Tag "media"

Powrót na stronę główną
Media Wywiady

Odebrano telewizję PiS. I mamy rok wegetacji

Nie widzę w TVP wybitnych indywidualności ani programów, które mogą się przebić

Prof. Janusz Adamowski – medioznawca, profesor nauk humanistycznych, wieloletni wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 2008-2016 dziekan Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, w latach 2016-2024 dziekan Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii UW.

Czy media mają wpływ na życie publiczne w Polsce?
– Ciągle mają. Na szczęście. I mówię tu o mediach tradycyjnych, nie tzw. społecznościowych, czyli nowych mediach. Obserwuję ten wpływ chociażby przez reakcję władzy w różnych sytuacjach. Dziennikarz ciągle jeszcze może wymusić pewne działania pozytywne.

Albo wskazać negatywne.

Media tradycyjne nie przegrały jeszcze ze społecznościowymi?
– Nie! Ale się cofają. Jeśli chodzi o słuchalność, oglądalność, a zwłaszcza jeśli chodzi o czytelnictwo. Wartościowe pisma straciły na znaczeniu. Zanika kultura czytania. Jest kultura oglądania, i to pobieżnego. Scrollowania, powiedziałbym… Traci nawet, wydawałoby się, wszechobecna i wszechmocna telewizja. Zwłaszcza jeśli chodzi o młode pokolenie. Rzadko spotykałem studenta, który by się przyznał do oglądania telewizji. Wśród młodych uważana jest za medium passé. Niepotrzebne.

A i tak politycy chcą nią rządzić.
– To istotne narzędzie. Spójrzmy na historię mediów publicznych w Polsce – to przecież historia walki o nie. Aż do czasu telewizji Jacka Kurskiego. To był dramatyczny upadek.

Telewizja przestała być punktem odniesienia, którym była przez całe lata.
– Kiedyś była monopolistą. Było jej więc łatwiej. Myślę też, że choć nad kadrami był nadzór polityczny, sito było mimo wszystko dość szczelne, jeśli chodzi o jakość. Do dzisiaj pamiętamy „Sondę” Kurka i Kamińskiego. I wiele innych audycji. Dlaczego do teraz mówi się o „Kabarecie Starszych Panów”? Dlaczego wspominamy błahe, wydawałoby się, audycje, takie jak „Wielokropek”? Najpierw telewizja była monopolistą, później swoje zrobiła konkurencja. Przeszło do niej z TVP wielu dobrych dziennikarzy. Myślę, że widzowie zaczęli też być zmęczeni ciągłymi zmianami, gdy ekipy zmieniały się w rytm wyborów. Ostatnie lata pokazały, jak daleko te czystki były posunięte.

Telewizja Kurskiego była upiorna.
– Zanim upiorną telewizję Kurskiego poznaliśmy, poprzedziły ją czystki. To była kadrowa rzeź.

A potem telewizję pisowcom odebrano. I… mamy rok wegetacji.
– Jej szefowie pewnie powiedzą, że to mozolne odbudowywanie pozycji. Ale ja, szczerze mówiąc, nie widzę tego odbudowywania.

Jakim cudem telewizja nie odbudowała się przez rok?
– Nie ma tam wystarczających pieniędzy, bo przecież Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, a ściślej jej przewodniczący, zablokowała wpływy z abonamentu. Dla dużej telewizji to jest bolesne, ale można żyć. Najgorzej cierpi radio, choć w porównaniu z telewizją wielkich kwot nie potrzebuje. Poza tym wokół TVP jest nieciekawy klimat. Owszem, sam byłem za tym, żeby po wyborach przejąć media publiczne. Ale styl tego przejęcia… Nie każdemu to odpowiadało.

Telewizja publiczna zawsze była postrzegana jako numer 1. I oto przyjechał do Polski prezydent Zełenski, czterech dziennikarzy zrobiło z nim wywiad, ale w tej grupie nie było nikogo z TVP.
– Zastanowiło mnie to.

Odebrałem to jako symbol jej spadku do drugiej ligi.
– Dla mnie symbolem jej upadku jest również strach, który tam panuje. PiS udało się chyba stworzyć atmosferę

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Publicystyka

Hukiem i groźbą

PiS zakrzykuje koalicję. A ta się cofa

Czy PiS kompletnie zakrzyczy koalicję? Jeśli będzie się działo tak jak do tej pory, uda mu się. Jeżeli będzie wygrywać opinia, że to tylko gadanie, że oni, pisowcy, tak mają, więc nie ma co zwracać na to uwagi – też im się uda.

Mamy bowiem sytuację niesłychaną, choć akurat dla dziennikarzy „Przeglądu” nie jest ona zaskakująca. PiS swoim krzykiem zaczyna zagłuszać resztę polskiej sceny politycznej – za chwilę nie tylko ją stłumi, ale wręcz zacznie nadawać jej ton. I to będzie koniec. Zerkam na informacje z ostatnich dni. Prokuratura zaprezentowała częściowy raport z audytu postępowań prowadzonych przez ten organ za czasów Zbigniewa Ziobry. 200 spośród 600 spraw. To m.in. postępowania dotyczące „dwóch wież”, wypadku Beaty Szydło, syna Jacka Kurskiego czy kilometrówek Ryszarda Czarneckiego. Prokuratura Krajowa wspomina o licznych nadużyciach i naciskach, o tym, że co do 112 spraw są poważne zastrzeżenia (tak to delikatnie nazwano), które powinny skutkować odpowiedzialnością karną i dyscyplinarną. – Tak naprawdę trzech prokuratorów stawiło opór swoim przełożonym i starali się postępować zgodnie z literą prawa i orzecznictwem – mówiła prokurator Katarzyna Kwiatkowska, szefowa zespołu, który przeprowadzał audyt. – Po drugiej stronie jest cała reszta prokuratorów, niektórzy się powtarzają. Dlatego te sprawy karne czy dyscyplinarne będą dotyczyły ok. 50-60 prokuratorów – dodała.

Na raport odpowiada Zbigniew Ziobro, który pisze: „Wielokrotny przestępca Bodnar, który regularnie łamie prawo i dopuszcza się licznych nadużyć, chce dziś udawać sprawiedliwego. (…) Dziś Bodnar oskarża z pozycji siły i przemocy. Wymyślił 200 politycznych spraw, ale jutro sam stanie przed sądem”.

Całe dziennikarskie życie przypominano mi, że przestępcą można nazwać tylko kogoś, kto jest skazany prawomocnym wyrokiem sądu. Do momentu uprawomocnienia się wyroku jest osobą niewinną. A Ziobro opowiada o Bodnarze rzeczy niestworzone, za które w normalnych czasach trafiłby pod sąd. I co? Cisza.

Czyli w Polsce tak można? Bo Ziobrę chroni immunitet poselski? Może zatem trzeba go uchylić? Bo immunitet nie może być tarczą, zza której rzuca się pomówienia. A milczenie rozzuchwala. Nie dziwmy się więc, że pisowcy poczynają sobie coraz bezczelniej. Regularnie, niemal w każdej audycji, w której biorą udział, grożą i zapowiadają odwet.

„Będziemy pamiętali o tych, którzy złamali porządek prawny. Odpowiedzą w wolnej Polsce karnie i majątkowo”, straszy Michał Wójcik, poseł PiS, oddany ziobrysta. Nawet wypowiadająca się zwykle w sposób wyważony Małgorzata Wassermann mówi o rządzących: „Kryminał. Rozliczymy karnie, cywilnie i finansowo”. A Mariusz Błaszczak, też przecież nie pistolet, biada: „Polska pod rządami koalicji 13 grudnia nie jest krajem demokratycznym. Polska jest krajem, w którym siłą zmieniany jest ustrój”.

Te wypowiedzi można mnożyć, politycy PiS wręcz ścigają się na groźby. I to jest ton, który oczywiście nadaje Jarosław Kaczyński. Prezes do wcześniejszych opinii, że Polska jest kondominium niemiecko-rosyjskim i w zasadzie znajduje się pod okupacją (stąd te opowieści Wójcika o „wolnej Polsce”, bo wolna jest tylko wtedy, kiedy jest rządzona przez PiS), dodaje nowe. Że prawo w Polsce nie istnieje, że sędziowie nie są sędziami, „w sądownictwie dochodzi do nowych zjawisk”. „Dokonuje się zmiany polegającej na tym, że grupę (…) tzw. neosędziów przesuwa się do wydziału, w którym nie podejmuje się żadnych istotnych decyzji, a w szczególności nie wydaje się wyroków”. A celem tego jest „przeprowadzenie procesów politycznych przeciwko PiS”. Faktycznie więc Kaczyński ogłasza stan okupacji. I wzywa do oporu przeciwko obecnej władzy, do nieposłuszeństwa.

To są niebezpieczne zabawy ludzi, którzy dla władzy zrobią wszystko. Kaczyński – bo musi rządzić. Ekipa skupiona wokół niego, ci wszyscy pożal się Boże politycy, dziennikarze, urzędnicy, różnej maści funkcjonariusze – bo nigdy w życiu tak dobrze nie mieli, bo opływali w miliony, a teraz mają mniej. Niektórzy boją się śledztw, co jeszcze bardziej ich radykalizuje. Wołają, że to koniec Polski, a to tylko koniec ich osobistej prosperity. Krzyczą zatem, rozkręcają emocje. Biorą na swoich zakładników miliony Polaków, którzy im kiedyś zaufali i którzy nie chcą się pogodzić z myślą, że zostali oszukani. I żeby sprawa była jasna –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jerzy Owsiak: zło wcielone

Czym podpadł polskiej prawicy naczelny dyrygent Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy

Jak co roku przed finałem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy prawicowe media wzięły na celownik Jerzego Owsiaka. Prym w szczuciu wiodą przekaźniki nadwornego propagandysty PiS Tomasza Sakiewicza: Telewizja Republika, „Gazeta Polska”, „Gazeta Polska Codziennie” i portal Niezależna.

Hejt trafia na podatny grunt. Szef WOŚP otrzymuje liczne groźby, w tym pozbawienia życia. Policjanci zatrzymali 71-latka, który zadzwonił do fundacji WOŚP i w rozmowie stwierdził, że Owsiaka trzeba zastrzelić. Mężczyzna przyznał się do winy (usłyszał zarzut kierowania gróźb karalnych powiązanych ze znieważeniem). Prokuratorowi wyjaśnił, że jego działanie było motywowane jednym z reportaży Telewizji Republika, który pokazywał WOŚP w niekorzystnym świetle. Inny zatrzymany przez policję mężczyzna za pośrednictwem mediów społecznościowych groził, że zastrzeli Owsiaka, a nawet oferował pieniądze za jego zabójstwo.

Nie tylko zwykła zawiść

Szczucie na Jerzego Owsiaka trwa od wielu lat, jest działaniem przemyślanym, dobrze zorganizowanym i, jak wiele na to wskazuje, ma błogosławieństwo prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Szef WOŚP nie ukradł ani nie zdefraudował powierzonych jego fundacji pieniędzy. Nie mieszka w pałacu, nie jest właścicielem działek, dworków, apartamentów, nie zrobił sobie zębów w Turcji, nie chodzi w markowych ciuchach za kilkadziesiąt tysięcy złotych, nie jeździ maybachem, nie dostał nawet volkswagena od bezdomnego. Politycznych hejterów bardzo uwiera to, że rockandrollowcowi o liberalno-lewicowych poglądach udało się stworzyć fundację charytatywną, która od ponad 30 lat porywa miliony Polaków do hojnego wspierania publicznych szpitali. Dotychczas WOŚP zebrała ponad 2 mld zł.

Za te pieniądze kupiono ponad 70 tys. urządzeń do placówek ochrony zdrowia w całej Polsce.

W podzięce za hojność i pracę wolontariuszy Jerzy Owsiak organizuje bezpłatną plenerową imprezę muzyczną (najpierw był to Przystanek Woodstock, a od 2018 r. jest to Pol’and’Rock Festival), która każdego roku gromadzi kilkaset tysięcy osób. Przez kilka dni uczestnicy (zdarza się, że bawią się wspólnie dzieci, rodzice, a nawet dziadkowie) nie tylko słuchają koncertów. Oprócz muzyki stałym elementem wydarzenia są spotkania z wybitnymi osobami ze świata kultury, sztuki, mediów, życia społecznego i polityki. Wszystko to odbywa się w atmosferze radości, szacunku, tolerancji i rockowego luzu.

Sitwa atakuje

Popularność Owsiaka i jego antypisowskie poglądy od dawna wywołują wściekłość prawicy. Ponieważ szefowi WOŚP nie można niczego nagannego wytknąć, wymyśla się absurdalne zarzuty. Paranoja i teorie spiskowe są bowiem nieodłączną cechą polskich środowisk określających się jako niepodległościowe, patriotyczne, katolickie i narodowe.

„Za Niemca popularne było hasło »Tylko świnie siedzą w kinie«. Dziś proponuję nowe: »Tylko komuszki wrzucają do puszki«. Nie wątpię, że nawet pieniądze od samych komuszków wystarczą do kolejnego pobicia rekordu zbiórki WOŚP. Istota III RP polega na tym, że parę ubeckich sitw ma więcej pieniędzy niż wszyscy uczciwi Polacy razem wzięci. Zapewne w tym roku nie uda nam się jeszcze zniechęcić do Owsiaka tylu Polaków, by WOŚP padła. Ale atak na nią to romantyczny czyn ideowej, marzycielskiej garstki bohaterów, przeciwko wrogiej, zakłamanej potędze, manipulującej masami. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej czystego i szlachetnego”, pisał w 2014 r. w „Gazecie Polskiej” Piotr Lisiewicz.

Ten paranoiczny wywód

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Fenomen Teatru STU

Nie ma teatru dramatycznego bez żywego słowa. Może paradoksalnie sztuczna inteligencja sprawi, że zatęsknimy za żywym słowem i prawdziwym aktorem

Krzysztof Jasiński – twórca legendarnego Teatru STU

Teatr przeżywał rozmaite lęki o swoją przyszłość. Wiek temu zagrażało mu kino, potem telewizja, a teraz sztuczna inteligencja?
– Pojawiają się takie opinie. Temat nabrzmiewa, a z każdym dniem obecność sztucznej inteligencji staje się coraz bardziej odczuwalna. Jedni lękają się, że ich zastąpi, drudzy liczą, że wzbogaci możliwości teatru. To ci, którzy wiążą z AI nadzieję na nasycenie teatru nowoczesnością. Są już w Europie spektakle ze sztuczną inteligencją w roli głównej. Zaangażowani w nowinki chcą zaprząc AI do roboty, choć zwykle w tych planach lekceważą najważniejszy podmiot.

Mianowicie?
– Słowo ucieleśnione. AI jest operatorem w zasobie słów, ale nie zastąpi żywego aktora. Fenomen teatru polega na tym, że mamy do czynienia ze specyficznym kontaktem międzyludzkim, często dość intymnym. Tu AI będzie bezsilna. Teatr jest po przeciwnej stronie – świat wyobraźni rozkwita raczej w krainie ducha. Mam nadzieję, że jeszcze zobaczę, jak zdycha dekonstrukcja, postmodernistyczny paradygmat. Jakąś rolę odegrał, nie przeczę, namieszał w humanistyce i sztuce, ale już jest anachroniczny.

Ze słowem w teatrze bywa różnie.
– Obserwujemy klęskę słowa, i to na wszystkich poziomach. Wyrzucono autora, próbując zastąpić go dramaturgiem albo nawet zespołem dramaturgów. Szkoły aktorskie już nie potrafią uczyć mówienia – młodzi aktorzy nie wiedzą, co to jest słowo ucieleśnione, metafizyka słowa. Mówią niewyraźnie, nie znają wagi samogłosek i ich szczególnej roli w przenoszeniu emocji. Niepotrzebny im taki warsztat, wystarczy mikrofon – i już słychać.

Może i słychać, ale co?
– Otóż to! Mikrofon deformuje relację aktor-widz. Siedzę w teatrze, który ma większą scenę, i nie wiem, kto mówi, bo słyszę w głośnikach. Słyszę radio, a nie żywego człowieka. Ale jest coś ważniejszego, co jest tajemnicą słowa – słowo ucieleśnione przez aktora. Jeśli jest przetworzone, oderwane od ciała – magia słowa ginie. Nie ma teatru dramatycznego bez żywego słowa. Może paradoksalnie AI sprawi, że zatęsknimy za żywym słowem, aktorem – magiem słowa. Elita, która przywróci kontakt z żywym słowem, wyłączy mikrofony, prąd i wróci do tradycyjnej, misteryjnej funkcji teatru – w większym stopniu, niż to dzisiaj bywa.

Czy słowo zawsze było dla pana jądrem teatru?
– Niewiele o tym mówiłem, bo nikt mnie o to nie pytał. Miałem szczęście, że kiedy jako „spadochroniarz” niespodziewanie wylądowałem w Krakowie, dyrekcję Starego Teatru sprawował jeszcze Władysław Krzemiński. Od tego czasu znałem wszystkich jego dyrektorów, a z niektórymi się przyjaźniłem. Stary Teatr zawsze był nowoczesnym teatrem dramatycznym. Zanim zapisano mnie do szkoły teatralnej, odwiedzałem Teatr 13 Rzędów w Opolu. Potem, już w Krakowie, poznałem bliżej Waldemara Krygiera, współpracownika Jerzego Grotowskiego – rzadko dzisiaj się go wspomina, a był malarzem, kostiumografem, wykonywał plakaty dla Grotowskiego, pamiętne linoryty do „Apocalypsis cum figuris”. Wtedy z Jerzym Gurawskim pomagał Grotowskiemu kształtować przestrzeń spektakli, architekturę, plastykę. To był czas, kiedy Grotowski przywiązywał jeszcze wagę do słowa, jego współpracownicy prowadzili lekcje wymowy. Kolegowałem się z nim przez kilka lat i pamiętam eksperymenty z rezonatorami ciała. Wtedy jeszcze Grotowski powoływał się na tradycję Reduty Juliusza Osterwy, potem po prostu opuścił teatr.

A mnie wymowy w szkole teatralnej uczyła Halina Gallowa, żona Iwona Galla, aktorka Reduty. Potem naszą nauczycielką była Danuta Michałowska, ukształtowana w Teatrze Rapsodycznym Mieczysława Kotlarczyka, wielkiej szkole słowa scenicznego. Kotlarczyk nawiązywał do niemieckiej metody sprachgestaltung, opracowanej w latach 20. ubiegłego wieku przez Rudolfa i Marię Steinerów. Ich nowe podejście do języka zainspirowało wielu twórców i pedagogów teatru. Sam Kotlarczyk wydał książkę „Sztuka żywego słowa. Dykcja, ekspresja, magia” (Rzym, 1975). W Polsce cenzura nie chciała puścić trzeciego rozdziału, „Magia”, i całość ukazała się dopiero w Watykanie nakładem Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego z przedmową Karola Wojtyły.

Wracając do „moich uniwersytetów” – w PWST wiersza uczył mnie Jerzy Merunowicz, dawał mi nawet „prywatne” lekcje. A sprawa była prosta: zamiłowanie do mowy wpoił mi w liceum znakomity nauczyciel łaciny – do dzisiaj z pamięci mogę recytować fragmenty Owidiusza.

Podobno potem sam pan dawał lekcje wymowy?
– Dokształcałem aktorów – zwracałem uwagę na wymowę, a tak naprawdę na to, jak to jest z tą magią słowa, jakie są podstawowe tajemnice sztuki aktora. Młode pokolenie postmodernistyczne, które teraz króluje na scenach, nie ma zielonego pojęcia, czym jest metafizyka słowa w teatrze.

Brakuje dawnych mistrzów?
– Bardzo nam brakuje Jerzego Treli – mieliśmy wspólne plany. Na jubileusz 60-lecia STU przygotowuję spektakl oparty na „Fauście” Goethego. Dostrzegłem inspirujące paralele. Goethe pracował 60 lat nad „Faustem”, STU właśnie obchodzić będzie 60-lecie.

Jerzy Trela kilkanaście lat grał mistrzowski monodram „Wielkie kazanie księdza Bernarda” Leszka Kołakowskiego. Jak trzeba było jakiegoś demona czy ducha albo samego diabła zagrać, to Jerzy Trela był najlepszy. W „Hamlecie” Duch Ojca, w „Weselu” Chochoł – i dalej w „Wyzwoleniu” i „Akropolis”, bo graliśmy cały tryptyk pod wspólnym tytułem „Wędrowanie”. „Hamlet” jest już grany przez 25 sezonów i bezcielesny głos Jerzego Treli elektryzuje przedstawienia.

Ale już wcześniej grzmiał z wawelskiej wieży: „Wyzwolin ten doczeka się dnia, kto własną wolą wyzwolony” w trakcie widowisk podwawelskich, kiedy podczas wianków krakowskich gromadziło się 200 tys. ludzi. Teraz w scenariuszu „Fausta” zatrudnimy sztuczną inteligencję, żeby mówiła głosem Treli. To będzie mefistofeliczny, cyfrowy głos Jerzego Treli – inaczej mówiąc, diabelska robota.

Czyli sztuczna inteligencja jednak na coś się panu przyda.
– Owszem, będzie służyła, nabierze lucyferycznych znaczeń, będzie na swoim miejscu.

Często powtarza pan nazwisko Wyspiańskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Najważniejsza jest weryfikacja

Fake news ma imitować informację prawdziwą. Może być tworzony w różnych celach, głównie politycznych

Marcel Kiełtyka – członek zarządu, dyrektor ds. komunikacji i PR w Stowarzyszeniu Demagog

Czym zajmuje się Stowarzyszenie Demagog?
– Demagog to powstała w 2014 r. pierwsza polska organizacja fact-checkingowa, czyli taka, która zajmuje się weryfikowaniem informacji. Naszą misją jest – mówiąc górnolotnie – podnoszenie poziomu debaty publicznej i edukacja społeczna.

Czym jest fake news?
– Nieprawdziwą informacją, która ma imitować informację prawdziwą. Może być tworzony w różnych celach, przede wszystkim politycznych. Zresztą sami politycy często używają tego określenia. Zyskało ono popularność podczas kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa w 2015 r., a potem wielu polityków zaczęło go używać do walki politycznej. Ale fake newsy tworzone są również na potrzeby zarobku. Mamy wysyp różnego rodzaju oszustw internetowych, które bazują na fałszywych informacjach.

Warto rozróżnić pojęcia fake news i dezinformacja. Dezinformacja jest jednym z trzech rodzajów zaburzeń informacyjnych. To celowo sfabrykowana, fałszywa informacja, służąca konkretnym celom. Fake news jest zatem narzędziem dezinformacji. Drugim zaburzeniem informacyjnym jest misinformacja (misinformation), czyli rozpowszechnianie fałszywych informacji, ale niezamierzone, spowodowane brakiem weryfikacji faktów. Z misinformacją mamy dziś do czynienia bardzo często. Trzecie zaburzenie to malinformacja (malinformation) – informacja oparta na prawdziwej, ale rozpowszechniana w celu wyrządzenia komuś krzywdy.

Jak przebiega proces weryfikowania faktów?
– W świecie kultury obrazkowej wiele dezinformacji podawanych jest w formie zdjęć i filmów. Są na nowo kadrowane, inaczej opisywane, wycinane i umieszczane w nowych kontekstach. Dzieje się tak szczególnie w przypadku informacji dotyczących wojen i kryzysów. Ich weryfikacja może być bardzo prosta – czasem wystarczy je wrzucić do wyszukiwarki Google i przejrzeć kilka stron, by znaleźć pierwotne wersje w oryginalnym kontekście. Można też znaleźć informacje o poprzednich dezinformacjach, bo bywa, że dezinformacje wracają. Tak było ze słynnym filmikiem, na którym mężczyzna otworzył od środka worek na zwłoki i zapalił papierosa. Filmik umieszczano w kontekście pandemii COVID-19 czy wojny w Ukrainie, a jest to po prostu nagranie z planu teledysku.

Dość skomplikowana jest weryfikacja słów. Gdy informacja jest fałszywa, to stosunkowo proste. Gorzej z wypowiedziami zawierającymi słowa zwane przez nas wytrychami, np. około czy mniej więcej. Najgorzej jest z opiniami, bo przecież one są w ogóle nieweryfikowalne. W podobnych przypadkach staramy się w ramach analizy opisać dany temat, aby pokazać czytelnikom cały kontekst, żeby sami mogli wyrobić sobie zdanie.

Weryfikujecie wypowiedzi polityków i oznaczacie je różnymi kategoriami. Jakimi i czym one się różnią?
– Chcę zaznaczyć, że jesteśmy niezależni i apolityczni. Każdego weryfikujemy tak samo – bez względu na partię, do której przynależy. Nie jesteśmy od uprzykrzania politykom życia, tylko – może to zabrzmi paradoksalnie – od pomagania im. Chcemy ich zmotywować (zwłaszcza polityków leniuchów), aby przygotowywali się do wypowiedzi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Wierny elektorat wybaczy

Prowincja głosami widzów dopomina się o to, żeby ją zauważyć

Jerzy Niemczuk – (ur. w 1948 r. w Lublinie) scenarzysta serialu „Ranczo”, pisarz, felietonista, autor słuchowisk, widowisk telewizyjnych, powieści dla dorosłych i dzieci. Debiutował w 1970 r. w czasopiśmie „Nowe Książki”, pracował w pismach „Nowy Wyraz” i „Kultura”, gdzie w stanie wojennym dostał wilczy bilet. Od tej pory jest wolnym strzelcem. Publikował też w „Literaturze”, „Poezji” i „Odrze”, a jego „Przygody Zuzanki” zdobyły Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego. Autor scenariuszy, m.in. do filmów „Prywatne niebo”, „Nigdy nie mów nigdy” oraz seriali telewizyjnych „Stacyjka”, „Ranczo” i „Siła wyższa”. Jego najnowsze powieści to „Bat na koty” i „Królowa nieszczęścia”. scenarzysta serialu „Ranczo”,

Od naszej poprzedniej rozmowy dla „Przeglądu” minęło już ponad 12 lat, ale serial „Ranczo” ciągle cieszy się dużą popularnością. Potwierdziło się, że trafiliście na żyłę złota?
– Powtórzę, co wtedy powiedziałem („Żyła złota w Wilkowyjach”, nr 27/2012): tę żyłę odkrył nasz producent Maciej Strzembosz. Najpierw trafił na notatkę prasową o Amerykance, która po przyjeździe do Polski została sołtyską wsi w Bieszczadach. Robert Brutter, taki pseudonim literacki nosił zmarły sześć lat temu Andrzej Grembowicz, napisał trzy pierwsze odcinki i konspekty pozostałych części serii.

Ale projekt nie od razu chwycił, bo odrzuciły go kolejno trzy stacje: TVP, Polsat, a wreszcie TVN. Uzasadniały odmowę tym, że nikt nie będzie chciał oglądać serialu o polskiej prowincji. W sensie geograficznym, nie tej w ludzkich głowach niezależnie od miejsca zamieszkania. W serialach dominowały wielkie miasta ze stolicą na czele. Nieliczne próby, z moją wcześniejszą „Stacyjką” oraz „Miasteczkiem” do scenariusza Manueli Gretkowskiej, nie znalazły uznania widowni. Dopiero gdy szefem telewizji publicznej został Jan Dworak, przypomniano sobie o serialu z życia wiejskiej wspólnoty i postanowiono podjąć próbę realizacji.

Wtedy zostałeś włączony do ekipy „Rancza”?
– W tym czasie Brutter był bardzo związany z „Rodziną zastępczą” i nie mógł pociągnąć sam nowego serialu, więc zwrócono się do mnie o pomoc. Projekt był podobny do mojej „Stacyjki”, którą pogrążyła reżyseria, ale doszedłem do wniosku, że jeśli scenariusz trafi w dobre ręce, to powstanie oryginalny serial i będzie miał dużą widownię. Tak się stało dzięki świetnemu reżyserowi Wojciechowi Adamczykowi.

Trzeba przyznać, że odważnie zabraliście się do dzieła, w satyrycznym zwierciadle ukazując miniaturę kraju. Przypomnijmy, że pierwsze odcinki emitowano w TVP w 2006 r., gdy Polską rządzili bracia bliźniacy, zupełnie jak wsią Wilkowyje, gdzie wójtem był Paweł Kozioł, a proboszczem jego bliźniak Piotr Kozioł.
– Pewnie niektórych rozczaruję, ale nie był to pomysł polityczny. Raczej wyzwanie, które rzucił nam Cezary Żak, odtwórca obu postaci. Popierałem propozycję Czarka i bardzo się cieszę, że udało się ją wcielić w życie, bo to jego wybitna, podwójna rola. Każdej postaci dodał charakterystyczne, osobne rysy, do tego stopnia, że widzi się dwie osoby i nie odczuwa, że wójta i księdza gra ten sam aktor. A to świadczy o wysokim poziomie jego sztuki aktorskiej.

Ale spotykaliście się z reakcją widzów, że to aluzja do Kaczyńskich?
– Dopiero teraz kojarzę, że mogły być takie sugestie. Wtedy chyba tak tego nie odbieraliśmy. Tym bardziej że w realu mieliśmy bliźniaków idących ręka w rękę, a w serialu wyraźnie zwaśnionych. Ale owszem, jakieś porównania do ówczesnej rzeczywistości mogły się pojawiać, chociaż nie były oczywiste. Co ciekawe, w Polsce taka dwuwładza we wsi, świecka i kościelna, nie wzbudzała kontrowersji, natomiast już w Ukrainie, gdzie format został sprzedany, jako antagonista wójta wystąpił nauczyciel, bo ani greckokatolicki, ani prawosławny ksiądz im nie pasował.

Bo Kościół katolicki w Polsce ma zdecydowanie mocniejszą pozycję?
– Nie ma wątpliwości, że Kościół w Polsce był ostoją tożsamości narodowej, a choć wiele w ostatnich czasach się zmieniło, to – jak zauważył w niedawnym wywiadzie dla „Przeglądu” Stefan Chwin – mnóstwo Polaków nadal wierzy, że Najświętsza Panienka otacza nas płaszczem swojej opieki. Dlatego dla wszystkich opcji politycznych było do przyjęcia, że w „Ranczu” ks. Kozioł jest w Wilkowyjach autorytetem, tak jak generalnie na polskiej prowincji pleban cieszy się jeszcze uznaniem znacznej części społeczeństwa. Niemniej jednak wiatr europejski mocno powiał i w naszym kraju, więc Kościół powoli będzie u nas przechodził w formę reliktową, choć ze względu na bogactwo materialne tej instytucji potrwa to dłużej, ale będzie dotkliwe. Mariaż z prawicową władzą w dziele niszczenia demokracji i ograniczanie praw kobiet oraz mniejszości, zawłaszczanie wspólnego dobra, afery pedofilskie i nieczyste interesy finansowe – wszystkie grzechy polskiego Kościoła zaowocują zasłużonym czyśćcem.

W serialu pojawiło się też inne odniesienie do rzeczywistości politycznej. Można powiedzieć, że ją antycypowaliście – myślę o urzędniku gminnym Fabianie Dudzie.
– Wymyśliłem to nazwisko, nie mając pojęcia, że po roku pojawi się w rzeczywistości politycznej, i to na czołowym miejscu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy z istnienia realnego Dudy, który z woli prezesa Kaczyńskiego i wyborców PiS stanie się niebawem głową państwa, co do tej pory jest dla mnie nieprawdopodobne. Ale epizod z Fabianem Dudą, który wygrywa wybory samorządowe w Wilkowyjach, był emitowany w czasie kampanii prezydenckiej i oskarżano nas, że przyczyniliśmy się do sukcesu wyborczego Andrzeja Dudy, a wręcz suflowaliśmy wyborcom jego kandydaturę, co było niedorzeczne.

Pewnie dlatego, że to była przede wszystkim komedia, a komedii nie traktuje się poważnie.
– Odnoszę wrażenie, że komediowość serialowej opowieści okazała się jej atutem.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kłótnia to kwestia czasu

Elon Musk i Donald Trump chcą zmienić nie tylko Amerykę, ale i świat – każdy w inny sposób

44 mld dol., które założyciel Tesli i SpaceX wydał na zakup Twittera, później przemianowanego na X, okazały się najlepiej zainwestowanymi pieniędzmi na kampanię wyborczą w historii nie tylko amerykańskiej polityki. Oczywiście nie był to bezpośredni datek na konto komitetu Trumpa. W takiej formie Elon Musk przekazał Donaldowi Trumpowi 277 mln dol., a więc ułamek kwoty wydanej na przejęcie platformy społecznościowej. Nikt jednak nie powinien się łudzić, że tamta transakcja była – jak często mówi sam Musk – heroicznym i altruistycznym aktem obrony wolności słowa w internecie. Miliarder zapragnął po prostu mieć własne medium. Częściowo dlatego, że inni miliarderzy, w tym jego największy konkurent Jeff Bezos, też własne media mają. Muska jednak nigdy nie interesowały tradycyjne formaty, ani w biznesie, ani w innych obszarach życia. Dlatego nie kupił sobie „New York Timesa” czy innej redakcji z głównego nurtu jak Bezos, który w 2013 r. przejął „Washington Post”. Musk wziął sobie Twittera, bo chce bezpośrednio komunikować się z fanami. Co zresztą robi – na X śledzi go 200 mln osób. Od marca ub.r. jest najpopularniejszym użytkownikiem tej platformy, przegonił wtedy Baracka Obamę. I prawie za każdym razem, kiedy coś napisze, zwłaszcza o polityce, w przestrzeni publicznej wybucha awantura.

Włączenie go przez Trumpa do struktur rządowych – choć to nie do końca tradycyjna nominacja – jest bodaj najszerzej komentowaną decyzją personalną odnośnie do nowej administracji. Casey Michel, amerykański dziennikarz i analityk Human Rights Foundation, zawodowo zajmujący się korupcją oraz oligarchizacją krajów demokratycznych, w portalu New Republic nazwał działania Trumpa „szczytem kleptokracji”. Podobnie o amerykańskiej rzeczywistości powyborczej pisze Martin Wolf, główny komentator ekonomiczny „Financial Timesa”.

Działanie poza strukturami

Trudno nie przyznać im racji, bo relacja Muska z Trumpem to klasyczny przykład kupowania sobie wpływów politycznych. Po nowym roku założyciel Tesli ma zostać współprzewodniczącym tzw. DOGE – komisji ds. weryfikacji wydajności rządu federalnego. Jak zauważa Casey Michel, już na tym etapie widać spory paradoks, zaprzeczający idei demokracji. Oto prezydent, całkowicie omijając proces akceptacji kandydatów przez Kongres, powołuje przedstawiciela sektora prywatnego na stanowisko nadrzędne wobec władz podlegających nadzorowi społecznemu. Krótko mówiąc, człowiek bez demokratycznej legitymizacji, w żaden sposób niepodlegający wyborcom, będzie kontrolował, czy urzędnicy z taką właśnie legitymizacją nie przepuszczają publicznych pieniędzy. Trudno mówić w tych warunkach o demokracji, jeśli realną władzę sprawuje satrapa.

W obliczu tych zależności fakt, że nowa instytucja zajmująca się wydajnością rządu musi być prowadzona nie przez jedną, ale przez dwie osoby naraz (oprócz Muska będzie to inny inwestor o konserwatywnych poglądach, Vivek Ramaswamy), jest już tylko nieśmiesznym żartem.

W tej chwili wydaje się, że Trump pokłada ogromne nadzieje w Musku i całym DOGE. Nie jest jednak pewne, czy twórcy nowej jednostki będą w stanie je spełnić, także z prawnego punktu widzenia. Komisja, choć w oficjalnej nazwie ma słowo departament, jak wszystkie amerykańskie ministerstwa federalne, tak naprawdę departamentem nie będzie. Do powołania takich jednostek potrzeba zgody Kongresu. A nawet przy kontroli Senatu i Izby Reprezentantów przez republikanów spod znaku MAGA nie jest powiedziane, że Trump

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Figuranci demokracji

Zaczęło się. Musiało się zacząć. Tak to już jest z wyścigami. Zawsze mają start, przeważnie metę, wynik, rezultat, sukces lub porażkę, swoich pewniaków i farciaków, faworytów i niedoszacowanych, zasłużonych i przypadkowych. Problem polega na tym, że demokracja nie jest dyscypliną sportową. A może już jest? Właściwie zasadne wydaje się nawet pytanie, czy wybory prezydenta w kraju takim jak Polska są jeszcze zjawiskiem politycznym, czy już wyłącznie marketingowo-sprzedażowym. Jak w USA, tylko wciąż taniej niż tam.

Znamy już nazwiska kandydatów dwóch głównych sił polityczno-partyjnych. Żaden z nich nie jest liderem politycznym własnej formacji. Bliskie prawdy absolutnej jest stwierdzenie, że raczej obrazują antypody swoich liderów, choć bardziej zdecydowanie uwaga ta dotyczy pisowskiego pomazańca, Nawrockiego. Gdyby zrobić test wzrokowy, jak w niektórych zabawach określających inteligencję, i postawić w jednym rzędzie Jarosława Kaczyńskiego, Przemysława Czarnka, Mariusza Błaszczaka, Beatę Szydło i Karola Nawrockiego, a potem zapytać, który element nie pasuje, nie byłoby żadnej wątpliwości, że to obecny szef IPN. Im bardziej się różni od liderów albo ich akolitów, tym lepiej. I jeszcze nazwanie go przez najbardziej partyjniacką polską partię polityczną kandydatem obywatelskim! Wilk jest owcą! Złodziej sędzią! Maluda wielkoludem!

Murarz piekarzem! Doktor nauk robotnikiem!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

„Zabójstwo drogowe”, czyli populizmu penalnego ciąg dalszy

Swego czasu G.K. Chesterton poczynił niezwykle trafne i ważne spostrzeżenie: „To nie świat jest gorszy, to serwis informacyjny jest lepszy”.

Rzeczywiście nasz obraz świata jest taki, jakim przedstawią go nam media. Kiedyś najbardziej wpływowym medium była prasa, później przez lata telewizja, a ostatnio media elektroniczne, w tym społecznościowe. To one kształtują nasz obraz świata, narzucają sposób myślenia, wpływają na oceny.

Na moim Podhalu z mediami konkurują jeszcze, choć w formie szczątkowej, tradycyjne sposoby przekazu informacji i kształtowania opinii. Tak jak niegdyś ostatecznym argumentem za prawdziwością najbardziej absurdalnej wiadomości było „w pekaesie mówili”, teraz, gdy kapitalizm zlikwidował PKS, wioskowa agora przeniosła się pod sklep. Argument „pod sklepem mówili” jest nie do przebicia. Nawet dla Facebooka. Przynajmniej w starszym pokoleniu.

Dawno nie byłem pod sklepem w Bustryku, z oczywistą szkodą dla mojego światopoglądu, nie wiem, co tam mówili, ale telewizja i media elektroniczne ostatnio intensywnie zajmowały się dwoma czy trzema piratami drogowymi, którzy spowodowali wypadki ze skutkiem śmiertelnym,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Trumpie, ufam tobie

Nikt na polskiej prawicy nie budzi takiego zachwytu

„Mój Ty kochany Donaldzie, Jeźdźcu Bez Trzymanki i Jeźdźcu Bez Głowy, pomarańczowy populisto, wariacie, megalomanie i trybunie ludowy. To będą cztery piękne lata”, zapowiadał jeden z prawicowych publicystów tydzień przed wyborami w USA. Czy trzeba więcej? W kwestii amerykańskich wyborów prawicowe media zaprezentowały wielki zestaw namiętności, nadziei i strachów. Warto było to przeczytać, żeby lepiej zrozumieć ślepą miłość polskiej prawicy.

Zacznijmy jednak nie od miłości, lecz od nienawiści. Prawicowe media bardzo chętnie podkreślały te fragmenty wystąpień Donalda Trumpa, w których padały stwierdzenia antyunijne. Serwis wPolityce.pl przywołuje fragment jego przemowy w stanie Michigan, z zarzutami, że Unia Europejska wykorzystuje USA w stosunkach handlowych: „W wielu przypadkach nasi najwięksi wrogowie to nasi tzw. przyjaciele. Wiecie, nasi przyjaciele, Unia Europejska potężnie nas wykorzystuje”. W tym samym artykule przytaczane były też wypowiedzi członków amerykańskiej Polonii o wspieraniu Trumpa. Powody? James jest przeciwko „globalizmowi”, Maureen uważa, że za Trumpa „ludziom żyło się lepiej, a gospodarka aż huczała”. Z kolei Susan twierdzi, że Biden z Harris kupują głosy, wpuszczając do kraju nielegalnych imigrantów.

To nie koniec promowania „świetnych relacji” Trumpa z Polakami. TV Republika postanowiła miesiąc przed wyborami przeprowadzić wywiad z kandydatem na amerykańskiego prezydenta. „Polacy mnie kochają, a ja kocham Polaków. Żaden amerykański prezydent nie zrobił więcej dla Polaków niż ja”, mówił na antenie Trump, dodając: „Mam nadzieję, że (Polacy) pójdą na wybory i zagłosują na mnie, bo druga strona (Partia Demokratyczna) nie lubi Polaków; nie lubią religii, nic im się nie podoba”.

Czy te zaklęcia były skuteczne? W wahającym się stanie Pensylwania, w hrabstwie Bucks nazywanym amerykańską Częstochową, głosy Polonii rozłożyły się w stosunku 70% Trump i 30% Harris. Reszta niepolonijnego elektoratu głosowała prawie po równo, dając niewielką przewagę Trumpowi (51%). Czyli jedno hrabstwo Polonia Trumpowi dała, co pozwoliło szefowi „Gazety Polskiej” Tomaszowi Sakiewiczowi obwieścić, że to głosy Polonii przeważyły w amerykańskich wyborach. A te głosy to efekt „pracy” TV Republika i „Gazety Polskiej”, nawołujących do głosowania na kandydata republikanów. No to już wiemy, komu Trump zawdzięcza wygraną.

Siedział tuż za Trumpem

„To dopiero obrazki! Dominik Tarczyński wziął udział w wiecu kampanijnym Donalda Trumpa w Salem w Wirginii. Co więcej, europosła PiS można było zobaczyć na kadrach z tego wydarzenia, wśród publiczności… za przemawiającym kandydatem republikanów!”, entuzjazmował się portal wPolityce.pl.

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.