premierami: „Szklanej menażerii” Tennessee Williamsa na sopockiej scenie Teatru Wybrzeże i „Skoku wzwyż” na małej scenie Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy im. Gustawa Holoubka.
Na festiwalach królowały koprodukcje krakowskie: musical „1989” Teatru Słowackiego (zrealizowany wspólnie z gdańskim Teatrem Szekspirowskim) w reżyserii Katarzyny Szyngiery i „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły Teatru Łaźnia Nowa (przygotowany wspólnie z Teatrem im. Stefana Żeromskiego w Kielcach). Spektakle te zdobyły mrowie nagród, mnóstwo pochwalnych recenzji, a co równie istotne – podbiły publiczność.
Można wprawdzie marudzić, że pozytywny mit Solidarności i polskiej transformacji ustrojowej w rapowym ujęciu „1989” nie ustrzegł się uproszczeń i ułatwień, ale w końcu to musical. Adresowany głównie do młodych widzów, mający za zadanie odczarować negatywną narrację o polskiej przeszłości i jej nieznośny martyrologiczny patos. Z kolei przedstawienie Pakuły w sposób trudny do przecenienia stawia ważne pytania etyczne, jest wołaniem o godne umieranie i wsparcie cierpiących. To spektakl wywiedziony z osobistych bolesnych doświadczeń reżysera, a jednocześnie społecznie nośny.
Mistrzowie.
Sukcesy Szyngiery i Pakuły to pokłosie poprzednich lat. Zakończony właśnie sezon przyniósł kolejne wydarzenia, tym razem rozdzielone między Kraków i Warszawę. Mam na myśli „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Słowackiego i „Elizabeth Costello”, sceniczny esej Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze.
Kleczewska przeprowadza z chirurgiczną precyzją dowód na głębokie podziały między Polakami, Warlikowski zaś pyta o szansę wymknięcia się człowieka z odwiecznej pułapki okrucieństwa. Oba spektakle, choć myślowo i artystycznie nietuzinkowe, spotkały się ze skrajnie różnymi ocenami. Z klasyką tak bywa. Z kolei eseistyka teatralna Warlikowskiego wzbudziła podejrzenia, że artysta zatrzymał się, nie znajdując nowych środków wyrazu, że uprawia sceniczne gadulstwo. Tymczasem Warlikowski odsłania duchowe rozdarcie ludzkości, szukającej swojej drogi, zmęczonej dezorientacją w podzielonym, niszczejącym świecie, w którym człowiek stał się katem zwierząt i natury.
Złe wiadomości
Prezydent Biden fatalnie wypadł w debacie z Trumpem, mówił bez energii, czasami mamrotał, dreptał jak staruszek. Jest mądry, uczciwy, co z tego? Prezydent mocarstwa musi mieć moc, by dźwigać glob na grzbiecie. Demokraci powinni go wymienić na innego kandydata, nie zważając na koszta, gdyż cena zostawienia Bidena w wyścigu wyborczym będzie jeszcze wyższa. Trump, nałogowy kłamca, pajac i populista, może znowu zostać prezydentem. Jego triumf po wygranej debacie był niezwykłym pokazem chamstwa. I pomyśleć, że 30% Amerykanów to nie przeszkadza. A PiS z nim sympatyzuje, jakże inaczej. I na pewno nasz prezes zadowolony, że we Francji wygrywa faszyzująca prawica.
Patrzyłem na twarze piłkarskiej reprezentacji Francji, która grała z Polską – niemal wszystkie ciemne. Imigracja to problem we Francji, ale niejedyny. Jest kilka innych, może większych. Sytuacja robotników i klasy średniej pogarszała się w ostatnich latach z powodu polityki wewnętrznej Francji, a nie przez migrantów. Ale to lęk przed imigrantami spowodował, że Francuzi masowo głosowali na narodową prawicę. Na Onecie przeczytałem piękny esej Olgi Stanisławskiej, która mieszka w podparyskiej dzielnicy Saint-Denis, uważanej za piekielną. Autorka świetnie się tam czuje, kolorowo i ciepło. Pisze: „Wywoływać obawy i niechęć wobec osób, które pracują i mieszkają z nami i bez których nie możemy się obejść, to cyniczna socjotechnika. Wielu polityków robi to jednak z pełną świadomością. Jednym tchem, jak Marine Le Pen, mówią o »imigracji« i o »bezpieczeństwie«. Wzmacniają strach u wyborców, aby móc przedstawiać się jako jedyni, którzy ich obronią. Rezultat może być tylko jeden. Wzrost autorytaryzmu, czyli spadek demokracji, który dotknie wszystkich”.
Ten esej otwiera nagle drzwi i okna, które są zamknięte dla nas, patrzących na problem imigracji z daleka. Widać, jak to wszystko jest skomplikowane i nie tak demoniczne, jak się zdaje na odległość. Odkrywam, że ja sam, chociaż uważam, że mam społeczną empatię i jestem liberalnym demokratą, ulegam stereotypom opartym na braku wiedzy. A reprezentacja Francji jest przecież taka silna dzięki Francuzom, którzy mają orientalne korzenie. Śpiewali hymn bardzo przejęci. Ta mieszanka ras i kultur za jakiś czas będzie kapitałem krajów zachodniej Europy. A że wojujący islam może być problemem, to ten niepokój rozumiem.
Powieść prawdę ci powie
Nie zamierzam tu wchodzić w ogólne rozważania literaturoznawcze, wznosić budowli argumentów do udowodnienia jakiejś uniwersalnej tezy. Chcę opowiedzieć o jednej, wydawałoby się skromnej, zaledwie 100-stronicowej, powieści. Ale te pozornie niepozorne 100 stron tekstu ma wielką wagę i ważność. Nie mówiąc już o walorach literackiej estetyki, finezji, maestrii konstrukcyjnej – a wszystko to autorka potrafi.
„Drobny szczegół” napisała 50-letnia obecnie pisarka palestyńska Adania Shibli, na język polski z arabskiego przetłumaczyła wybitnie Hanna Jankowska, a wydało wydawnictwo Drzazgi. Zanim książkę mogliśmy przeczytać po polsku, przeżyła ona swoją polityczną przygodę. Podczas zeszłorocznych jesiennych Targów Książki we Frankfurcie autorka miała odebrać przyznaną jej nagrodę LiBeraturpreis za przekład powieści na język niemiecki. Uroczystość miała się odbyć 19 października, czyli niespełna dwa tygodnie po ataku Hamasu z 7 października. Wręczenie nagrody odwołano, czemu towarzyszyły mętne usprawiedliwienia i nieczytelne wyjaśnienia.
Tak, powieść Shibli traktuje o relacjach izraelsko-palestyńskich. Pierwsza z dwóch części książki jest literacką rekonstrukcją prawdziwych wydarzeń z roku 1949, kiedy to operujący na pustyni Negew w pobliżu granicy z Egiptem oddział armii izraelskiej zabił grupę palestyńskich Beduinów i ich wielbłądy, a młodą dziewczynę, która przeżyła masakrę, wziął do niewoli. Pojmana została zgwałcona przez izraelskich żołnierzy, w tym dowódcę oddziału, oficera, a po wszystkim – zabita i zakopana na odludziu. Zbrodnię ujawnił później izraelski dziennik „Ha-Arec”, doszło do procesu żołnierzy i wyroków skazujących. Druga część rozgrywa się kilka dekad później, kiedy młoda Palestynka trafia na informację o tamtym mordzie i – ponieważ m.in. łączy go z jej życiem pewien „drobny szczegół” (dramatyczne wydarzenia rozegrały się dokładnie 25 lat przed jej urodzeniem) – postanawia zgłębić historię zapisaną językiem krótkiej noty. Udaje się w „zakazaną” podróż, maskując i ukrywając swoją palestyńską tożsamość. Nie ma co zdradzać, co było dalej, to już będzie Państwa literacka podróż i przygoda, do czego najserdeczniej namawiam.
Strażnik Płaskowyżu Śmierci
Mimo panującej w czasach Hodży cenzury i prześladowań politycznych Ismail Kadare publikował utwory, w których zapisany był protest przeciw reżimowi.
Ismail Kadare – poeta i prozaik, laureat prestiżowych nagród, m.in. Bookera. Autor głośnych powieści, ukazujących odrębność kulturową Albańczyków. Polskę odwiedził m.in. w 2007 r., po nominacji „Pałacu snów” do Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus; spotykał się wówczas z czytelnikami w Warszawie i Wrocławiu. Urodził się w 1936 r. w Gjirokastrze, zmarł w wieku 88 lat.
Wymieniany wśród kandydatów do Literackiej Nagrody Nobla Kadare był powszechnie uważany za najwybitniejszego pisarza albańskiego i jednego z wybitniejszych europejskich. Zmarł w Tiranie w poniedziałek, 1 lipca. Studiował w Instytucie Literackim im. Maksyma Gorkiego w Moskwie. Do Albanii wrócił po zerwaniu przez nią stosunków z ZSRR w 1961 r. Od 1990 r. mieszkał we Francji, gdzie uzyskał azyl polityczny. W książkach portretował rodaków, ukazywał uniwersalne i lokalne mechanizmy polityczne, odsłaniał niełatwe warunki bytowania w opresyjnych czasach reżimu Hodży, ale i ciążenie tradycji.
W powieści „Krew za krew” (tłum. z franc. Anna Mencwel) oddał mechanizm rodowej zemsty, obowiązującej wśród albańskich górali zamieszkujących tzw. Płaskowyż Śmierci. Akcja toczy się dwoma równoległymi torami: pierwszy wyznaczają porachunki ciągnące się od dziesięcioleci między rodzinami Krueciuciów i Beriszów. Kolejny potomek Beriszów, Gjorg, wypełnia obowiązek zemsty, zabijając mordercę swojego brata. Teraz role się odwracają. Gjorg po okresie 30-dniowej Besy (tj. chwilowego rozejmu) staje się kandydatem na ofiarę. Zgodnie z obowiązującym na płaskowyżu kodeksem – Kanunem – musi go dosięgnąć pomsta rodu Krueciuciów. Gjorg dobrze wie, jaka jest niemal mistyczna siła kodeksu: „Kanun był jeszcze potężniejszy, niż się zdawało. Jego władza rozciągała się wszędzie, na pola, na kamienie graniczne, przenikała fundamenty domów, groby, kościoły, drogi, jarmarki, wesela, wspinała się na górskie pastwiska, a nawet wyżej, sięgała aż do nieba…”.









