Tag "Mateusz Morawiecki"
Morawiecki dawał Mistewiczowi. I nie zawiódł się
Proste jak umysł kibola są pomysły Mateusza Morawieckiego na relacje z mediami. A konkretnie z częścią mediów. Najpierw jako wszechwładny premier zadbał, by do Fundacji Instytut Nowych Mediów trafiło 6,5 mln zł ze spółek skarbu państwa i 3,5 mln z Kancelarii Premiera. Prezesem fundacji i beneficjentem tej kasy jest Eryk Mistewicz. W młodości pacyfista i ekolog z „Na Przełaj”. Mistewicz jest także wydawcą portalu Wszystko Co Najważniejsze, na którym regularnie pokazuje się Morawiecki. Prawdziwy patriota, wojownik szykujący się
Wilcze doły Kaczyńskiego
PiS przez dwa miesiące nie chciało oddać władzy
15 października 2023 r. to ważna data w polskiej polityce. Z jednej strony niespodziewane zwycięstwo anty-PiS, tych wszystkich Polaków, którzy mieli dość tamtego państwa. Tamtej atmosfery. Z drugiej – o czym zupełnie zapominamy i w zasadzie to pomijamy – czas znakomicie przeprowadzonej operacji politycznej. PiS musiało oddać władzę, ale oddawało ją przez dwa miesiące. Co pozwoliło zdyscyplinować własne szeregi, ewakuować działaczy na różne synekury i przygotować polityczne wilcze doły, pułapki na następców.
Zacznijmy od prostego przypomnienia: PiS przegrało wybory 15 października, choć do końca wierzyło, że jakoś się wywinie. Że wynik będzie bliski remisu, a potem… Mówiono o tym głośno, nawet w tych mniej wtajemniczonych szeregach, „że najpierw zobaczymy, ile mandatów brakuje nam do większości, a potem się dobierze”.
W domyśle chodziło o kilku posłów, których się przeciągnie na swoją stronę jakimiś apanażami czy obietnicami. Jak posła Mejzę, radnego Kałużę czy posłankę Monikę Pawłowską.
Ale październikowy wynik okazał się dla PiS gorszy, partia zdobyła 194 mandaty, opozycja – 248, więc stało się jasne, że o żadnym „dobieraniu” nie ma mowy. Że trzeba będzie oddać władzę.
Wtedy rozpoczęła się operacja, która pozwoliła PiS pozostać u władzy jeszcze przez dwa miesiące. A praktycznie do Nowego Roku. Pozostać u władzy, wydawać pieniądze i zacierać ślady. To dwumiesięczne zachowywanie władzy nie było przypadkiem, ale celową grą.
Pomogli w tym konstytucja i prezydent Duda, który wykorzystał jej zapisy do maksimum. Zresztą jeżeli prześledzimy pisowski odwrót, dwumiesięczne oddawanie władzy, opóźnianie, kluczenie i kłamstwa, to rola Andrzeja Dudy jest w tych działaniach decydująca.
Duda – sługa PiS
Najpierw więc Duda przez miesiąc nie zwoływał nowo wybranego Sejmu. Konstytucja dokładnie opisuje procedurę powyborczą. Pozostawia jednak prezydentowi pewną dowolność. Jej art. 109 stanowi, że pierwsze posiedzenie Sejmu i Senatu prezydent zwołuje na dzień przypadający w ciągu 30 dni od dnia wyborów. Równie dobrze zatem może to być 10 dni po wyborach, jak i 30. Andrzej Duda zwołał je na 13 listopada, 29. dzień od dnia wyborów. PiS bardzo z tego się cieszyło, bo to ono mogło obchodzić święto 11 Listopada i udawać, że nic się nie zmieniło.
Przez ten miesiąc dostaliśmy więc kilka komunikatów. Po pierwsze, że rząd Morawieckiego sprawuje władzę. I tylko on może zapobiec chaosowi. Po drugie, że wybory wygrało PiS. „Wygraliśmy wybory parlamentarne! Trzecie z rzędu!”, wołał w wieczór wyborczy Jarosław Kaczyński – i to stało się dla polskiej prawicy przekazem dnia, a raczej kolejnych dni. Dobrze opłacani komentatorzy klepali w telewizji publicznej tamtych czasów, pisowskiej, że zwycięzcą wyborów jest PiS. Bo zdobyło najwięcej głosów ze wszystkich partii. Suflowano poza tym sugestię, że prowadzone są rozmowy z PSL i różnie mogą się skończyć. Władysław Kosiak-Kamysz mógł codziennie zapewniać, że takich rozmów nie ma, liderzy PiS i pisowscy komentatorzy zachowywali się tak, jakby tych słów nie słyszeli.
Po trzecie, rozdmuchano sprawę konsultacji, które rozpoczął prezydent. Andrzej Duda zaprosił do Pałacu Prezydenckiego liderów partii politycznych, by – jak komunikowano z namaszczeniem – zadać im kluczowe pytania dotyczące przyszłości Polski i podjąć decyzję w sprawie nominowania premiera. Byliśmy świadkami wielkiej bujdy.
Jeszcze zanim zaczęły się konsultacje, Andrzej Duda mówił: „Będę miał przygotowaną listę pytań, w głównej mierze jeżeli chodzi o plany na przyszłość, jeżeli chodzi o najważniejsze zagadnienia, które do tej pory były, jeżeli chodzi o realizację polityki w Polsce. Myślę tutaj o inwestycjach, o kwestiach gospodarczych, energetycznych, obronności”.
Zapowiedział też, że zapyta przedstawicieli komitetów o potencjalnych
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Jak PiS łączyło Bałtyk z Morzem Czarnym?
Wśród bajek, którymi PiS karmiło wyborców, niemal nic nie przebije Morawieckiego. Pinokio obiecał milion elektryków śmigających po drogach. Kto je widział, proszony jest o kontakt z najbliższym posterunkiem policji. Albo z centralą PiS na Nowogrodzkiej.
Premier Szydło w exposé polała jeszcze więcej wody: „Chcę, by polskie rzeki stały się wielkimi drogami, po których będą płynąć barki pełne towarów”. Cóż szkodzi obiecać? W 2016 r. poszła jeszcze dalej. Rząd zapowiedział, że wybuduje drogę rzeczną, która połączy Bałtyk z Morzem Czarnym. W kraju, gdzie poziom wody w Wiśle sięgnął 4 cm, trzeba by na tę utopię kosmicznej kasy. Ta akurat jest. Z Unii, która uwierzyła w bajki Szydło i płaci. Jeszcze w tym roku dała 5,3 mln zł na kolejne studium wykonalności. Chętnie napiszemy, kto w rządzie firmuje tę pisowską mrzonkę.
Wyprzedziliśmy Grecję
CPK, elektrownia atomowa i kładka pieszo-rowerowa… Inwestować to my nie umiemy
Inwestycje – magiczne słowo, które politycy odmieniają przez wszystkie przypadki, wierząc, że zapewnią sobie sukces wyborczy i miejsce w historii. Mamy więc inwestycje: publiczne, prywatne, unijne, zagraniczne, samorządowe, w naukę, kapitał ludzki, rozwój i innowacje itd.
Od co najmniej dekady wiadomo, że poziom inwestycji w Polsce, zarówno prywatnych, jak i państwowych, należy do najniższych w Unii Europejskiej i w ostatnich latach oscyluje w przedziale 15-17% PKB, przy średniej unijnej sięgającej 22%. W rankingach wyprzedzamy tylko Grecję, której farmerzy są gotowi uprawiać banany na Olimpie.
Nic dziwnego, że niektórzy nasi politycy chcą coś z tym zrobić. W lutym 2017 r. ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki ogłosił najkosztowniejszy w historii Polski program inwestycyjny, przewidujący mobilizację środków porównywalnych z całym rocznym PKB kraju na cele rozwojowe – nazwał go „Strategią na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”. Szybko ochrzczono ją „planem Morawieckiego”.
„Wielki sternik” polskiej gospodarki założył, że realizacja programu będzie oznaczała wydatek rzędu 2,1 bln zł! Z czego sektor prywatny miał przeznaczyć na inwestycje ok. 600 mld zł, a ze środków publicznych planowano wydać 1,5 bln zł. Były to pieniądze budżetowe, pozyskane środki unijne, pieniądze samorządów oraz państwowych funduszy celowych (takich jak Fundusz Pracy i Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych) i agencji wykonawczych. Rząd Prawa i Sprawiedliwości sądził, że w ten sposób zapewni krajowi trwały wzrost gospodarczy oparty na wiedzy, danych i doskonałości organizacyjnej. Przyjęto, że poziom inwestycji w relacji do PKB wzrośnie z 20,1% w roku 2015 do 22-25% w roku 2020.
W ramach strategii Morawiecki ogłosił 12 flagowych projektów, które miały się cieszyć szczególnymi względami rządzących. Były to m.in.:
- „Batory” – zakładał budowę promów pasażersko-samochodowych dla polskich armatorów. Skończyło się na osławionej „stępce Morawieckiego”, która od 2017 r. rdzewiała na pochylni w Stoczni Szczecińskiej Wulkan.
- „Żwirko i Wigura” – głównym założeniem projektu było zbudowanie bezpiecznej infrastruktury dla lotów bezzałogowców oraz stworzenie warunków do rozwoju usług związanych z wykorzystywaniem zbieranych przez nie informacji. Zdaniem kontrolerów NIK projekt ten nie był realizowany zgodnie z wymaganym w strategii podejściem, a jego cele znacząco odbiegły od przyjętych wcześniej założeń.
- „Luxtorpeda 2.0” – celem projektu było stymulowanie rozwoju technologii i produkcji polskich pojazdów szynowych, ze szczególnym uwzględnieniem pojazdów transportu pasażerskiego. „Polskie Pendolino” nie powstało, a projekt w czerwcu 2018 r. po cichu włączono do programu budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. I zapomniano o nim.
- „Plan Rozwoju Elektromobilności” (e-bus, samochód elektryczny) – zaczął się od tego, że premier Morawiecki zapowiedział „1 mln samochodów elektrycznych”. I na tym się skończył.
- „Centrum Rozwoju Biotechnologii” – była to ambitna próba zbudowania pozycji Polski jako europejskiego ośrodka zaawansowanych zamienników leków i leków biopodobnych. Skończyło się na wygórowanych ambicjach.
- „Cyberpark Enigma” – projekt zakładał powstanie ośrodka pozwalającego konkurować z podobnymi na europejskim rynku specjalistycznych usług IT oraz wypracować rozwiązania wspierające rozwój polskiego potencjału tego sektora. W planie była też realizacja projektu o nazwie „CyberMikro”, zakładającego odbudowę polskiego przemysłu mikroelektronicznego. Nic z tych planów nie wyszło.
- „Telemedycyna” – w tej materii co nieco zrobiono. Wdrożono np. szeroko e-recepty i e-skierowania, wprowadzono Internetowe Konto Pacjenta oraz wykonano aplikację mobilną mojeIKP. Kosztowało to łącznie ok. 290 mln zł. Dobre i tyle.
W ramach „Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju” zapisano też ponad 200 projektów strategicznych, o których nikt dziś nie pamięta. Tak w Polsce realizujemy wielkie projekty infrastrukturalne.
Obecnie sytuacja jest gorsza niż w roku 2020. Zamiast planowanych na rok 2025 przez premiera Morawieckiego wydatków inwestycyjnych na poziomie 22-25% mieliśmy w 2024 r. 16,9% PKB według NIK, a według GUS – 17,4%.
I nie ma w tym nic zaskakującego. Mimo wysiłków od 10 lat poziom inwestycji w relacji do PKB systematycznie w Polsce spada. A to, co powstaje, co się buduje, często budzi poważne wątpliwości.
Autostrady i drogi, stadiony i Olefiny
Polska w 2000 r. dysponowała 400-410 km autostrad i 110-160 km dróg ekspresowych. W 2025 r. mamy 2100 km autostrad i aż 5880 km dróg ekspresowych! I są to najnowocześniejsze trasy w Europie Środkowo-Wschodniej. Ten niebywały postęp wynikał m.in. z właściwego wykorzystania środków unijnych. Przy czym nie obyło się bez kontrowersji. Okazało się, że budowa kilometra autostrady nad Wisłą kosztuje ok. 9,6 mln euro, a w sąsiednich Niemczech – 8,2 mln. W Czechach to wydatek rzędu 8,9 mln euro, w Bułgarii zaś budują autostrady w cenie… 2 mln euro za kilometr.
Drożej niż w Polsce jest w Austrii (12,9 mln euro), na Węgrzech (11,9 mln euro), lecz absolutny czempionat należy do Holandii. W kraju tulipanów, polderów i wiatraków budowa kilometra autostrady kosztuje 50 mln euro!
W tym roku planowane jest oddanie do użytku 400 km autostrad i dróg ekspresowych. W kolejnych latach będzie to od 300 do 420 km. Z inwestycjami drogowymi nie jest więc źle.
O wiele gorzej jest z innymi przedsięwzięciami. Budowa przez rząd PiS słynnej elektrowni w Ostrołęce pochłonęła według różnych szacunków od 1,5 mld do 2 mld zł i zakończyła się spektakularną klęską. Za równie wielką porażkę uchodzi przekop Mierzei Wiślanej, który kosztował podatników 1,198 mld zł i w ocenie Najwyższej Izby Kontroli „już na etapie planowania nie miał szans na pełne osiągnięcie w zaplanowanym czasie głównego celu”, a „jego wartość znacznie przekroczyła granice opłacalności”. Dziś przekopem zajmuje się prokuratura.
Zdrowy śmiech wzbudziła informacja o koszcie budowy otwartej rok temu w Warszawie kładki pieszo-rowerowej nad Wisłą. Miasto zapłaciło za nią ok. 154 mln zł. Dla porównania – koszt budowy mostu na Narwi między miejscowościami Nowe Łachy i Nowy Lubiel na Mazowszu oszacowano na 45 mln zł. 100 mln zł różnicy to dużo.
Czempionem pod względem planowanych kosztów jest budowa pierwszej (a właściwiej drugiej, bo wcześniej był Żarnowiec) polskiej elektrowni atomowej Lubiatowo-Kopalino. Ma to być wydatek rzędu 192 mld zł (choć nie brakuje głosów, że będzie to kwota znacznie wyższa), z czego wydano już 2,7 mld na prace przygotowawcze.
Planowana przez rząd Prawa i Sprawiedliwości budowa
Rabin o Morawieckim
Co Polacy wiedzą o Mateuszu Morawieckim? Wyjątkowy, nawet jak na PiS, miglanc. Poglądy, jeśli ma, to bardzo zmienne. W internecie pełno jego wynurzeń. Jednak nie zawsze był gadułą. Znajomością z charyzmatycznym rabinem Shmuleyem Boteachem zbytnio się nie chwalił. A przecież to rabin dość nietypowy. Był rabinem studentów w Oxfordzie. Popierał społeczność LGBT. Prowadził sklep z koszernymi gadżetami erotycznymi. Shmuley Boteach znalazł się wśród 50 najbardziej wpływowych rabinów na świecie. Ma zdjęcia z Andrzejem i Agatą Dudami oraz z kard. Rysiem.
Morawiecki zjadł z rabinem kolację, o której Boteach tak napisał na Facebooku: „Miałem dziś wieczorem (koszerną) kolację z polskim premierem Mateuszem Morawieckim – łaskawie wysłuchał moich obiekcji co do polskiej ustawy o Holokauście i przedstawił własne spojrzenie na kwestie polskiego cierpienia doznanego od nazistów. Jest to człowiek inteligentny i ciepły, który głęboko zna historię i którego dzieci uczęszczały do szkół żydowskich”.
Wzruszyła nas ta ojcowska troska o przyszłość dzieci.
Morawiecki für Deutschland
Każdy człowiek ma dwie półkule mózgowe. Były premier Mazowiecki też ma dwie. Tyle że gdy u większości ludzi obie współpracują za sobą, to u Morawieckiego każda sobie rzepkę skrobie i robi co innego. Jeden Morawiecki przez całe lata uporczywie atakował Niemców, że za mało wydają na zbrojenia, że wożą się na plecach innych państw, w tym oczywiście Polski.
Był skuteczny, bo Niemcy przejęli się polskimi naciskami i otworzyli kurek z euro na militaria. Wtedy uruchomiła się u M. druga półkula. I pisowski bonza zaczął jęczeć, że gdy Niemcy przeznaczą na zbrojenia 5% PKB, to nie możemy być naiwni. Berlin porzuca pacyfistyczne pozory. Rychło w czas mu to przyszło do głowy. Nawet jak na pisowca Morawiecki wykazał się wyjątkową głupotą. On, Kaczyński i cała niegrzesząca mądrością reszta klasy politycznej mogą sobie pogratulować. Mają pewne miejsca w czołówce „Almanachu głupoty polityków”.
Za przeproszeniem
Rzecz się dzieje w Polsce, czyli nigdzie. W Polsce, czyli „tam, gdzie zjeby”. Nie wolno wyrażać pogardy, to jest zarezerwowane dla zjebów, dlatego w Polsce kaczystowskiej wyścig o fotel prezydencki wygrywa człowiek stworzony na obraz i podobieństwo zjeba: chuligan, sutener, kibol, cwaniaczek wyłudzający mieszkania i żarliwy naprawiacz antypolskich narracji historycznych, za to kiedy wyciągnie się na światło dzienne nielegalnie nagraną prywatną rozmowę sprzed lat premiera Tuska, w której używa pogardliwego określenia wobec ludu pisowskiego, mamy skandal od Murzasichla po Kąty Rybackie. Kiedy cham się z chamstwem swoim obnosi jako orężem resentymentu na pohybel tym wszystkim, którym się w życiu udało (wszak udało im się czyimś kosztem, bo co by to było, gdyby tak wszyscy mieli udane życie, świat by tego nie uniósł), to naturalny bieg rzeczy. Jeśli jednak okaże się, że chamstwo wychynie z ust człowieka ogładzonego, że człek światły i obyty ośmieli się z ust chama wyjąć jego własne plugastwo i przeciw niemu skierować – ooo, wtedy to już transgresja jest i aberracja, i dyskwalifikacja. Należy ogłosić alarm, użyć ciężkiej artylerii przeciwpogardowej, biedni wykluczeni powinni to natychmiast zaskarżyć pozwem zbiorowym o przemoc językową, której zaznali i z tejże przyczyny spać nie mogą spokojnie.
A ja sobie swoją pogardę dla Edków tej ziemi cenię, odebrać jej nie pozwolę, a Donald Tusk dawno tak mi nie zaimponował jak w tym fragmenciku wyrwanym z „taśmy Giertycha”, nawet jeśli zaiste posłużył się tylko grą słów i prawił nie o zjebach, ale o „zjepach”, czyli betonowym elektoracie Zjednoczonej Prawicy.
Trzeba to sobie powiedzieć jasno: w najlepszym razie co drugi obywatel tego kraju ma kiełbie we łbie, wiedzę o społeczeństwie zastępuje mu katecheza, zapytany o światopogląd nie odpowie, dopóki nie wygoogluje, czy to nie słowo obraźliwe, jest tępy i zajadły, wykształcenie ma skąpe, za to resentyment bujny – jest zatem absolutnie bezbronną ofiarą wszelkich populizmów. Polityka nadwiślańska polega więc na tym, aby jego głos pozyskać, aby go uwieść w kampanii przedwyborczej i tak mu nakarmić ego, żeby nawet porzucony w przyśpieszonym trybie powyborczym wciąż czuł się kochany i godny uznania.
„Trzeba słuchać ludu, obiecać im, czego oczekują, a potem wygaszać ich oczekiwania – mają zapierdalać za miskę ryżu” – to cytat z nader łatwo zapomnianej taśmy bankstera Morawieckiego, wieloletniego premiera umiłowanego przez kruchtę
Morawiecki kontra Banaś, czyli obrazek z życia prawicy
Mateusz Morawiecki był przesłuchiwany w NIK. W trzech sprawach: Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, Polskiej Fundacji Rozwoju, a także KNF i GetBacku. Czyli patologii, łapówek i oszustw. „To są obszary, gdzie wątek pana premiera się przejawia”, mówił po przesłuchaniu prezes NIK Marian Banaś. A Morawiecki pisał na platformie X, że Banaś to „krakowski hotelarz”, przypominając sprawę z jego kamienicą i pokojami na godziny. Hm… Sprawa kamienicy była znana, gdy Morawiecki powoływał Banasia na swojego ministra finansów, a potem wybierał go na prezesa NIK. „Życiorys Banasia to życiorys prawdziwego patrioty”, zachwycał się.
Łatwo w Polsce przejść od zera do bohatera, w drugą stronę też…
Donosili, donoszą i będą donosić
PiS wierzy, że dzięki dobrym kontaktom z Trumpem wróci do władzy
Przez osiem lat rządów politycy PiS stale oskarżali opozycję, że zajmuje się donoszeniem na ich rząd. „Ulica i zagranica!”, krzyczał Joachim Brudziński. Każdą próbę pokazania sytuacji w Polsce nazywali „zdradą stanu”. „Donoszenie na Polskę za granicę jest w genach najgorszego sortu Polaków”, pouczał Jarosław Kaczyński.
To moralne wzmożenie minęło PiS równo z utratą władzy. Od grudnia 2023 r. (!) politycy tej partii regularnie donoszą na rząd Donalda Tuska, na niego samego oraz na jego ministrów. Gdzie się da i przy każdej okazji.
Skarżenie zaczęło się dosłownie kilka dni po oddaniu władzy, już w grudniu, bo wtedy odwiedziła Polskę wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Věra Jourová. W programie miała spotkania m.in. z marszałkami Sejmu i Senatu oraz ministrem sprawiedliwości. I właśnie w Sejmie została zaczepiona przez posłów PiS, m.in. Elżbietę Witek, Rafała Bochenka i Antoniego Macierewicza. Witek poskarżyła się na zmiany w mediach publicznych. „Chcielibyśmy, aby pani komisarz miała właściwą wiedzę na temat tego, co się dziś w Polsce wydarzyło”, mówiła, dodając, że wyborcy PiS są pozbawieni dostępu do mediów publicznych: „Czegoś takiego po 1989 r. w Polsce nie było”. „To czarny dzień dla polskiej demokracji”, dopowiadał Rafał Bochenek.
Miesiąc później, w styczniu 2024 r., mieliśmy nie tylko skargi na korytarzu, ale także oficjalne pisma. Dowiedzieliśmy się o nich na konferencji prasowej, którą zorganizowali w Sejmie posłowie i europosłowie PiS: Arkadiusz Mularczyk, Iwona Arent i Kacper Płażyński. Otóż złożyli skargę na Polskę do Rady Europy ze względu na „zamach na media publiczne, prokuraturę i łamanie praw człowieka związane z torturami”. Oprócz tego złożyli projekt rezolucji potępiającej Polskę za „łamanie praw człowieka”. Owo „łamanie praw człowieka” miało dotyczyć „nielegalnego zatrzymania i aresztowania” Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika.
Do walki o „wolność dla Kamińskiego i Wąsika” włączyli się też inni politycy PiS i europosłowie.
Mateusz Morawiecki nagrał 10 stycznia 2024 r. specjalny filmik po angielsku, w którym przekonywał, że w Polsce są więźniowie polityczni: „Po raz pierwszy od 35 lat, od upadku komuny i wielkiego zwycięstwa Polaków nad totalitaryzmem, mamy w Polsce więźniów politycznych – informował świat. – Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik to ofiary politycznej zemsty nowego rządu Donalda Tuska. Apeluję do demokratycznej wspólnoty świata Zachodu, by nie patrzyła biernie na to, co dziś dzieje się w Polsce!”.
Europą potrząsał również Patryk Jaki. „Będziemy informowali europejską opinię publiczną i polityków o tym, co dzieje się w Polsce, szczególnie w kontekście tego, co stało się z posłami, ale trzeba to nieść w świat”, deklarował w rozmowie z telewizją wPolsce.pl. Choć przyznawał, że szanse na sukces w tej sprawie są niewielkie. „W świecie unijnym jest to dobrze odbierane, gdyż oni w ten sposób widzą demokrację – tłumaczył. – Dla nich polega ona na tym, że rządzi grupa oligarchiczno-lewicowo-liberalna. Oni nie szanują żadnego prawa, żadnych zasad i traktatów. To są ludzie, którzy chcą wsadzać do więzienia za to, że się polubiło jakiś wpis w portalu społecznościowym”.
Swoje dwie minuty Jaki miał też w styczniu 2025 r., po tym jak Donald Tusk
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Morawiecki i tajemnice kościelnych działek
Podejrzany interes z nieprzypadkowymi osobami
Prokuratorzy ponownie zajmą się sprawą słynnej działki, którą Mateusz i Iwona Morawieccy kupili od ks. Sławomira Ż., proboszcza parafii św. Elżbiety we Wrocławiu. W 2002 r. za 15 ha gruntów Morawieccy zapłacili 700 tys. zł, choć realna wartość ziemi wynosiła co najmniej 4 mln zł. W 2015 r., tuż przed wejściem do polityki, Mateusz Morawiecki przepisał na żonę ziemię i większość majątku, dzięki czemu nie musiał wykazywać działki w oświadczeniach majątkowych. W 2021 r. Iwona Morawiecka sprzedała ją za ok. 15 mln zł, czyli z przeszło 20-krotną przebitką.
Jeszcze za rządów PiS po zawiadomieniu złożonym przez oburzonego obywatela Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu wszczęła postępowanie w sprawie wyrządzenia znacznej szkody majątkowej parafii w związku ze sprzedażą nieruchomości po zaniżonej cenie. Ostatecznie jednak odmówiono wszczęcia śledztwa „wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa”. Z raportu Prokuratury Krajowej na temat śledztw prowadzonych pod presją polityczną za czasów władzy PiS wiemy, że sprawie ukręcono łeb i nie wyjaśniono wszystkich wątków. Teraz usłużni prokuratorzy być może będą musieli odpowiedzieć karnie za zaniechania.
Ksiądz, generał, kapuś
Ksiądz Sławomir Ż. to bardzo ciekawa postać. Nie możemy podać jego nazwiska, bo niedawno został zatrzymany przez agentów CBA i usłyszał w prokuraturze zarzuty korupcyjne. Chodzi o obietnicę załatwienia kontraktu na dostawę samochodów dla Wojsk Obrony Terytorialnej w zamian za kilkusettysięczną darowiznę na rzecz jednej z parafii. Razem z księdzem zatrzymano Ryszarda W., wpływowego działacza PiS i protegowanego Antoniego Macierewicza, który także miał brać udział w przestępczym procederze.
Duchowny od lat 90. związany jest z duszpasterstwem wojskowym. Oprócz pełnienia posługi w parafii wrocławskiej był też proboszczem parafii wojskowych w Bydgoszczy, Legionowie i Warszawie, dziekanem Pomorskiego Okręgu Wojskowego oraz wikariuszem generalnym Ordynariatu Polowego WP. Po śmierci biskupa polowego Tadeusza Płoskiego, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, ks. Sławomir Ż. został administratorem diecezji polowej i był pewniakiem do objęcia funkcji biskupa polowego Wojska Polskiego.
Jego kariera legła jednak w gruzach po homilii wygłoszonej 11 listopada 2010 r. w obecności członków rządu, generalicji i prezydenta Bronisława Komorowskiego w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie.
„U podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów nowej Polski, który powiedział, że »aby zostać bogaczem, to pierwszy milion trzeba ukraść«. Propagowanie podobnych haseł zaowocowało tym, że wartość została zastąpiona »antywartością«. Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem; miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość; prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem; ofiarność i poświęcenie – chciwością i pazernością; miłość – nienawiścią. Natomiast z dziejowego doświadczenia Kościoła i narodu wiemy, że prawdziwym bogactwem jest stan ducha i umysłu ludzkiego, a nie grubość portfela”, prawił wtedy ks. Sławomir Ż., pijąc do Jana Krzysztofa Bieleckiego odznaczonego Orderem Orła Białego.
Bronisław Komorowski nie mógł zdzierżyć takiej zniewagi i w rozmowie z ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem zapowiedział, że nie dopuści do tego, by arogancki ksiądz otrzymał generalską gwiazdkę i został ordynariuszem polowym. Wkrótce ks. Sławomirowi Ż









