Tag "media społecznościowe"

Powrót na stronę główną
Felietony Wojciech Kuczok

Marsz na wschód

Usuwam ze znajomych raczej pragmatycznie, najczęściej zmarłych, aby zrobili miejsce żywym, bo dawno już się obijam o fejsbukowy limit 5 tys. Trzeba mnie naprawdę zirytować w stopniu nieodwracalnym, abym wykluczył z grona znajomych kogoś z aktywnym kontem, właściwie to najpierw samemu trzeba się wykluczyć z grona osób cywilizowanych. Takoż najczęściej i najchyżej oczyszczam swoją listę społecznościowych ziomków 11 listopada, wtedy bowiem wszyscy nacjonaliści wyłażą ze swoich kątów, wyciągają z kanciap sztandary i przestają się ukrywać z poglądami. Owszem, profilaktycznie zostawiam sobie gagatków od lat manifestujących wartości, których sam nie wyznaję – nie chodzi wszak o to, by się zamykać w ideologicznej bańce i pić sobie z dzióbków, lubię mieć wgląd także w umysły zaczadzone, zwłaszcza że w tym czadzie z grubsza połowa Polski tkwi, oddycha nim i jakoś nie pada trupem. Czyszczę moje towarzystwo w soszialach z tych, którzy w noce i dni powszednie wiodą żywot skromnych everymanów, nie pyszczą na imigrantów, nie chcą wieszać Tuska, nie wymachują krucyfiksami i zdają się człekami całkiem poczciwymi, ale raz do roku w masie biało-czerwonej brunatnieją, równają marszowy krok, odpalają race i nienawistnym tonem krzyczą o miłości do ojczyzny. W dodatku na pytania zaskoczonych krewnych i znajomych, co im odbiło, że pojechali z nackami na pochód, odpowiadają mantrą prawicowej propagandy: „To wspaniała rodzinno-patriotyczna inicjatywa, na tym marszu byli w głównej mierze rodzice z dziećmi”.

To, że były tam dzieci, nie świadczy o familijnym charakterze wydarzenia: niektórzy fani horrorów nie mają komu podrzucić dzieciaków, więc zabierają je ze sobą do kina na slashery. Alkoholicy urządzają jak najbardziej rodzinne libacje, w których dzieciaki uczestniczą także jako kurierzy na melinę, kiedy wóda lub siły domowników się skończą. Rodziny z dziećmi w dawnych czasach setnie się bawiły na publicznych egzekucjach. A w takiej Ugandzie morderczą i ludobójczą Armię Bożego

Oporu tworzyły wyłącznie dzieciaki. Generalnie dzieci są z natury okrutne, nie ma się co nimi zasłaniać. Jeśli socjalizacja naszych milusińskich wiodła będzie 11 listopada przez most Poniatowskiego, to nam wyrosną w najlepszym razie na kibolstwo zaciężne, gustujące w ustawkach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Literatura wciąż ma moc

Nawet jeśli czyta mniej ludzi, to czytają głębiej

Vincenzo Latronico – włoski pisarz, autor powieści „Do perfekcji”, która znalazła się w finale Międzynarodowej Nagrody Bookera

Twoja skromna rozmiarowo książka zdobywa uznanie na świecie, nagrody, nominacje, ale to nie jest typowa powieść: nie ma fabuły ani dialogów, właściwie sam opis.
– Przez lata próbowałem napisać coś o tym, jak technologia i internet przekształciły naszą codzienność. Na początku myślałem o klasycznej powieści z bohaterami, fabułą, konfliktem. Ale czułem, że taka konstrukcja nie odda prawdy o naszym świecie. Bo współczesność nie dzieje się w spektakularnych momentach, tylko w drobiazgach. W tym, jak parzymy kawę, jak urządzamy mieszkania, jak planujemy wakacje, jak mówimy o miłości. Te zmiany są zbyt subtelne, by z nich zbudować fabułę. Właściwie tworzą one coś w rodzaju „miliona małych historii” i o tym chciałem napisać. Forma musiała być inna: statyczna, obserwacyjna, bardziej eseistyczna niż narracyjna. Georges Perec w „Rzeczach” zrobił coś podobnego – opowiedział o społeczeństwie konsumpcyjnym poprzez katalog przedmiotów. Dla mnie punktem odniesienia była nie konsumpcja, ale cyfrowość. To ona stała się nowym powietrzem, którym oddychamy.

U Pereca wszystko jest materialne: meble, ubrania, samochody. Ty opisujesz rzeczy wirtualne: posty, stories, cyfrowe obrazy. Twoi bohaterowie żyją w świecie, który istnieje zarazem w telefonie i w głowie.
– Tak, choć paradoksalnie nie widzę tu wielkiej różnicy. Za każdym cyfrowym obrazem stoi coś fizycznego: filiżanka kawy, fotel, hotel. Myślimy, że jesteśmy inni niż nasi rodzice, bo nie kupujemy rzeczy, tylko przeżycia. Ale to wciąż ten sam mechanizm. Dziś sprzedaje się nie przedmiot, lecz ideę życia. Zamiast nowego samochodu – weekend w Toskanii, zamiast biżuterii – kurs jogi w Portugalii. I wszyscy mówimy: „Ja nie potrzebuję rzeczy, potrzebuję doświadczeń”. Tyle że doświadczenia też kosztują. Może nawet więcej, bo kupujemy nie tylko coś, czego możemy dotknąć, ale także narrację o sobie. To luksus XXI w. – kupić iluzję, że się nie kupuje.

Anna i Tom, twoi bohaterowie, są tego idealnym przykładem. Fotografują wszystko, aranżują sceny, w których ich życie wygląda lepiej. Rzeczywistość została podporządkowana obrazowi?
– Zdecydowanie tak. Kiedyś życie i reklama były oddzielone: reklama miała być ładniejsza niż produkt, a rzeczywistość była „prawdziwa”. Teraz ta granica się zatarła. Spójrz na restauracje – kiedyś były przyciemnione, intymne, romantyczne. Dziś są jasne i minimalistyczne, żeby jedzenie dobrze wyglądało na zdjęciach. Albo mieszkania – projektuje się je tak, by dobrze wychodziły na Instagramie, niekoniecznie by wygodnie się w nich żyło. Obraz stał się celem samym w sobie. Media społecznościowe wprowadziły do codzienności język reklamy. Żyjemy jak marki: budujemy własny wizerunek, opracowujemy strategie komunikacji. To nie znaczy, że jesteśmy fałszywi, po prostu tak dziś działa świat. Obraz jest walutą, a my wszyscy jesteśmy trochę influencerami.

Media społecznościowe są naszym lustrem?
– Tak, ale to lustro, które pokazuje tylko dobrze oświetlone fragmenty. Widzimy w nim siebie, jakimi chcemy być, a nie jakimi jesteśmy. Problem w tym, że z czasem zapominamy o tej różnicy. Dawniej fotografia była próbą zatrzymania chwili. Teraz jest próbą stworzenia jej od nowa, w lepszej wersji. To subtelna, ale fundamentalna zmiana. Nie dokumentujemy życia, tylko je aranżujemy. Właśnie dlatego w „Do perfekcji” nie ma fabuły, bo sugerowałaby, że istnieje jakaś ciągłość, sens, kierunek. Tymczasem nasze życie to raczej seria obrazów, niekończący się scroll.

Twoi bohaterowie są młodzi, mobilni, żyją z laptopa, podróżują. Nie mają korzeni ani dzieci. To portret pokolenia?
– Tak, choć nie chciałem pisać manifestu. Anna i Tom są typowymi przedstawicielami klasy kreatywnej: projektują strony internetowe, pracują zdalnie, mają gust, trochę pieniędzy, ale żadnej stabilności. Ich życie jest estetyczne, ale kruche. W świecie bez wspólnoty łatwo uwierzyć, że bliskość można

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego młodzi Polacy są przeciw?

To im prezydenturę zawdzięczają Duda i Nawrocki

Dr Adam Kądziela – adiunkt w Katedrze Socjologii Polityki i Marketingu Politycznego Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Kierownik projektów badawczych dotyczących partycypacji wyborczej młodych Polaków. Autor m.in. publikacji „Polityczny portret młodych Polaków 2023” i „Determinanty partycypacji wyborczej młodych Polaków”.

Czy młodzi się zbuntowali? Ostatnie wybory to jednorazowy wyskok czy zapowiedź pewnej tendencji?
– Młodzi świadomie głosują przeciwko status quo. Są zbuntowani z natury. Widać to wyraźnie, gdy przeanalizujemy wyniki wyborów wśród najmłodszych wyborców i ich preferencje od 2015 r.

To było też widać w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
– I to bardzo wyraźnie. Ponad 55% głosów młodych padło na Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga. Można to traktować jako formę buntu, ale ten bunt widzimy każdorazowo w wyborach od dekady. Jeżeli przeanalizujemy te wyniki, to w najmłodszej grupie widzimy pokaz sprzeciwu wobec rządzącej klasy politycznej, ktokolwiek by nią był. Co ciekawe, ten sprzeciw wyraża się nie w politycznej apatii, ale w rosnącej aktywności wyborczej i w poparciu kandydatów antysystemowych. W 2025 r. mieliśmy do czynienia z rekordową frekwencją wyborców w wieku do 29 lat. W pierwszej turze wyniosła 72,8%, a w drugiej była o 3,5 pkt proc. wyższa i osiągnęła 76,3%. Ten silny głos był głosem sprzeciwu, głosem przeciwko establishmentowi.

Młodzi poparli kandydata bardziej antysystemowego?
– Tego, który nie wywodził się z obozu rządzącego. Karol Nawrocki był przede wszystkim beneficjentem transferu głosów oddanych w pierwszej turze na Sławomira Mentzena. Aż 88% wyborców Mentzena w drugiej turze zagłosowało właśnie na kandydata PiS. To on był beneficjentem tego sprzeciwu.

Co frustruje młodych?

Skąd ten sprzeciw się bierze?
– Nie ma jednej dominującej motywacji. A jeżeli koniecznie mielibyśmy ją wskazać, byłaby to wspomniana antyestablishmentowość. Żeby opowiedzieć o jej źródłach, musimy się skupić na kilku czynnikach. Z badań, nie tylko ilościowych, ale i tych pogłębionych, o których pisała także w majowym raporcie Fundacja Batorego, wyłaniają się cztery kluczowe aspekty.

Przede wszystkim aspiracje ekonomiczne, czyli frustracja wynikająca z sytuacji ekonomicznej młodego pokolenia, m.in. złej sytuacji mieszkaniowej. Gdy w 2023 r. pytaliśmy młodych o ich aktualną sytuację mieszkaniową, aż 37% deklarowało, że mieszka jeszcze z rodzicami. 20% – że wynajmuje mieszkanie z innymi osobami. A 15% dzieli z innymi osobami pokój. Okazuje się, że 70% mieszka w warunkach, które utrudniają usamodzielnienie się, nie mówiąc o założeniu rodziny. Na to nakładają się wątki związane z inflacją, z rosnącymi kosztami życia. One młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy, dotykają w sposób szczególnie bolesny.

Istotną motywacją, by iść na wybory i wyrazić sprzeciw, były również obawy związane z bezpieczeństwem.

Wojną?
– Konkretnie chodzi o wojnę za naszą wschodnią granicą. Poczucie zagrożenia militarnego, a także strach przed migracją w ostatnich latach stały się dominującym źródłem obaw młodych o bezpieczeństwo, w tym w wymiarze ekonomicznym.

Pozostałe wątki, które moglibyśmy wskazać, to negatywny obraz życia publicznego, poczucie braku wpływu na politykę. Negatywna ocena życia politycznego, brak poczucia wpływu na rzeczywistość i niski poziom debaty publicznej stale się pojawiają, kiedy młodzi są pytani o ocenę otaczającej ich rzeczywistości politycznej.

Ważnym komponentem, który wzmacnia antyestablishmentowe postawy i frustrację młodych, są media społecznościowe. To one zdominowały sposób, w jaki młodzi czerpią informacje o polityce. Szczególnie krótkie formy wideo mają ogromne znaczenie: są proste, wyraziste, bardzo emocjonalne. Idealne warunki, by uderzyć w proste instynkty i dać paliwo antyestablishmentowej narracji.

Czyli iść na wybory i zrobić na złość!
– Może nie na złość, ale być przeciw głównemu nurtowi. To pokoleniowy bunt, sprzeciw. Spójrzmy na wybory w 2015 r. – wtedy młodzi poparli Pawła Kukiza, ponad 40% oddało na niego głos. Nie jest więc dla mnie zaskoczeniem, że w maju w pierwszej turze wyborów ponad 36% najmłodszych poparło Sławomira Mentzena, bo ten sprzeciw jest elementem tożsamości kolejnych grup młodych Polaków. W 2019 r. ten elektorat był kluczowy dla Konfederacji. Gdyby nie młodzi, Konfederacji nie byłoby w Sejmie. W 2023 r. z kolei masowo wsparli ówczesną opozycję. Dzięki tym wyborcom udało się utworzyć obecną koalicję. No i w 2025 r. ponownie skierowali się w stronę kandydatów spoza głównego nurtu. A w drugiej turze Karol Nawrocki, jakkolwiek by patrzeć, bardziej niż Rafał Trzaskowski był kandydatem spoza obozu władzy. Widać, że jest stały wzorzec.

Nie tacy progresywni

Młodzi są w miarę dobrze wykształceni, otwarci na świat, na Europę, co więc ich kieruje w stronę partii tradycjonalistycznych?
– Badania, które realizowaliśmy kilka miesięcy przed wyborami w 2023 r., pokazały, że w części kwestii światopoglądowych czy dotyczących usług publicznych młodzi nie są tak progresywni, jak postrzegają ich inne grupy społeczne. W części postulatów, np. dotyczących prawa aborcyjnego

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Hodowla potwora

optymisty. Czyli rządy Tuska to tylko mały przerywnik w rządach populistów? A Polacy znowu pokazują swoje prawdziwe, ciemne, obskuranckie oblicze. Kolejni bliscy mi i dalsi znajomi, a też cenieni nieznajomi, ogłaszają agresywnym tonem, że udają się na emigrację wewnętrzną, na znak protestu przestają komentować wydarzenia, wycofują się z aktywnego życia społecznego. Znak protestu przeciwko czemu? Przeciwko stanowi rzeczy? Mało twórczy, a nawet destrukcyjny ten protest. To unikanie bólu: jak będę z boku, nie będę czuć męki porażki, która wedle pesymistów jest nieunikniona.

Najkrócej o aferze KPO napisał bliski mi Waldek Kuczyński: „Nie ma żadnej afery KPO! Na razie jest medialny smród wypuszczony z Nowogrodzkiej, upowszechniany na rozkaz przez nomenklaturę PiS i Kurwizje PiS oraz powtarzany przez głupców. Nie ma afery! Może będzie kilka groszowych nadużyć, które zawsze się zdarzają. NIE MA AFERY

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Promocja

Przerwa od social mediów – sprawdź dlaczego warto ją sobie zrobić

Artykuł sponsorowany W dzisiejszym świecie media społecznościowe towarzyszą nam praktycznie cały czas. Przeglądanie feedów, oglądanie rolek czy często bezsensowne scrollowanie w poszukiwaniu nie wiadomo czego sprawiają, że trudno jest oderwać wzrok od ekranu – czynność ta bowiem

Świat

Podzielona Europa, głodna Gaza

Wojna informacyjna w konflikcie izraelsko-palestyńskim

Od kilku tygodni użytkownicy mediów społecznościowych w Polsce oglądają materiały o Gazie sponsorowane przez izraelskie MSZ. To odpowiedź Tel Awiwu na apele organizacji humanitarnych o umożliwienie udzielania pomocy Palestyńczykom i na padające pod adresem Izraela oskarżenia, w tym o dopuszczanie się zbrodni ludobójstwa, m.in. przez głodzenie mieszkańców Strefy Gazy.

Sponsorowane przez ministerstwo filmy przekonują, że w istocie przejścia graniczne zostały otwarte po miesiącach blokady, a za to, że nie jest dystrybuowana pomoc humanitarna, która dzisiaj znajduje się w przyczepach ciężarówek zaparkowanych w pobliżu Kerem Szalom, odpowiedzialne są ONZ i Hamas. Dowiadujemy się, że „ONZ odmawia rozdzielenia pomocy”, a według innych materiałów to Hamas głodzi izraelskich zakładników, ignorowanych przez media zajęte przekazywaniem „propagandy Hamasu”.

W ten sposób wojna informacyjna weszła w dużo intensywniejszą fazę, a Izrael stara się przejąć inicjatywę. Zdjęcia i materiały o panującym w Strefie Gazy głodzie uznawane są w tej narracji za kłamstwa rozpowszechniane przez media. Organizacje humanitarne wzywające do umożliwienia im pracy oskarża się o kolaborację z Hamasem, m.in. poprzez koordynację działań (lub to, że niektórzy pracownicy szkół prowadzonych przez UNRWA okazują się członkami Hamasu, co z punktu widzenia części palestyńskiego społeczeństwa nie jest kontrowersyjne, Hamas jest też organizacją polityczną pełniącą funkcje rządu w Gazie).

Nie ma głodu?

Izraelska narracja w sprawie głodu jest jednak niekonsekwentna.

27 lipca premier Netanjahu poinformował, że w Strefie Gazy nie ma mowy o klęsce głodu, zarazem obarczył Hamas odpowiedzialnością za kradzież pomocy humanitarnej. Tymczasem Lekarze bez Granic czy Polska Akcja Humanitarna podkreślają, że ich zespoły nie spotkały się z przypadkami okradania transportów pomocy humanitarnej przez Hamas.

Wersję premiera podważa również Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID). Jej pracownicy przeprowadzili analizę przypadków kradzieży pomocy dostarczanej przez organizacje humanitarne między październikiem 2023 r. a majem 2025 r. Efekt? Nie ma dowodów na to, że pomoc jest systematycznie rozkradana przez Hamas, choć pojawiły się dowody na kradzieże pomocy z mniejszych organizacji.

Z kolei Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Usług Projektowych (UNOPS), analizując wjazdy do Gazy ciężarówek ONZ z pomocą humanitarną między majem a 6 sierpnia 2025 r., wskazuje, że 2,3 tys. z 2,6 tys. ciężarówek zostało przejętych „pokojowo przez głodnych ludzi lub siłowo przez uzbrojonych aktorów podczas tranzytu w Gazie”. W ten sposób przechwycono 31 tys. ton żywności.

Informacja ta jest wykorzystywana jako dowód, że pomoc nie dociera do potrzebujących, choć 5 sierpnia Jacob Magid, dziennikarz portalu Times of Israel, powołując się na rozmowę z Olgą Cherevko z Biura Narodów Zjednoczonych ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej, podał, że znaczna część żywności jest rozkradana przez mieszkańców Strefy Gazy, a nie uzbrojone gangi. Problem ten nie istniał w styczniu, przed wprowadzeniem przez Izrael ścisłej blokady pomocy humanitarnej, kiedy przyjeżdżała większa liczba ciężarówek z żywnością.

Już sama liczba ciężarówek, które wjeżdżają do Strefy Gazy, od kiedy Izrael pozwolił na poluzowanie blokady, jest zbyt niska według wyliczeń ONZ. Jeszcze przed eskalacją konfliktu szacowano, że dziennie musi przyjeżdżać 500-600 ciężarówek z żywnością. Dzisiaj, gdyby taka liczba przyjeżdżała każdego dnia, byłby to jedynie początek walki z głodem w Gazie. Głodem, który Izrael neguje, jednocześnie winiąc za niego Hamas.

Biuro Koordynatora Działań Rządu na Terytoriach (COGAT), czyli jednostki Ministerstwa Obrony będącej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Mali ludzie, wielkie zasięgi

Gdy prywatność dziecka staje się rozrywką i sposobem na zarabianie

Kilkuletnia córka polskiej influencerki relaksuje się na masażu, pomaga mamie w kąpieli i idzie na przekłuwanie uszu. Wszystko to możemy obejrzeć na naszych telefonach. Dziewczynka zdobywa dzięki temu fanów, którzy montują kompilacje swoich ulubionych scen z jej życia. Jeden z filmów zebrał prawie 300 tys. polubień i został zapisany na niemal 30 tys. profili na użytek prywatny.

Piąty najpopularniejszy kanał na platformie YouTube, Vlad and Niki, ukazuje codzienne życie czwórki rodzeństwa w wieku od trzech do 12 lat, mieszkających w Stanach Zjednoczonych. Kanał śledzą 143 mln użytkowników, a najpopularniejszy film obejrzało… 1,1 mld osób.

Jednak za kolorowymi kadrami kryją się pytania: gdzie przebiega granica prywatności i jakie zagrożenia płyną z pokazywania dzieci w internecie?

Sharenting kontra parenting

Sharenting, od połączenia angielskich słów share (dzielić się) i parenting (rodzicielstwo), to zjawisko publikowania wizerunku i momentów z życia dzieci w mediach społecznościowych. Mimo że zyskało zwolenników, coraz częściej podnoszą się głosy krytyczne, że jest to forma naruszania prawa dzieci do prywatności, jak i zbyt wczesne wprowadzenie ich w świat medialnego konsumpcjonizmu. W tym kontekście głośno zrobiło się o Fundacji Dzieci Są z Nami, założonej przez Anielę Woźniakowską, influencerkę znaną pod pseudonimem Lil Masti, a wcześniej występującą w sieci jako SexMasterka i walczącą w federacjach freakfightowych.

Fundacja od początku wzbudzała kontrowersje, głównie ze względu na postać założycielki oraz jej przeszłość zawodową i internetową. W sieci zawrzało po opublikowaniu celów fundacji. Jeden z nich brzmiał: „Stawiamy czoła ruchom, które chcą wyeliminować wizerunek dzieci z internetu”. To zdanie szczególnie zbulwersowało przeciwników sharentingu. Wielu ekspertów zwraca uwagę, że uczynienie priorytetem walki z ochroną prywatności dzieci może oznaczać niebezpieczne przesunięcie granic. To nie krytyka rodzicielstwa, lecz wyraz troski o prawo dziecka do intymności, którego samo jeszcze nie jest w stanie dochodzić.

Chociaż nie udało nam się skontaktować bezpośrednio z Anielą Woźniakowską, zainteresowani mogli zapoznać się z oświadczeniem opublikowanym na jej profilu. Tłumaczy w nim, że powstanie Fundacji Dzieci Są z Nami było odpowiedzią na poglądy propagowane przez przedstawicieli zawodów zaufania publicznego. Celem jest także promocja obecności dzieci w przestrzeni cyfrowej oraz stworzenie „karty dobrych praktyk”. Intencje mogą wydawać się słuszne, krytycy zwracają jednak uwagę, że cała narracja fundacji zdaje się bardziej bronić prawa rodziców do pokazywania dzieci niż praw samych dzieci.

Co na to rzeczniczka praw dziecka? Monika Horna-Cieślak w oficjalnym oświadczeniu odniosła się do wypowiedzi Anieli Woźniakowskiej: „Z niepokojem obserwuję ostatnie doniesienia o popularyzacji sharentingu, czyli upubliczniania treści z udziałem dzieci. Działania te są sprzeczne z aktualnym stanem wiedzy o bezpieczeństwie dzieci w środowisku cyfrowym oraz z kierunkami działań instytucji publicznych”. Rzeczniczka podkreśliła ponadto, że „wizerunek każdego człowieka, a więc również dziecka, jest dobrem osobistym i danymi osobowymi, które w przypadku dzieci należy szczególnie chronić”.

Wolność słowa (nie) dla dzieci

Stanowisko rzeczniczki pozostaje w wyraźnym konflikcie z zawartym w oświadczeniu fundacji stwierdzeniem Anieli Woźniakowskiej, że „nie ma badań naukowych świadczących o negatywnym wpływie sharentingu na rozwój dziecka (są jedynie publikacje)”. W odpowiedzi Monika Horna-Cieślak napisała: „Warto przy tym zwrócić uwagę na dostępne badania przeprowadzone w 2024 r. przez Rzecznika Praw Dziecka, które wskazują, że aż 74% nastolatków uważa publikowanie zdjęć/filmów przedstawiających kogoś bez jego zgody za jedno ze szczególnie szkodliwych zjawisk w internecie”.

W tym kontekście deklaracja fundacji o „stawianiu czoła ruchom, które chcą wyeliminować wizerunek dzieci z internetu” brzmi jak jawne przeciwstawienie się nie tylko ekspertom, ale też obowiązującym normom prawnym i społecznym.

Choć Fundacja Dzieci Są z Nami promuje widoczność najmłodszych w przestrzeni cyfrowej jako wyraz normalności i wspólnoty, doświadczenia z ostatnich lat pokazują, że ta obecność może mieć dla dzieci bardzo realne i bolesne konsekwencje.

Tak było w przypadku 10-letniej Sary Małeckiej-Trzaskoś, której rodzice wypromowali córkę na najmłodszą dziennikarkę sejmową w ramach projektu „Perspektywa Sary”. Rozmowy dziewczynki z sejmowymi politykami na platformach społecznościowych i aktywna promocja konta

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Ponad podziałami

Ostatnio sporo czytam o konieczności zasypywania przepaści, która powstała w Polsce między zwolennikami prawicy a całą resztą, czasami nieopatrznie nazywaną „obozem lewicowo-liberalnym” (nieopatrznie, albowiem różnice pomiędzy liberałami i lewicowcami są spore, delikatnie rzecz ujmując). Boję się, że nadzieje na skuteczność takiego zabiegu są płonne, sprawy zaszły za daleko. W polityce zakorzeniła się nienawiść, czego jedną z głównych przyczyn są media (pseudo)społecznościowe, fatalny wynalazek ludzkości, który prawdopodobnie doprowadzi do jej upadku, a przynajmniej do kompletnego zidiocenia. To im zawdzięczamy epidemię chamstwa, agresji i skłonności do poniżania, a także bezwstydnego ukazywania swojej niewiedzy jako cnoty, powszechnej amatorszczyzny przebierającej się w szatki znawstwa (tzw. influencerzy), a wreszcie pogardzania nauką, czyli „nowego obskurantyzmu”. Media społecznościowe to jednak temat na osobny felieton.

Po tym rytualnym narzekaniu będzie o czymś pozytywnym – nie przypadkiem sprzed epoki mediów społecznościowych. Chodzi mi o seminaria lucieńskie, organizowane z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego w latach 2006-2009 w Lucieniu koło Płocka, gdzie znajduje się dawny ośrodek wypoczynkowy Kancelarii Prezydenta RP. Miałem trzykrotnie przyjemność brać w nich udział i jestem dumny z uczestnictwa, choć przecież już wtedy moje poglądy polityczne były odległe od tych, które prezentował obóz ideowy prezydenta.

No właśnie. Seminaria te zbierały ludzi wywodzących się z różnych politycznie i ideowo środowisk, choć niewątpliwie dominowali zwolennicy wizji prawicowo-konserwatywnej. Były one autentycznymi spotkaniami naukowymi, w trakcie których można było spokojnie i bez zacietrzewienia dyskutować o ważnych sprawach. Panowała atmosfera wzajemnego szacunku i uznania. Otwartość na argumenty. Były to ciekawe, poważne rozmowy. Z pewnością za tę znakomitą atmosferę odpowiadali nie tylko (ówcześnie) młodzi członkowie gabinetu prezydenta Kaczyńskiego, niekryjący swoich ambicji intelektualnych i ciekawie je realizujący, ale także, a może przede wszystkim, sam prezydent. (Mój udział w tych spotkaniach zawdzięczam, oprócz łaskawości prezydenta, który sam akceptował wszystkich uczestników spotkań, starej przyjaźni z Andrzejem Zybertowiczem, doradcą Lecha Kaczyńskiego. Choć już wtedy dzieliły nas poglądy polityczne, to wciąż łączyły setki przegadanych godzin i bardzo podobne poglądy naukowe). Widać było, jak rozkwita w trakcie debaty intelektualnej, jak bliska jest mu atmosfera

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Dlaczego PiS wygrywa wybory

20 lat dzielenia Polaków zrobiło swoje

Prof. Filip Pierzchalski – politolog, dr hab. w Katedrze Teorii Polityki i Myśli Politycznej Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. W pracy badawczej zajmuje się fenomenem przywództwa politycznego i socjotechniką polityczną. Ostatnio opublikował książkę „Widzialność zawiści. O resentymencie w życiu politycznym”.

Kampania prezydencka pana nie zaskoczyła.
– Jesteśmy w takim miejscu, że polityka ma wiele wymiarów, ale nie może nam uciec jej wymiar emocjonalny czy afektywny. To, czego teraz doświadczyliśmy, jest tego rezultatem. Po prostu w Polsce od co najmniej dwóch dekad działa inżynieria emocjonalna, inżynieria polityczna bazująca na aktywowaniu i wygaszaniu różnych emocji.

Czyli ludzie nie myślą kategorią swoich interesów?
– To pytanie politologiczne, czy w XXI w. stać nas na nową ideologię. Bo jednak cały czas odgrzewamy XIX-wieczne projekty ideologiczne, zakorzenione w myśli liberalnej, konserwatywnej, socjalistycznej. Rzeczywiście, jest jakiś nowy pomysł – ruchy ekologiczne. Czyli poruszamy problemy środowiskowe, co stanowi pozytywną ideologiczną próbę odpowiedzi na wyzwania współczesności.Ale moim zdaniem polskie wybory pokazały po raz kolejny, że wymiar emocjonalny, afektywny polityki jest bardziej aktualny. To nie tylko wojna plemion, o której w „Przeglądzie” mówił prof. Lech Szczegóła. Ta wojna stanowi jeden element polityki. Drugi – to socjotechnika polityczna w wymiarze emocjonalnym, propaganda emocjonalna, ale też audiowizualna. Ten wymiar jest sugestywny i nad wyraz skuteczny, a prawa strona to zdominowała.

Emocje nas jednoczą

Bardzo?
– Było to widać przed drugą turą u Trzaskowskiego, który mówił: chcę być prezydentem wszystkich Polaków. Ale czy można być dzisiaj prezydentem wszystkich Polek i Polaków? Odpowiedź jest oczywista – nie. Ktoś, kto tak myśli, błądzi. Jesteśmy dwie albo trzy dekady za takim myśleniem. To nie jest czas Aleksandra Kwaśniewskiego. Dzisiaj powiedzenie: będę prezydentem wszystkich Polek i Polaków, okazuje się wtórne i bez sensu. Bo dziś to emocje, w wymiarze ponadjednostkowym, grupowym, nadają nam wspólne ramy doświadczenia. Te emocje tworzą wspólnotę. Prawa strona, bazując na doświadczeniach oraz na fenomenie prawicowego populizmu, nazwanego także angry populism, czyli wściekłego populizmu, który oczywiście kojarzymy z Donaldem Trumpem, znakomicie w to gra.

Więc?
– Więc mamy instrumentalizowanie emocji negatywnych. Poprzez odwoływanie się do naszych emocji pierwotnych, tych, które mamy ewolucyjnie przyporządkowane do homo sapiens. Każdy z nas ma wrodzone poczucie lęku i strachu. To emocja pierwotna. Ale to, co będzie wywoływało ten lęk czy strach, jest już kwestią inżynierii, o której mówimy.

Możemy zagrać na różnych emocjach i te przepływy, te fluktuacje między grupami wyborców za chwilę mogą całkowicie się odwrócić, przetasować, bo emocje mają to do siebie, że są bardzo skuteczne, ale krótkotrwałe. Trzeba pamiętać, że nowy sposób myślenia wynikający z trumpizmu polega na tym, że budujemy emocjonalne doświadczenie, ale to jest tymczasowe. Często też bardzo powierzchowne, co również w badaniach wychodzi.

To mnie nie dziwi.
– Wiemy, że tzw. statystyczni Polacy mają, po pierwsze, bardzo krótką pamięć polityczną. Po drugie, ich identyfikacja ideologiczna jest zerowa, bo ich wiedza polityczna jest zerowa. Tym bardziej są więc podatni na bodźce emocjonalne, na te krótkie epizody, które wzbudzają w nich raczej reakcje negatywne niż pozytywne.

Mamy dzisiaj do czynienia z zupełnie innymi ludźmi, którzy są zanurzeni w nowych mediach. I to zmienia ich percepcję. Nowe media, nowe technologie – w nich rozegrała się kampania wyborcza. Widzimy, że aktywność sztabu PiS była tam o wiele większa niż sztabu PO. No i niestety chyba dużo racji jest w stwierdzeniu, że ten system był wspomagany przez Amerykanów. Algorytmy pomagały.

Działały tak, by przyciągać uwagę?
– Dziś to się ładnie nazywa, że działały, żeby stworzyć kulturę fanowską wśród wyborców. Na zasadzie, że ja cały czas śledzę posty mojego bohatera. One są krótkie, emocjonalne, często audiowizualne. A ja robię to w sposób permanentny, cały czas patrzę w komórkę.

To tak zmieniło komunikację społeczną?
– Użytkownicy sieci przede wszystkim nie potrafią skoncentrować uwagi przez dłuższy czas na komunikacie, na treści. Dotrzeć do nich mogą tylko krótkie komunikaty, bo mamy zalew informacji, więc ludzie scrollują i wybierają hasłowo, co ich interesuje. Rzadko który mówi: sprawdzam, stąd uwagi o postpolityce i postprawdzie, bo nie mamy czasu na sprawdzanie, czy to jest deep fake news, czy prawda. Po prostu albo coś nam się podoba, albo nie, coś wzbudza emocje bądź nie.

Mamy więc zmiany percepcyjne, ludzie nie są w stanie długo koncentrować uwagi na treściach politycznych. W tym sensie przy tworzeniu kampanii należy zakładać, że społeczeństwo to zbiór różnych doświadczeń emocjonalnych.

My – patrioci, oni – gorszy sort

Jakich?
– Najważniejszym momentem jest przełożenie indywidualnego doświadczenia emocjonalnego, naszej indywidualnej reaktywności na coś zbiorowego, ponadjednostkowego. To jest klucz.

Trzeba zbudować jakąś opowieść, narrację emocjonalną, tak jak to zrobił Nawrocki i w jakiejś mierze próbował robić Trzaskowski. W tym momencie pojawiają się osoby, dla których to jest właśnie ich kandydat. On nie będzie kandydatem wszystkich Polek i Polaków, tylko tych, którzy akurat w tym momencie znaleźli się na podobnej płaszczyźnie emocjonalnej i to ich połączyło. A to mogą być ludzie kompletnie różni, o różnych statusach społecznych, ekonomicznych i światopoglądowych. Na Nawrockiego może głosować inteligent z Żoliborza, ale też mikroprzedsiębiorca z Raciborza i małohektarowy rolnik z Nowej Wsi Wielkiej.

Czyli chyba powinniśmy trochę przeformatować nasze myślenie, bo jednak fenomen nowego prawicowego populizmu i to, co się stało, sprawia, że, owszem, mamy wojnę plemion, ale te plemiona też są cały czas poddawane różnym bodźcom i często przebodźcowane.

I tak już będzie?
– Moim zdaniem polityka nie może przejść dzisiaj obojętnie obok tzw. emocji zbiorowych. A to są takie emocje, których nie mogę przeżywać sam, przeżywamy je tylko wspólnie.

Składają się na to trzy elementy. Pierwszy to element percepcyjny. Kluczowym zmysłem w rozpoznaniu świata, tej rzeczywistości nam najbliższej, także politycznej, jest zmysł wzroku. Dlatego w kampaniach politycznych kładzie się tak wielki nacisk na przekaz wizualny.

Drugi element to ten moment, kiedy jesteśmy w stanie odpowiedzieć z taką samą emocją na to, co widzimy w naszym otoczeniu. Jak zakończył wieczór wyborczy Karol Nawrocki? Odwołał się do tej wspólnoty, która jest budowana na doświadczeniu

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Technologie

Sztuczna inteligencja wdziera się do szkół

Z czasem może doprowadzić do zaniku podstawowych kompetencji ludzkich

– Dzieci skarżą się nam, że jest im zbyt trudno. I mówią, że to wina szkoły – stwierdził znajomy, który w jednym z większych polskich miast współprowadzi prywatną placówkę. Rozmawialiśmy o zmianach w edukacji zachodzących pod wpływem obecnej rewolucji technologicznej. Nie tylko rozwoju sztucznej inteligencji, ale też powszechnego dostępu do internetu za pośrednictwem smartfonów, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Uczniowie spędzają w sieci praktycznie całe życie, aktywnie lub biernie, myśląc głównie o tym, co się dzieje na ich kontach w mediach społecznościowych. Mają ograniczone zdolności skupienia uwagi i zrozumienia głębszych myśli. Wykazują niechęć do aktywności sportowej i zadań grupowych. Są wycofani, odizolowani, prędzej wchodzą w interakcje z cyfrowym interfejsem niż z rówieśnikami. Jednak mój rozmówca zwrócił uwagę na coś zupełnie innego – alergię na wysiłek.

Kiedy dopytywałem, na co właściwie narzeka młodzież, znajomy wytłumaczył, że ma ona problem z tym, co jest esencją edukacji, czyli z faktem, że szkoła stanowi wyzwanie. – Uczniowie przychodzą do nas i zarzucają nam, że każemy im się uczyć. Jeden z nich dosłownie powiedział, że szkoła nie działa tak, jak powinna, dlatego że on się męczy. I gdyby po naszej stronie wszystko działało jak trzeba, nauka byłaby czystą przyjemnością, a jemu zawsze wszystko by się udawało. Chłopak ma 15 lat.

Wbrew pozorom nie jest to postawa roszczeniowa. Gdyby rzeczywiście o roszczenia chodziło, szkoła nawet zachęcałaby do tego. Niech uczniowie będą świadomi swoich praw, niech się buntują, niech od szkoły wymagają. Dialog z reguły prowadzi do lepszych, konstruktywnych rozwiązań, także w edukacji. Na naszych oczach dochodzi do gigantycznej redefinicji tego, czym edukacja w ogóle jest i czym być powinna. Uczniowie nie mają pretensji o liczbę zajęć, ilość nauki, złośliwych nauczycieli czy nudne zajęcia. Mają pretensję, że szkoła na jakimś etapie w ogóle czegoś od nich wymaga, a przede wszystkim, że doświadczenie edukacyjne zawiera element dyskomfortu.

Obserwacja ta jest zgodna z tendencjami w innych częściach świata. A niebagatelną rolę w zachowaniach najmłodszych członków naszych społeczeństw odgrywają nowe technologie. Kolejną debatę na ten temat wywołał miniserial Netfliksa „Dojrzewanie”, najchętniej oglądana tego typu produkcja w historii platformy. Losy 13-latka oskarżonego o morderstwo dowodzą toksyczności nie tylko mediów społecznościowych, ale i całego nieregulowanego świata cyfrowego. W Polsce też sporo się mówi o bezpieczeństwie nieletnich w sieci, głównie dzięki raportowi Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa „Internet dzieci”.

Należy przy okazji wspomnieć o przełomowej książce prof. Jonathana Haidta, psychologa społecznego z Uniwersytetu Nowojorskiego, o wiele mówiącym tytule „The Anxious Generation” (w Polsce wydana jako „Niespokojne pokolenie”). Haidt, jeden z radykalniejszych uczestników debaty, nawołuje do wprowadzenia zakazu korzystania z telefonów komórkowych w szkołach i ograniczeń wiekowych w korzystaniu z mediów społecznościowych, chce również nowych norm w wychowaniu, takich jak niekupowanie dzieciom urządzeń z ekranem dotykowym do 14. roku życia. Wielu naukowców wnioski z badań Haidta krytykuje, mimo to jego książka od roku (!) utrzymuje się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Wiele osób jest też zgodnych w kwestii proponowanych w niej rozwiązań. Coraz więcej miast i stanów w USA, niezależnie od dominującej tam ideologii i opcji politycznej, zakazuje smartfonów w szkołach, w tym samym kierunku idą rodzice w Wielkiej Brytanii i władze w Australii. Z czasem dojdzie to także do Polski, nie ma co do tego wątpliwości.

Życie bez rozczarowań

Tylko co to ma wspólnego ze sztuczną inteligencją? Znacznie więcej, niż się wydaje. Żeby to zrozumieć, warto zacząć od definicji. Zdefiniować trzeba przede wszystkim edukację – choć nie ma ona jednej, uniwersalnej formuły. Z punktu widzenia społecznego, a on jest tu najważniejszy, edukację można opisać jako nieustanny proces wyposażania się w narzędzia do radzenia sobie z wyzwaniami życia. W takim ujęciu edukacja trwa całe życie. Nie zaczyna się ani nie kończy w szkole, nie tylko tam się też odbywa. Nie dotyczy wyłącznie zapamiętywania wzorów matematycznych ani czytania o bitwach z XVI w. Edukacja to dawanie sobie szans w konfrontacji ze światem, dla każdego nieuchronnej. Brzmi to dosyć trywialnie, ale warto o tym przypominać.

Wątek sztucznej inteligencji jako technologii eliminującej jakiekolwiek tarcia międzyludzkie i dyskomfort życia społecznego doskonale opisali we wspólnej rozmowie Ezra Klein z „New York Timesa” oraz Jia Tolentino z „New Yorkera”. Tematem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.