Tag "media społecznościowe"
Wakacje bez fal
Według ekspertów branży turystycznej 2025 ma być rokiem poszukiwania sensu życia, spokoju i autentyczności
W czasach drukowanych map i przewodników, jeszcze sprzed ery 5G, każda podróż mogła być wyprawą w nieznane. Dziś tajemnica znika. Jedziemy w miejsca dobrze znane – z Instagrama i Facebooka. Ustawiamy się do zdjęć w instagramowych pozach. „Tworzymy kolejną jałową wrzutkę na Instagrama. Nie można nawet zabłądzić, bo wszystko jest na mapach Google’a”, narzeka Portia, młoda bohaterka drugiego sezonu „Białego Lotosu”, amerykańskiego serialu Netfliksa. Tymczasem w trzecim sezonie twórcy umieszczają bohaterów w ekskluzywnym ośrodku z bogatą ofertą wellnesową i ograniczonym dostępem do wi-fi. Z najnowszego raportu Global Wellness Institute wynika, że coraz więcej osób będzie na wakacjach stosować okresowy cyfrowy detoks.
Dokąd na cyfrowy post
Hotele na całym świecie prześcigają się w takich ofertach. Naturalnym kierunkiem wydają się białe plamy na mapach sieciowego zasięgu, np. Grenlandia, Mongolia czy Kambodża. Z nadmorskiego miasta Ilulissat na Grenlandii płynie się łodzią do osiedla domków zasilanych energią słoneczną. Nie ma w nich wi-fi ani telewizji, za to jest widok z okien na lodowiec Eqi. Można patrzeć, jak Eqi zrzuca bryły lodu. Odgłosy cielenia się lodowca podobno sprzyjają medytacjom, a obserwowanie fenomenów przyrody ma ułatwiać cyfrowy detoks.
Kambodżańska Koh Tonsay, Wyspa Królików, to kolejny analogowy raj. Nie ma tam prądu, wi-fi, ruchu samochodowego ani śladu masowej turystyki, jest za to wspaniała flora i fauna. Wokół Koh Tonsay występuje fluorescencyjny plankton. Wchodząc do morza nocą, ma się wrażenie dryfowania po rozgwieżdżonym niebie. Miłośnicy przyrody i spokoju na pewno się nie zawiodą.
Przewijanie TikToka nie wchodzi w grę w Parku Narodowym Doliny Orchonu na surowych przestrzeniach mongolskiego stepu. Zamiast tego można jeździć konno, wspinać się na skałkach albo zamówić masaż u miejscowego szamana w namiocie spa. Świetlik w dachu jurty zapewnia moc doznań nocą, gdy widać przez niego miliony gwiazd.
Kolejny popularny kierunek na wakacje analogowe to Skandynawia. W 2023 r. było głośno o pierwszym na świecie miejscu wolnym od smartfonów i innych urządzeń elektronicznych – wyspie Ulko-Tammio w Zatoce Fińskiej. Do rezygnacji z telefonów i aparatów cyfrowych zachęcają turystów tablice rozstawione przy szlakach. „Krajowy cel podróży roku w Finlandii” przyczynił się do gorącej dyskusji na temat regenerującej mocy odłączenia się od technologii w dziewiczym otoczeniu. Krytycy zarzucali zarządcom „wyspy bez smartfonów” tani chwyt marketingowy. Podkreślali też, że malutka bezludna wyspa znajduje się w zasięgu sieci Nokia (producent „starożytnych” telefonów).
W ofertach urlopu bez telefonu nie brakuje oryginalnych pomysłów na spędzanie wolnego czasu: ośrodek Lake Austin Spa Resort w Teksasie prowadzi zajęcia z pisania dziennika i tworzenia biżuterii. W Viceroy at Ombria w portugalskim regionie Algarve można zostać pasterzem lub uczyć się zbierania miodu. W ofercie amerykańskiego biura podróży FTLO jest „wakacyjny romans”: samotni 25-, 39-latkowie lecą na Kostarykę albo do Hawany tańczyć salsę, wędrować w grupach, odwiedzać lokalne farmy, a przy okazji nawiązywać „prawdziwe” relacje z pozostałymi uczestnikami wycieczki.
Właścicielami ośrodków, które oferują cyfrowy detoks, są często entuzjaści tej idei. Bracia Gavino i Giuliano Puggioni z Sardynii założyli pierwszą agencję cyfrowego detoksu we Włoszech. Za swoją misję uważają „poprawę życia ludzi poprzez bardziej świadome korzystanie z technologii cyfrowej”. Agencja Logout Livenow działa na całej wyspie, oferuje trekking, kajakarstwo, nurkowanie, obserwowanie delfinów, kursy gotowania i obróbki gliny. Bracia Puggioni chcieliby stworzyć społeczność, której członkowie uczą się, jak rozsądnie korzystać z darów cyfrowej technologii.
Współzałożyciel sieci domków Unplugged w Wielkiej Brytanii, Hector Hughes, w poprzednim życiu był pracownikiem start-upów technologicznych. Kiedy dopadło go wypalenie zawodowe, wyjechał w Himalaje odtruwać się i medytować. Tam odkrył, że najbardziej transformacyjną częścią pobytu było wyłączenie telefonu. Wrócił z przekonaniem, że każdy może skorzystać z cyfrowego detoksu. W pierwszym domku sieci Unplugged witał
z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl
My, dinozaury gutenbergowskie
Nie ulega wątpliwości, że tym, czym kiedyś, mniej więcej 66 mln lat temu, było dla Ziemi uderzenie nieznanej planetoidy czy komety, dla pisma, czytania było powstanie kilka dekad temu internetu. A w konsekwencji portali społecznościowych, od archaicznego Facebooka, poprzez rozpolitykowany Twitter (dzisiaj X), na obrazkowym TikToku i Instagramie kończąc. Nadszedł schyłek epoki Gutenberga.
Pamiętając zawsze o tym, jak fragmentaryczna jest wiedza o świecie płynąca z osobistego doświadczenia, starałem się nie ekstrapolować własnych doświadczeń z zamierającą przygodą czytania i pisania, którą od dwóch dekad obserwuję jako wykładowca dziennikarstwa. Jednak regres jest tak przemożnie odczuwalny, że nie sposób go nie zauważyć. „Pamiętam jeszcze”, jak studenci rwali się do lektur, które im podsyłałem. I ten moment, kiedy prezentacji wybranych książek zaczęło towarzyszyć buszowanie w sieci, żeby… nie, nie, nie sprawdzić, czy to, co o nich mówię, ma jakiś związek z treścią – kluczowa już wtedy stała się liczba stron. Te od 400 w górę nie miały żadnych szans. A potem przyszło wygłoszone z dumą: „Te 100 stron to mój życiowy rekord czytania!”. Później było tylko gorzej: dla większości źródłem wiedzy o świecie stały się niemal wyłącznie „filmiki”, kanały, yotuberstwo. Książki z ich pejzażu wyparowały, chyba że zmuszałem. Trudno się oprzeć w takim czasie odwiecznemu biadoleniu na „współczesną młodzież” – praktykowaniu tzw. boomerstwa, czyli zrzędzeniu starego dziada. Znając takie labiedzenia z wielu tekstów kultury, od starożytnych Greków i Rzymian poczynając, miałem przeczucie, że to nie jest klasyczna „wojna pokoleń”. Że ten podział idzie niepowstrzymanie głębiej, fundamentalnie i nie wiem, czy odwracalnie. I choć wciąż podejmowałem w głowie próby niegeneralizowania – nadal były jednostki, które przeczyły trendowi i uzusowi – przepaść tylko rosła i potężniała.
Dziennik „Rzeczpospolita” opublikował niedawno tekst przedstawiający badania dr hab. Anny Dąbrowskiej z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego, która przeanalizowała język egzaminów z lat 2002-2021. Jej wnioski zatrważająco potwierdzają moje ułomne i fragmentaryczne obserwacje. Nowa rzeczywistość wygląda tak (co wykazuje najnowszy raport Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej – Państwowego Instytutu
W piekle dorastania
„Piekło jest szczelne – ani z niego nie da się uciec, a i w nim będąc, próżno wypatrywać szczelin, przez które mogłoby się wsączyć światło nadziei; piekło jest doskonale beznadziejne”. Tak zaczynałem przed 20 laty rozważania w „Tym piekielnym kinie”, książeczce o filmach dotkliwych.
Gdybym ją pisał dzisiaj, poczesne miejsce znalazłoby w niej brytyjskie „Dojrzewanie” w reżyserii Philipa Barantiniego. To jest rzecz do obejrzenia z trzema przerwami na złapanie oddechu, tragedia z trzema antraktami. Gdyby napisać, że to czterogodzinny film albo nawet spektakl telewizyjny w czterech aktach, bylibyśmy bliżej prawdy, ale kategoria miniserial jest marketingowo wydajniejsza w streamingu.
„Dojrzewanie” wiele zawdzięcza najlepszej tradycji brytyjskiego kina społecznego, tyle że ani Ken Loach, ani Mike Leigh nigdy nie wciągnęli widzów w strefę tak nieprzeniknionego mroku. Formalnie to iście piekielna sztuczka – film jest zrealizowany w czterech godzinnych ujęciach, po jednym na każdą część, ale nie mamy wrażenia, że to mastershot dla samodopieszczenia ego operatora – „piekło jest szczelne, próżno wypatrywać szczelin” – nie ma więc i szwów montażowych, jesteśmy z bohaterami bez przerwy, tu i teraz, przeżywamy w czasie rzeczywistym ich koszmar bez taryfy ulgowej.
Dawno nikt nie trzymał się tak ściśle zasady starego, dobrego Hitchcocka: film zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. Na dzień dobry mamy klasyczny „wjazd na chatę o szóstej rano” brygady uzbrojonej po zęby, która wyciąga z łóżka posikanego ze strachu 13-latka i zgarnia go na dołek pod zarzutem najcięższego z przestępstw. I tyle z kryminału, od razu zaczyna się najwyższej próby dramat psychologiczny, następują etapy dociekania i odsłaniania prawdy, które są właściwie przekraczaniem kolejnych kręgów piekła.
Chcesz być odpowiedzialnym rodzicem? Nie wystarczy
Covidowe dzieci
Deficyt uwagi, problemy z czytaniem, brak samodzielności. Zaczynamy mierzyć się z wpływem pandemii na najmłodszych
Nauczyciele alarmują, że dzieci urodzone po 2012 r., zwłaszcza najmłodsze roczniki, które w tym roku szkolnym zaczęły naukę, mają ogromne problemy ze skupieniem i umiejętnościami społecznymi. Uczniowie, których pierwsze lata życia przypadły na okres pandemicznego lockdownu, jak również dzieci, które zaczynały w nim naukę, dzisiaj mierzą się z ogromnymi trudnościami. Nauczyciele są bezradni, za to rodzice potrafią jeszcze dołożyć do pieca.
Pokolenie głupków?
Objawem kompletnej ignorancji byłaby opinia, że wychowujemy najgłupsze pokolenie w dziejach. Jednak liczne sygnały od pedagogów i rodziców wskazują, że rośnie nam pokolenie kompletnie inne, często zaniedbane przez dorosłych, bo rzucone na pastwę współczesnych technologii, i to bez większej kontroli. Dorastanie w pandemii oczywiście ma na to wszystko wpływ, ale to jeden z czynników, a nie główny powód sytuacji, z którą od niedawna jako społeczeństwo zaczęliśmy się mierzyć. Gdzie leży więc problem?
„Zaburzenia i problemy behawioralne uczniów zdarzały się zawsze, we wszystkich rocznikach. Lockdown, kolejne fale pandemii i przymus nauki zdalnej oznaczały pozbawienie kontaktu nie tylko z rówieśnikami, ale i z innymi ludźmi poza najbliższą rodziną. Do tego – brak możliwości wyjścia na plac zabaw, boisko, spacer i rodzice pracujący zdalnie w pokoju obok. W szczególnej sytuacji znaleźli się uczniowie aktualnie uczęszczający do klas I-III, dla których były to pierwsze świadome doświadczenia. Stąd m.in. trudności z koncentracją, nieumiejętność komunikowania się, niećwiczone umiejętności społeczne”, tłumaczy portalowi Medonet Anna Wawryszuk, pedagog szkolny.
Problemy ze skupieniem to nie tylko ciągłe popatrywanie w telefon. Jedna z nauczycielek, z 30-letnim stażem, w liście do portalu Onet relacjonuje, jak rodzice wyręczają swoje dzieci we wszystkim, dziwiąc się jednocześnie, że nie są one samodzielne. Część uczniów podstawówek nie potrafi sama zawiązać sobie butów. Nagminne było również odrabianie za dzieci lekcji przez rodziców. Ten problem zniknął, bo skasowano zadania domowe.
– 12-letnia córka mojego brata codziennie go pyta, jakie będzie miała jutro lekcje. Nie ukrywajmy, wszystkie dzieci mają dziś telefon i dostęp do planu. Na dodatek plan wisi na lodówce. Poza tym to już piąta klasa. A co najważniejsze, w podstawówce plan jest ustalany na cały rok. To nawet nie jest żałosne, tylko przerażające. Za sześć lat to dziecko będzie miało już prawa wyborcze. Gdzie nas to zaprowadzi? – dramatycznie pyta Łukasz, inżynier z Krakowa.
Brak wymagań i wysiłku widać na każdym kroku. Nie można wszystkiego zwalić na telefony. A nawet jeśli w nich szukać źródła problemu, to chyba warto zadać sobie pytanie, kto te telefony dzieciom kupuje. Rodzice jednak nadal będą
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Informatycy trzymają się mocno
Na tle krajowej nauki informatykę, w tym sztuczną inteligencję, można uznać za polską specjalność
Prof. Andrzej Jaszkiewicz – informatyk z Politechniki Poznańskiej specjalizujący się w jedno- i wielokryterialnej optymalizacji kombinatorycznej, algorytmach ewolucyjnych, sztucznej inteligencji oraz systemach wspomagania decyzji.
Czy polscy informatycy są w świecie dostrzegani, wyróżniają się poziomem przygotowania wśród specjalistów z innych krajów?
– Ta ocena jest mieszana. Nie jesteśmy szczególnie mocni w skali światowej, bo też nakłady na naukę w Polsce, wynoszące ok. 1% PKB, należą do raczej niskich w stosunku do bogatszych krajów Europy, np. Skandynawii, a także do średniej europejskiej, która wynosi ponad 2% PKB. Do czołówki się nie zaliczamy. Z drugiej strony wśród polskich naukowców w prestiżowym rankingu Uniwersytetu Stanforda oraz wydawnictwa naukowego Elsevier (Stanford/Elsevier’s Top 2% Scientist Rankings) aż ok. 9% stanowią osoby prowadzące badania w informatyce, podczas gdy w skali światowej jest to ok. 6%.
Dodajmy, że ranking jest imienny, bibliometryczny, opiera się m.in. na danych z cytowań, a wymienia ok. 1 tys. nazwisk polskich naukowców z różnych dziedzin. Informatyków jest ok. 100. Pańskie nazwisko też tam się znajduje.
– W skali naszego kraju wśród nauczycieli akademickich informatycy według danych POL-on stanowią zaledwie 3%, choć wywodzi się spośród nich 9% najlepszych polskich naukowców. Na tle krajowej nauki informatykę, w tym sztuczną inteligencję, można więc uznać za polską specjalność.
Potencjał intelektualny dostrzegamy już wśród polskiej młodzieży, bo w międzynarodowych konkursach matematycznych czy informatycznych nasi studenci odnoszą liczne sukcesy.
– Nagrody potwierdzają, że potencjał jest duży. Mamy zdolną młodzież, ale trzeba zadać pytanie, na ile jej potencjał jest wykorzystywany. Ilu wybitnie zdolnym studentom możemy zaoferować stypendia doktoranckie choć częściowo konkurencyjne wobec wynagrodzeń w przemyśle, ilu absolwentów pozostanie na uczelni i będzie przekazywało swoją wiedzę kolejnym pokoleniom, a ilu wyrwie się do firm, wspomagając największe światowe koncerny. Naszym uczelniom trudno pozyskać tych najzdolniejszych.
Tytuł magistra informatyki brzmi dumnie, ale mamy tutaj rozmaite specjalizacje. Programista stoi chyba wyżej od np. administratora?
– Informatyka to bardzo szerokie pojęcie. Zwróciłbym uwagę na jeszcze dwie „elitarne” specjalności. Jedna zajmuje się sztuczną inteligencją (AI), a druga cyberbezpieczeństwem. W praktyce informatycy obu specjalizacji tworzą opracowania w odniesieniu do konkretnych potrzeb. Obie specjalizacje są bardzo potrzebne, zwłaszcza że nieustannie tworzone są różne języki oprogramowania, wysokopoziomowe i niskopoziomowe, i coraz częściej zdarzają się zorganizowane ataki, które zagrażają cyberprzestrzeni i pochłaniają ogromne zasoby.
Warto też wspomnieć o wysokich kompetencjach potrzebnych w robotyce, gdzie wymagana jest mieszanka wiedzy z dziedziny informatyki, oprogramowania i umiejętności sprzętowych. W wielu firmach odczuwa się brak dobrze przygotowanych informatyków po studiach i tam organizuje się dodatkowe kursy i szkolenia przyuczające do zawodu. Nie są to może najwyższej klasy specjaliści, ale potrafią coś dla danej firmy stworzyć, zaprogramować pod określone potrzeby. Jednak później często się okazuje, że takie słabiej wyedukowane osoby mają większe problemy ze znalezieniem nowej pracy.
Studia informatyczne oferowane są i przez uniwersytety, i przez politechniki. Jaka jest różnica między ich absolwentami? Czy ci pierwsi są bardziej teoretykami, a drudzy praktykami?
– Absolutnie nie. Poziom kompetencji zależy raczej od jakości nauczania w konkretnej szkole wyższej. Ogólnie programy nauczania są bardzo podobne. Doszło do tego, że np. na tym kierunku na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, tak samo jak na politechnice, absolwenci otrzymują tytuł inżyniera. Poziom specjalisty w danej dziedzinie zależy od zakresu zdobytej wiedzy. Siłą rzeczy informatyk przyuczony w ciągu kilku tygodni kursu nie posiądzie takiej wiedzy jak ktoś, kto kształcił się przez kilka lat. Może się podejmować prostszych zadań, które ktoś mu zleca, tworząc jakieś fragmenty programu, ale nie może zastąpić osoby pracującej samodzielnie nad bardziej skomplikowanymi problemami. Oczywiście są wyjątki – bardzo dużo zależy od zdobytego doświadczenia w pracy zawodowej i od samodoskonalenia.
Wygląda na to, że wspomniani przez pana specjaliści z dziedziny cyberbezpieczeństwa muszą się ścigać z równie dobrze przygotowanymi hakerami, którzy nie tylko atakują prywatne konta bankowe czy profile w mediach społecznościowych, ale nawet mogą obezwładnić całe sieci i systemy strategiczne dla naszego życia.
– U nas prawo utrudnia działalność hakerów
b.tumilowicz@tygodnikprzeglad.pl
Odebrano telewizję PiS. I mamy rok wegetacji
Nie widzę w TVP wybitnych indywidualności ani programów, które mogą się przebić
Prof. Janusz Adamowski – medioznawca, profesor nauk humanistycznych, wieloletni wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 2008-2016 dziekan Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, w latach 2016-2024 dziekan Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii UW.
Czy media mają wpływ na życie publiczne w Polsce?
– Ciągle mają. Na szczęście. I mówię tu o mediach tradycyjnych, nie tzw. społecznościowych, czyli nowych mediach. Obserwuję ten wpływ chociażby przez reakcję władzy w różnych sytuacjach. Dziennikarz ciągle jeszcze może wymusić pewne działania pozytywne.
Albo wskazać negatywne.
Media tradycyjne nie przegrały jeszcze ze społecznościowymi?
– Nie! Ale się cofają. Jeśli chodzi o słuchalność, oglądalność, a zwłaszcza jeśli chodzi o czytelnictwo. Wartościowe pisma straciły na znaczeniu. Zanika kultura czytania. Jest kultura oglądania, i to pobieżnego. Scrollowania, powiedziałbym… Traci nawet, wydawałoby się, wszechobecna i wszechmocna telewizja. Zwłaszcza jeśli chodzi o młode pokolenie. Rzadko spotykałem studenta, który by się przyznał do oglądania telewizji. Wśród młodych uważana jest za medium passé. Niepotrzebne.
A i tak politycy chcą nią rządzić.
– To istotne narzędzie. Spójrzmy na historię mediów publicznych w Polsce – to przecież historia walki o nie. Aż do czasu telewizji Jacka Kurskiego. To był dramatyczny upadek.
Telewizja przestała być punktem odniesienia, którym była przez całe lata.
– Kiedyś była monopolistą. Było jej więc łatwiej. Myślę też, że choć nad kadrami był nadzór polityczny, sito było mimo wszystko dość szczelne, jeśli chodzi o jakość. Do dzisiaj pamiętamy „Sondę” Kurka i Kamińskiego. I wiele innych audycji. Dlaczego do teraz mówi się o „Kabarecie Starszych Panów”? Dlaczego wspominamy błahe, wydawałoby się, audycje, takie jak „Wielokropek”? Najpierw telewizja była monopolistą, później swoje zrobiła konkurencja. Przeszło do niej z TVP wielu dobrych dziennikarzy. Myślę, że widzowie zaczęli też być zmęczeni ciągłymi zmianami, gdy ekipy zmieniały się w rytm wyborów. Ostatnie lata pokazały, jak daleko te czystki były posunięte.
Telewizja Kurskiego była upiorna.
– Zanim upiorną telewizję Kurskiego poznaliśmy, poprzedziły ją czystki. To była kadrowa rzeź.
A potem telewizję pisowcom odebrano. I… mamy rok wegetacji.
– Jej szefowie pewnie powiedzą, że to mozolne odbudowywanie pozycji. Ale ja, szczerze mówiąc, nie widzę tego odbudowywania.
Jakim cudem telewizja nie odbudowała się przez rok?
– Nie ma tam wystarczających pieniędzy, bo przecież Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, a ściślej jej przewodniczący, zablokowała wpływy z abonamentu. Dla dużej telewizji to jest bolesne, ale można żyć. Najgorzej cierpi radio, choć w porównaniu z telewizją wielkich kwot nie potrzebuje. Poza tym wokół TVP jest nieciekawy klimat. Owszem, sam byłem za tym, żeby po wyborach przejąć media publiczne. Ale styl tego przejęcia… Nie każdemu to odpowiadało.
Telewizja publiczna zawsze była postrzegana jako numer 1. I oto przyjechał do Polski prezydent Zełenski, czterech dziennikarzy zrobiło z nim wywiad, ale w tej grupie nie było nikogo z TVP.
– Zastanowiło mnie to.
Odebrałem to jako symbol jej spadku do drugiej ligi.
– Dla mnie symbolem jej upadku jest również strach, który tam panuje. PiS udało się chyba stworzyć atmosferę
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Libia. Targowisko niewolników XXI wieku
Niewolnika można było kupić za zaledwie 400 dol. „To kawał chłopa, wielki, silny mężczyzna!”, zachwalał handlarz, prezentując towar
Z Sudanu do Włoch prowadziła, jak nazywał ją Essey, droga śmierci. Pierwszą trudnością było pokonanie 1,4 tys. km przez Saharę, co trwało tydzień. Żadnych szos, żadnych torów, tylko bezmiar piasku tak nieskończony, że zdawał się planem filmowym albo jakąś psychologiczną sztuczką. Jedzenia i wody pasażerowie mieli niewiele, siedzieli ciasno spakowani na tyle pojazdów w palącym blasku słońca. W każdej chwili ich dżipy marki Toyota Hilux mogły zostać zaatakowane przez jedną z milicji. Kiedy ktoś umierał, porzucano jego ciało. Gdyby ktoś wypadł z auta, kierowca by się nie zatrzymał.
Po zaledwie pół godzinie podróży pewien człowiek oznajmił, że chce wracać. Nie pozwolono mu. „Pamiętam go – mówił później Essey. – Nie wiem, czy żyje, czy zginął”. Ta odmowa uwzględnienia osobistej decyzji stanowiła jasny sygnał: od tej pory jesteście ładunkiem, towarem, który się kupuje albo sprzedaje.
Granica z Libią nie jest wyraźnie oznaczona, ale Essey się domyślił, że ją przekroczyli, ponieważ uzbrojeni Sudańczycy przekazali ich grupę Libijczykom, ludziom o jaśniejszej skórze. Znów ruszyli w drogę i dotarli do miasta oazy Kufra, węzła przemytu wielu osób, gdzie kazano im wejść do jakiegoś budynku. W środku znajdowały się już setki innych czekających na kolejne połączenie. Właśnie tutaj Essey rozmawiał z Merim, nastolatkiem z Asmary, stolicy Erytrei. Spytał go, jak wygląda sytuacja w mieście, nagle spragniony opowieści o miejscu, w którym wciąż mieszkali jego dziadkowie i z którego uciekła kiedyś jego matka. (…)
Następnie powieziono Esseya w głąb kraju. Kiedy jechali nieznanymi traktami, uzbrojeni strażnicy poinformowali grupę, że będzie trzeba zapłacić tysiąc dolarów poza kwotą, którą już uzgodniono. Nie było dyskusji, a zbliżający się przystanek miał być najgorszym w dotychczasowej drodze. Libijskie miasto Bani Walid, dawną fortecę Al-Kaddafiego, migranci nazywają miastem duchów, ponieważ mnóstwo ludzi zniknęło tu bez śladu, nie obowiązują w nim absolutnie żadne prawa. Na obrzeżach są rozsiane zamknięte zespoły zabudowań, m.in. hal magazynowych; w jednej można upchnąć do 3 tys. osób.
Szefem uzbrojonych mężczyzn, którzy zapędzili ich jak owce do tych magazynów, był Erytrejczyk z ksywką Wedi Babu. Krewni Esseya znali Wediego Babu osobiście, więc on założył, że może zaufać przemytnikowi, choć człowiek ten nie znajdował się w Libii. Podobno prowadził fajne życie w Dubaju, kierując współpracownikami na odległość.
Wraz z Esseyem w magazynie w Bani Walidzie trzymano ok. 500 osób – kobiet i mężczyzn. Spali na wykładzinie rozłożonej bezpośrednio na ziemi. Były tylko cztery toalety ze złym odpływem. Zbiorniki z wodą należało przywozić ciężarówkami, dlatego szansa na prysznic przypadała w najlepszym razie raz na dwa tygodnie, a i tak Essey nie miał mydła. Szybko zaatakowały go różne infekcje, ubranie miał ciągle brudne. Czuł zmęczenie hałasem. Ludzie gadali dniem i nocą, bez przerwy. Upakowano ich tu tylu, że mieli mnóstwo powodów, by nie spać. Kłócono się o wszystko, nawet o to, kto zajmuje który skrawek podłogi. Essey ulegał wrażeniu, że życie jest paskudne. Czuł się wątły i kruchy w porównaniu z wieloma współtowarzyszami. Inni Erytrejczycy wyglądali na twardszych: niektórzy mieli za sobą służbę w wojsku albo pracę w więzieniu. Essey podupadł na zdrowiu, osłabł.
Niedługo po przyjeździe zapędzono go do kolejki do telefonu, by po raz pierwszy zadzwonił do rodziny. „Kupiłem cię – usłyszał od jednego z uzbrojonych strażników, zanim dotarł do aparatu. – Na razie jesteś bezpieczny”. Groźba ta zawisła w powietrzu. Rozmowa telefoniczna miała potrwać zaledwie kilka bezcennych minut: nie było czasu na wymianę uprzejmości. Essey musiał wyjaśnić matce, gdzie jest i że dobił z tymi ludźmi targu, zanim poda jej kwotę, jaką ma zebrać, a także numer konta, na który powinna ją wpłacić. Każdy z uchodźców miał osobisty kod, który rodzina wpisywała, dokonując płatności. Bicie zaczęło się dopiero po kilku pierwszych rozmowach telefonicznych.
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy rodzina Esseya zebrała 5 tys. dol., ale on w magazynie przesiedział siedem. Po dokonaniu każdej transakcji szmuglerzy znajdowali szereg wymówek, dlaczego opóźniają umieszczenie chłopaka na łodzi: a to sztorm na morzu, a to konflikt w nadmorskim mieście Sabrata. „Inshallah bukra – powiadali uzbrojeni mężczyźni, kiedy ich pytano. – Jeśli Bóg zechce, jutro”. (…)
Wtedy wiedziano już, że Libia to targowisko niewolników XXI w. Czwarte największe państwo na kontynencie afrykańskim, którego ponad 90% zajmuje pustynia, zapewniało mnóstwo przestrzeni dla zakazanych interesów, mogły tam rozkwitać. Przemyt i handel ludźmi miały się tu dobrze od dawna. W maju 2017 r., kilka miesięcy po przybyciu Esseya, główna prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego, Fatou Bensouda, określiła Libię mianem targowiska, na którym handluje się istotami ludzkimi. Poinformowała Radę Bezpieczeństwa ONZ, że jej biuro zbiera dane dotyczące popełnianych tam zbrodni na migrantach i uchodźcach i że rozważa wszczęcie oficjalnego śledztwa, aby ustalić osoby za to odpowiedzialne. W tym samym roku CNN International pokazało coś, co zszokowało opinię publiczną na świecie. Dziennikarze stacji pod przykrywką sfilmowali aukcję migrantów w Libii: niewolnika można było kupić za zaledwie 400 dol. „To kawał chłopa, wielki, silny mężczyzna!”, zachwalał handlarz niewolników, prezentując towar. W rezultacie na sesji nadzwyczajnej zebrała się Rada Bezpieczeństwa ONZ, stworzono też siły zadaniowe afrykańsko-unijne, ale w sumie niewiele to wszystko dało.
Handel ludźmi trwał. Kiedy człowiek jest zdesperowany, lekkomyślnie rzuca się na każdą możliwość, nawet oddaje się w szpony systemu, który go kupuje i sprzedaje. Libijczycy o nieco
Fragmenty książki Sally Hayden Za czwartym razem zatonęliśmy, przeł. Przemysław Hejmej, Post Factum / Sonia Draga, Katowice 2024
Brawo Australia!
Wreszcie ktoś się odważył powiedzieć: dość! Rzucić wyzwanie faktycznym władcom świata – wielkim korporacjom internetowym z Doliny Krzemowej. Chodzi o zakaz korzystania z mediów społecznościowych przez osoby, które nie ukończyły 16. roku życia. Rząd australijski wziął na poważnie to, co wiadomo od dawna i co zostało potwierdzone licznymi badaniami. Media społecznościowe szkodzą, przede wszystkim dzieciom i młodzieży. Uznaje się zasadnie, że odpowiadają za lawinowe pogarszanie się stanu zdrowia młodych ludzi – psychicznego, a poniekąd i fizycznego (epidemia otyłości wynikającej m.in. z braku ruchu). Ich fatalne oddziaływanie nie budzi już dziś żadnych wątpliwości. Dzieci i młodzież nie wytrzymują psychicznie hejtowania w sieci (mnożą się samobójstwa), ciągłego porównywania się z innymi, które skutkuje obniżonym poczuciem własnej wartości, przebodźcowania związanego z zalewem informacji płynących z sieci (w większości marnej wartości), wyobcowania ze środowiska rówieśniczego oraz, szerzej, społecznego, co wywołuje poczucie samotności. Źle znoszą dostęp do treści internetowych skoncentrowanych na silnych emocjach, najczęściej o charakterze negatywnym, zderzanie się z całym złem tego świata znajdującym odzwierciedlenie w internecie. Nie przesadzę, jeśli powiem, że media społecznościowe stały się trucizną, która niszczy wchodzące w życie pokolenia. Nie tylko obniżają ich standard życia rozumianego w kategoriach psychicznych, ale także przyczyniają się do zmniejszania ich zdolności interaktywnych, społecznych, wspólnotowych, być może też intelektualnych.
Ta ostatnia sprawa jest elementem szerszego zjawiska – pogłębiania się zidiocenia ludzkości.
Nieletni killerzy z Marsylii
Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na problem handlu narkotykami w tym mieście
Mówią o nich „jobberzy” (les jobbeurs) – pośrednicy, sprzedawcy narkotyków, a coraz częściej płatni zabójcy. Marsylię, stolicę francuskiego bezprawia, opanowali bezwzględni gangsterzy, z których wielu nie osiągnęło jeszcze pełnoletności.
Choć wydaje się, że Francuzi są już przyczajeni do informacji o gangsterskich porachunkach w Marsylii, a brutalność narkotykowego biznesu im spowszedniała, to jednak ostatnie zbrodnie, dokonane z początkiem października, wywołały szok i oburzenie.
15-letni chłopiec, zwerbowany przez mafię, miał za zadanie podpalić drzwi w mieszkaniu jednego z narkotykowych gangsterów, by go zastraszyć. Został wynajęty przez 23-letniego więźnia, który za pośrednictwem mediów społecznościowych obiecał mu nagrodę w wysokości 2 tys. euro.
Więzień podawał się za członka jednej z grup mafijnych. W trakcie akcji członkowie konkurencyjnej grupy zauważyli chłopaka. Zaatakowali go nożem, zadając ponad 50 ciosów, i podpalili żywcem.
Zaledwie dwa dni później ten sam więzień skontaktował się poprzez media społecznościowe tym razem z 14-latkiem, proponując mu poważniejsze zlecenie: zabicie członka gangu. Obiecał zapłatę 50 tys. euro. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. W wykonanie zadania wmieszany został 36-letni Ramdane, piłkarz, ojciec dwójki dzieci, który, aby utrzymać rodzinę, dorabiał jako taksówkarz. Nastolatek, któremu towarzyszył kolega, kazał kierowcy zaczekać na nich, ale ten najwyraźniej nie zastosował się do polecenia. W efekcie chłopak strzelił mu w tył głowy.
Prokurator Nicolas Bessone opowiedział agencji AP o „ultraodmłodzeniu” sprawców przestępstw związanych z narkotykami. Podkreślił, że kierowca był tu przypadkową ofiarą, zamordowaną „z zimną krwią”. Całą sytuację opisał jako „bezprecedensowe okrucieństwo”.
Seria brutalnych morderstw rzuciła nowe światło na zagrożenia, których powodem jest handel narkotykami w mieście, i ujawniła, że gangi coraz częściej korzystają z usług nastoletnich płatnych zabójców, werbowanych za pośrednictwem mediów społecznościowych.
Historia zbrodni
Marsylia od dawna ma złą reputację i wciąż zmaga się z jej konsekwencjami. Jest wyjątkowym i specyficznym miastem Francji. Od ponad 2,5 tys. lat jest celem dla imigrantów z obszaru basenu Morza Śródziemnego. Tamtejszy port przez lata był bramą prowadzącą na południe oraz do Maghrebu.
Przed wiekami, gdy Morze Śródziemne było ogniwem









