Tag "miłość"

Powrót na stronę główną
Kultura Wywiady

W miłosnym trójkącie

Filmy dużo zyskują dzięki współpracy reżyserów z koordynatorami scen intymnych

Łukasz Grzegorzek – (ur. 1980) ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Był zawodowym tenisistą. Uczy reżyserii w łódzkiej szkole filmowej. Jest członkiem Polskiej Gildii Reżyserów. Jego pierwszy film, „Kamper”, zdobył nagrodę za najlepszy debiut pełnometrażowy na Raindance Film Festival w Londynie. „Córkę trenera” uhonorowano nagrodą dla najlepszego filmu młodzieżowego w Cottbus. „Moje wspaniałe życie” przyniosło mu nagrodę za reżyserię na FPFF w Gdyni.

Jak zrodził się pomysł na „Trzy miłości”, które różnią się od twoich poprzednich filmów?
– Razem z moją żoną i producentką Natalią Grzegorzek oraz autorką zdjęć Weroniką Bilską zrobiliśmy wcześniej trzy filmy. Poczuliśmy się na tyle dobrze w naszej strefie komfortu, czyli w konwencji komediodramatu, że postanowiliśmy trochę bardziej się pobawić. Po pierwsze, widzimy w gatunku przyszłość i siłę kina. Po drugie, chcieliśmy wziąć na warsztat thriller erotyczny z powodu buntu i wstydu. Erotyka w kulturze, w kinie, a szczególnie w życiu codziennym była dla mnie zawsze wstydliwym tematem. Bunt wynika z tego, że nie podoba mi się sposób przedstawiania seksu, ciała czy namiętności w kulturze masowej. Z jednej strony mamy pornografię, czyli coś bardzo dosłownego, a z drugiej erotykę, dziwnie strachliwą i pruderyjną. Tymczasem „Trzy miłości” zawierają jeden ważny element, który był w naszych poprzednich filmach.

Co masz na myśli?
– Fakt, że częściowo odwołuję się do swojego życia. Kiedyś wpakowałem się w relację z dojrzalszą kobietą. Byłem studentem prawa i mieszkałem w akademiku, podobnie jak filmowy Kundel. Poznałem tam 40-letnią artystkę, która twierdziła, że jest wolna, ale prawda okazała się bardziej skomplikowana. I wylądowałem w samym środku emocjonalnego trójkąta. Jakbym zafundował sobie darmowy angaż w brazylijskiej telenoweli.

W filmie śledzimy skomplikowane relacje między aktorką Leną, prawnikiem Janem i studentem Kundlem. Motyw miłosnego trójkąta jest wymarzoną sytuacją pod scenariusz?
– Jak mówi moja żona, trójka jest parszywą liczbą, bo w podobnym układzie ktoś zawsze czuje się poszkodowany i odrzucony. Chcieliśmy rozpisać historię tak, żeby widz mógł ją sobie opowiedzieć z trzech perspektyw. Każdy bohater odbywa przecież osobną podróż emocjonalną. Staraliśmy się ułożyć trójkąt równoboczny, tzn. w miarę możliwości przeskakiwać między punktami widzenia Leny, Kundla i Jana. Taka sytuacja jest ekscytująca dla filmowca. Czuliśmy też, że w naszym trójkącie każda strona jest nieszczęśliwie zakochana w innej. Tytuł filmu jest więc ironiczny, bo skupiamy się głównie na niespełnieniu i nienasyceniu oraz napięciu wynikającym z tych uczuć.

Chcieliście przełamać schemat miłosnego trójkąta, który często pojawia się w kinie?
– Źródło inspiracji stanowiła książka „Zbrodnia i…” Jerzego Nasierowskiego. Autor opisuje historię trójkąta miłosnego, w którym tkwił z innym aktorem i młodym zbuntowanym chłopakiem. Fascynujące wydało mi się to, że bohaterowie z jednej strony szukają kontaktu i wyzwalają między sobą dużą energię, a z drugiej – odpychają się i haratają emocjonalnie. Ten trop z prozy Nasierowskiego towarzyszył nam w pracy. Często między sobą mówimy, że gdy jest się zakochanym, w duszy gra Wagner, a na zewnątrz panuje cisza absolutna. Jesteśmy wtedy trochę uroczy, trochę żałośni, a trochę heroiczni. Ten stan jest bardzo filmowy.

Ważne miejsce zajmuje wątek podglądania i inwigilacji. Jan mieszka naprzeciwko Leny i śledzi niemal każdy jej krok. To bardziej komentarz do naszych lęków czy próba nawiązania do długiej tradycji filmowej?
– Historia kina faktycznie jest pełna takich opowieści. Od filmów Alfreda Hitchcocka i „Podglądacza” Michaela Powella, przez „Rozmowę” Francisa Forda Coppoli, aż po „Krótki film o miłości” Krzysztofa Kieślowskiego. Ważniejsze było dla nas jednak odwołanie się do współczesności. Jestem przerażony dzisiejszą technologią, a dokładnie zbadałem temat, bo pojawił się na samym początku pracy nad scenariuszem. Telefon stał się teraz najlepszym narzędziem do szpiegowania. Detektywi wkrótce będą bezrobotni, bo nie będą w stanie zdobyć informacji, którymi dzielimy się nieustannie przez smartfony. Kiedy myślałem o osobistych lękach związanych z tym, jak łatwo oddajemy swoją prywatność, poczułem, że motyw inwigilacji stanowi dobre paliwo dramaturgiczne.

Od pierwszej sceny narzucasz specyficzną konwencję i atmosferę. Jak myślałeś o gatunkowym charakterze filmu i budowaniu w nim nastroju?
– To, co robimy, nazwałbym autorskim kinem gatunkowym, a w nim najbardziej liczy się temperament twórców. Mamy więc własną estetykę, poczucie humoru i postrzeganie rzeczywistości. Szukając wizualnych inspiracji, sięgaliśmy oczywiście do lat 90., ale najbardziej zależało nam na tym, żeby dać szansę bohaterom. Cały czas mamy też pociąg do komediodramatu i staramy się przemycić lekkość nawet w poważniejszych historiach.

Film jest jednak reklamowany jako thriller erotyczny, a ten gatunek kojarzy się z mrocznymi opowieściami.
– Najgłośniejszy thriller erotyczny ostatnich lat to przecież „Baby Girl”, a można się zastanawiać, czy wywołuje lęk u widza. Nie oddzielam słowa thriller od słowa erotyczny, bo chodzi w nim przede wszystkim o dreszcze namiętności. W klasykę gatunku z lat 90., taką jak „Nagi instynkt” czy „Dzikie żądze”, wpisane są również

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Życie bez perspektyw

Przejmująca historia rodziny podzielonej przez ideologię

Muriel i Delphine Coulin – reżyserki filmu „Moi synowie”

Muriel Coulin – zaczynała jako asystentka przy filmach Akiego Kaurismäkiego („Życie cyganerii”) i Krzysztofa Kieślowskiego („Podwójne życie Weroniki”, trylogia „Trzy kolory”). Następnie reżyserowała filmy dokumentalne, w tym „L’homme sans douleur” dla Arte, zanim zajęła się filmami fabularnymi.

Delphine Coulin – pisarka i filmowczyni. Pracowała w Arte France, gdzie współprodukowała filmy społeczne i dokumentalne poświęcone sztuce współczesnej. Jest autorką sześciu powieści i zbioru opowiadań. Jej książki cieszą się uznaniem krytyków i publiczności. Zostały przetłumaczone na kilkanaście języków.

Co najbardziej zaciekawiło was w powieści Laurenta Petitmangina „Ce qu’il faut de nuit”, na podstawie której powstał film „Moi synowie”?
Muriel Coulin: – Jeszcze przed przeczytaniem tej książki Delphine i ja dużo rozmawiałyśmy na ten temat. Każda z nas miała inną odpowiedź. Gdzie – jeśli w ogóle – leży punkt, z którego nie ma już powrotu? Czy miłość nie oznacza po prostu akceptowania wszystkiego, nawet tego, co najgorsze?

Delphine Coulin: – W powieści jeden z synów angażuje się w działalność skrajnej prawicy, dopuszcza się tego, co najgorsze, a ojciec nie wie, czy może mu to wybaczyć. Bazując na lekturze, chciałyśmy stworzyć film, który byłby zarówno uniwersalny, jak i osobisty.

Film pokazuje niesamowity wysiłek członków tej rodziny, aby pozostać razem mimo trudności i różnic.
MC
: – Dokładnie tak. Trzech mężczyzn – ojca i synów – połączyło coś bardzo trudnego, czyli śmierć matki. Mimo wszystko starają się utrzymać rodzinę razem. Nie godzą się z utratą siebie nawzajem.

DC: – To rodzina, która stara się iść naprzód. Mówi się, że kierunek historii to postęp: każde pokolenie żyje lepiej niż poprzednie. Ale dziś sytuacja się odwróciła. Głosy na ekstremistów są związane z bardzo silnym poczuciem niesprawiedliwości.

MC: – Ta rodzina wiele przeszła. Nie mają innego wyboru, jak tylko przetrwać. Film pokazuje, jak bardzo są zżyci, połączeni silnymi więzami mimo braku matki. Ona zresztą jest zawsze obecna. W kuchni widzimy jej puste krzesło, które stanowi swego rodzaju centralny punkt domu.

DC: – Pierre stara się być dobrym ojcem, dlatego ciągle zadaje sobie pytanie, co sprawiło, czy wręcz czego nie mógł zrobić dla Fusa, że ten dołączył do prawicowej bojówki. Na ile jesteśmy odpowiedzialni za to, co robią nasze dzieci, jakie podejmują wybory?

Porozmawiajmy o obsadzie. Odtwórcy roli synów, Benjamin Voisin i Stefan Crepon, różnią się fizycznie, ale idealnie pasują do ról braci. Naprzeciw nich jest ojciec, grany przez Vincenta Lindona, który jest na tyle potężny, że wierzymy też w fizyczną konfrontację między nim a jego najstarszym synem na tle ideologicznym.
DC
: – Na początku chciałyśmy znaleźć prawdziwych braci. Spotkałyśmy się z dziesiątkami aktorów. Ale potem okazało się, że Benjamin Voisin i Stefan Crepon są przyjaciółmi, byli bardzo blisko – i są świetnymi aktorami, którzy potrafią połączyć to, kim są, z postaciami, aby osiągnąć tę mieszankę dokumentu i fikcji, której zawsze szukamy. Jak tylko weszli na casting i zaczęli grać, stało się jasne, że to oni.

MC: – Gdy tylko przeczytałyśmy książkę Laurenta Petitmangina, pomyślałyśmy o Vincencie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Nie było jednej chłopki

Zrobiliśmy z ludowości kapitalistyczny produkt, który musi dobrze się sprzedawać

Antonina Tosiek – badaczka XX-wiecznej diarystyki ludowej, poetka i krytyczka, autorka książki „Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet” (Wydawnictwo Czarne). Doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM. Laureatka Studenckiego Nobla w kategorii literatura i dziennikarstwo. Członkini redakcji naukowej kwartalnika „Czas Kultury”. Autorka tomów poetyckich „storytelling” i „żertwy” – za ten drugi otrzymała Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej oraz Nagrodę Literacką m.st. Warszawy.

W książce wspominasz, że często wracają do ciebie fragmenty przeczytanych pamiętników. Jeden z nich nosisz na przedramieniu.
– Wszystkie bohaterki tej książki miałam zebrane w folderze „moje dziewuchy”. Jadwiga C. to jedna z moich ukochanych dziewuch. Życie jej nie oszczędzało. Chciała się uczyć, nie mogła, ostatecznie udało jej się ukończyć trzymiesięczny kurs na Uniwersytecie Ludowym, ale musiała wrócić do domu, na gospodarstwo. A mimo wszystko w swoim pamiętniku, w tonie pełnym nadziei i przekonania, że będzie lepiej, w 1937 r. napisała: „Ale przecież po burzy zawsze nastąpi pogoda”. Frazę „nastąpi pogoda” wytatuowałam sobie na przedramieniu, jej charakterem pisma. Urzekło mnie, że mimo tylu zawodów i rozczarowań była gotowa z optymizmem myśleć o przyszłości. Dwa lata później wybuchła wojna, szukałam informacji, co się z nią stało, ale niczego nie znalazłam. Może w jej przypadku brak wieści to dobre wieści?

Używanie jakichś innych zdań weszło ci w nawyk?
– Mam ich całkiem sporo, m.in. od Zofii zwanej Maryśką, pamiętnikarki urodzonej w 1901 r., jednej z bohaterek rozdziału o ciele i seksualności. Uwielbiam fragmenty, w których opisuje pierwsze spotkania ze swoim mężem Jaśkiem, starał się o jej rękę, przynosząc jej „bonbony”. Chodziło o proste cukierki, nie czekoladki, bo mowa o wsi na Kujawach w latach 20., ale ja używam teraz „bonbonów” do określania wszelkich przyjemnostek. A po tym, jak Maryśka spędziła pierwszą noc ze swoim mężem, napisała: „Jeżeli to tak wygląda ta parada, to lepiej było się wziąć i utopić”. „Paradę” też ze sobą zabrałam. Takich powiedzonek, fragmentów ludowych piosenek czy dowcipów są w pamiętnikach setki. Znalazłam ślady nieco zmienionych, bo pochodzących z innych regionów, zapisywanych inną gwarą, słynnych porzekadełek mojej babci. Babcia recytowała wierszyk: „Szedł pies przez pole / ogon miał skulony / pewnie był żonaty / bo był zasmucony”. I mój najukochańszy tekst: „Nasza rzecz zaprosić, a ich nie przyjechać”.

Babci dedykujesz zresztą książkę, podobnie jak mamie i prababci, bez których nie potrafiłabyś zrozumieć żadnej z tych opowieści.
– Moja prababcia Stefania z córkami mieszkała na Wołyniu i zostały stamtąd wysiedlone. Babcia niewiele opowiadała o dzieciństwie. Wracała jednak do wspomnień o swojej przyjaciółce, Ukraince, z którą chodziły raz do kościoła katolickiego, raz do cerkwi. Ale wszystkie te najjaskrawsze obrazy, cały repertuar okrucieństw związany z rzezią wołyńską, z rozrywaniem końmi, z ucieczkami przed UPA, był obecny w jej życiu.

Gdy babcia wyszła za mąż, razem z moim dziadkiem kupiła dom w Kujawsko-Pomorskiem. Mieli duże, dość nowoczesne gospodarstwo, mieszkali bardziej na obrzeżach miasteczka niż na wsi. Historia domu rodzinnego mojej mamy nie jest opowieścią o klasowej alienacji i ubóstwie – dziadkowie byli całkiem zamożnymi rolnikami. Ale dzięki mamie i babci od zawsze interesowała mnie opowieść o życiu i pracy kobiet na wsi.

W pewnym sensie szukasz wiedzy o swoich korzeniach?
– Wiedzę o korzeniach znalazłam już jakiś czas temu. Poetyka „odnajdywania”, którą często szafuje się w dyskursie wokół zwrotu ludowego, wydaje mi się dość paternalistyczna i infantylizująca. Przecież większość z nas wie, skąd pochodzi, zna historie swoich rodzin, chociaż oczywiście znaczące elementy doświadczeń pokoleń naszych babć i dziadków nadal stanowią kulturowe tabu. Stąd mój projekt badawczy. Zawsze interesowała mnie kobiecość na wsi. Podczas pracy nad książką konsultowałam się z mamą. Trafiałam na wiele wątków, których nie rozumiałam albo wydawały mi się przejaskrawione. Kiedy konfrontowałam to z jej pamięcią i doświadczeniami, wspierała głos pamiętnikarek. To dotyczyło wstydu z powodu pochodzenia, internalizacji normy płci.

Twoje bohaterki przede wszystkim bały się wstydu.
– Zawstydzenia i upokorzenia. Tego, że ktoś potwierdzi ich lęk co do braku własnej wartości, nieposiadania istotnej opowieści. Dlatego były takie odważne, bo mimo wszystkich obaw decydowały się pisać, zmierzyć z opinią kogoś obcego, kogoś z miasta, kto będzie się uważał za „lepszego” od nich. Nie tylko mieszczucha czy inteligenta, ale także po prostu mężczyzny.

Czujesz, że w jakimś sensie jesteś stamtąd, że masz coś z kobiet, o których piszesz?
– Czuję, ale też pilnuję się, by niczego z ich doświadczenia nie zawłaszczać. Żeby nie uzurpować sobie prawa do bycia stamtąd, jeżeli się nie jest. Miałam szczęście, bo urodziłam się w mieście, chodziłam do dobrych szkół, moi rodzice czytali świetne książki, po które nie musiałam jeździć do biblioteki. Ale czuję w sobie połączenie z miejscowością, w której wychowała się mama, ze specyficznym rodzajem wrażliwości i myślenia o świecie. Kilkoro mieszkańców i mieszkanek tej miejscowości stało się nawet ukrytymi bohaterami mojej debiutanckiej książki poetyckiej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Praktyczna wiedza kata

Jak dawniej leczono

 

Dorabianie na boku

Kaci z Niemiec i Austrii dorabiali sobie jako uzdrowiciele, nie porzucając oficjalnej pracy, a ich wiedza z zakresu medycyny sądowej sprawiała, że świetnie nadawali się do leczenia poranionych i chorych. W przeciwieństwie do bardziej teoretycznie nastawionych lekarzy, kaci byli przyzwyczajeni do kontaktu z ludzkimi ciałami – żywymi, martwymi lub znajdującymi się w stanie przejściowym. Wiedzieli wszystko o bólu i mieli niezłe pojęcie o anatomii, krążeniu krwi oraz funkcjonowaniu organizmu. Często pielęgnowali torturowanych, przywracając im zdrowie, aby można było dalej ich dręczyć.

Pacjenci cenili sobie fachowość katów, którzy dzięki temu stali się popularni zarówno wśród bogatych, jak i biednych. Specyfika tej profesji wymagała zdolności do zabijania jednego dnia i leczenia w dniu następnym, jednakże nie każdy kat mógł zostać uzdrowicielem. Podobnie jak lekarze, musieli oni mieć odpowiednie uprawnienia. Historyczka Kathy Stuart w książce „Defiled Trades and Social Outcasts” pisze o pewnym kandydacie do tego zawodu, twierdzącym, że dobrze leczy konie, oraz o innych, przyznających, że są zbyt starzy, by ścinać ludziom głowy.

Kaci składali przysięgę, zapewniając, że nigdy nikogo nie zamordowali oraz że nie będą pracować z Żydami. Fryderyk Wielki nalegał, aby jego kaci-uzdrowiciele zdawali specjalne pisemne egzaminy.

Zdecydowanie sprzeciwiano się jednak uprzywilejowanej pozycji katów – głównie dlatego, że pośród dużej konkurencji mieli oni prawo pierwszeństwa do zabierania najbardziej pożądanych części i składników ludzkiego ciała, które były towarem rynkowym. Na przykład Armsunderfett (tłuszcz biednego grzesznika) sprzedawano do aptek w porcjach o wadze funta, a także handlowano nim na straganach ulicznych.

Medycyna katów podupadła XVII w., ale ich praktyki nie zaginęły w kolejnych stuleciach.

Książka o chorobie z miłości

W 1610 r. Jacques Ferrand napisał swój słynny traktat o chorobie z miłości „Treatise on Lovesickness”. Na szczęście tylko ta książka, a nie jej autor, została spalona przez inkwizycję. Zdaniem autora tego dzieła miłość jest podstępna: „Gdy jakiś wąż przychodzi szepnąć do ucha kilka kuszących słów i proponuje taki czy inny flirt swoimi namowami i pochlebstwami albo przybywa jakiś bazyliszek, rzucając lubieżne spojrzenie, puszczając oko lub spoglądając z cielęcym uwielbieniem, wtedy takie serca bardzo szybko dają się pojmać i zatruć. Takoż demon miłości i rozpusty bawi się na początku z tymi, którymi chce zawładnąć”.

Ferrand uważał, że miłosna choroba pojawia się wtedy, gdy ciepło rozgorączkowanego kochanka wybiela krew, przemieniając ją w nasienie. Gdy pozwolimy temu płynowi gnić, wtedy „pozostanie on w swoich zbiornikach, rozłoży się i przez kręgosłup oraz inne sekretne kanały przetoczy się mnóstwo trujących oparów do mózgu”. Popierał przy tym tradycyjną metodę rozwiązywania tego problemu, polegającą na przymocowywaniu metalowego pierścienia do napletka, ale sprzeciwiał się okładaniu pacjentów chorych z miłości cienkimi tabliczkami z ołowiu. Uważał też, że „Bernard z Gordon posuwa się za daleko, twierdząc, iż zakochanemu powinno się zadawać razy i biczować go, aż z całego jego ciała woń zacznie bić niemiła”. (…)

W dziele „Chirurgiczne leczenie melancholii erotycznej” Ferrand przyjął bardziej praktyczne podejście. Zalecał upuszczanie krwi trzy do czterech razy w roku, zwłaszcza kiedy zakochany był „dostatecznie tęgi, dobrze odżywiony i pulchny”.

Niekiedy trzeba było podjąć bardziej drastyczne kroki: „Kiedy wyobraźnia pacjenta jest już zaburzona, wolę raczej otworzyć żyłę środkową; jeśli wypływa z niej krew czarna, ciężka i gęsta, można upuścić jej sporo. Następnie upuszczam krew przy kostce u nogi, zwłaszcza u kobiet, a niektóre z nich cierpią na histeryczne duszności lub wpadają w furię wywoływaną przez macicę. Albo też wywołuję jeszcze bardziej odpowiednie upuszczanie krwi z hemoroidów – otwarcie tych żył to najpewniejszy sposób na zapobieganie i leczenie melancholii odmian wszelakich”.

Ferrand proponował też przycinanie nadmiernie długiej łechtaczki i przypalanie kobiecych ud kwasem. W przypadku tak silnej choroby z miłości, że zagrażała przekształceniem się w wilkołactwo, zalecał upuszczanie krwi z żył na rękach do chwili wystąpienia całkowitej niewydolności serca, a następnie przyżeganie czoła i twarzy rozpalonym żelazem.

Widoczne oznaki grzechu

Czasami dowody czyjejś grzesznej natury były oczywiste, np. wygląd nosa lub tego, co z niego pozostało. Wykorzystywanie nosa jako czegoś w rodzaju „szkarłatnej litery” pochodzi co najmniej z epoki starożytnych Egipcjan, kiedy to obcinano nosy (i uszy) lubieżnym sędziom w czasach wielkiego spisku haremowego. W starożytnym Rzymie i Grecji odcinano nosy cudzołożnikom, a pojedynki i wojny również przyczyniały się do uszkadzania tej części ciała. Aby nie stać się ofiarą napaści na tle seksualnym, kobiety niekiedy same odcinały sobie nosy. W IX w. tak właśnie zrobiły mniszki z pewnego francuskiego zakonu, żeby uniknąć ataku ze strony

Fragmenty książki Nathana Belofsky’ego Jak dawniej leczono. Czyli plomby z mchu i inne historie, tłum. Grzegorz Siwek, Wydawnictwo RM, Warszawa 2025

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Życie to nie Hollywood

Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka

Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku.

Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia?
– To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu.

A jakie są Krystyny?
– W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom.

Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata?
– Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth.

To znaczy?
– Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj.

Ma pan jakiś ulubiony?
– Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi!

Coś jeszcze o tym przedstawieniu?
– Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii.

Dlaczego?
– Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają…

I nic?
– Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz… Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją.

Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem?
– To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Miłość jest chorobą, która nawiedza mnie atakami

Agnieszka Osiecka: Jestem właściwie bardzo sama. Mam tyle oblicz, ile wynosi chmara wlekących się za mną „zakochanych” – dla każdego inne

W okresie odwilży sentyment do przedwojennych tang oraz standardów ustąpił wreszcie na rzecz ballad. Osiecką fascynowały te przemiany – odzwierciedlały bowiem nie tylko bliskie jej nastroje, ale także klimat społeczno-obyczajowy szóstej dekady XX w. Ballada adekwatnie wyrażała sytuację młodzieży pokiereszowanej mentalnie przez okres socrealizmu. Na język prozy (po)etykę ballady udatnie przekładał starszy od Agnieszki o dwa i pół roku pisarz i publicysta Marek Hłasko. Ich drogi biegły równolegle, ale za kilka miesięcy miały się zacząć krzyżować. Chwilowo jednak Osiecka pochłonięta była gromadką adoratorów z dziennikarstwa.

„Przeżyłam (zupełnie ostatnio) dziwny okres i świadomie zerwałam ze wszystkimi skrupułami w sprawach »sercowych«. Niemalże upajałam się własnym brakiem »moralności« i potencjalnym prostytuowaniem się. Śmiałam się Edkowi w oczy, prawiąc mu, że jest przecież bezsilny, że mogę z nim zrobić, co mi się podoba, bezwstydnie znęcałam się nad nim. Markowi oświadczyłam, że nie zamierzam przestać żartować z Edkiem, a jeżeli mu się to nie podoba – to nikt go przecież nie trzyma, i kokietowałam Andrzeja N[owalińskiego…]”, wyznała diarystka 22 maja [1955 r.].

W tym samym zapisku wspomniała, że w związku z chaosem uczuciowym, który sobie zafundowała, zaczęła czuć się dziwnie we własnej skórze:

„Któregoś dnia, kiedy jakoś »sponiewierałam« Edka i wracałam właśnie, pożegnawszy się z nim, do pokoju, spojrzałam na siebie w lustro: potargana, w rozchełstanym szlafroku, rozpieszczony kot w ramionach – »jędza, czarownica«  – przemknęła mi myśl. Upajałam   się nią przez chwilę. Radowałam się własną okrutną wolnością i śmiałam się z tego, że mogłam kiedykolwiek myśleć, że w stosunku do Marka [Kubery] »obowiązuje« mnie bardzo wiele. […] A potem zorientowałam się, że jestem po prostu Markowa dziewczynka. Znam siebie i swoje chimery »w tych« sprawach. Toteż nie potrafię sobie »zaręczyć«, że taki stan jak teraz będzie u mnie trwał wiecznie: miłość jest chorobą, która nawiedza mnie atakami. Ależ jeśli chodzi o Marka, jedno jest pewne, to jest choroba nieuleczalna”.

Zupełnie nie rozumiała swoich uczuć do Mariana vel Marka, vel Markusa Kubery. Przyznała jednak tego dnia, że nie stosuje wobec niego żadnej wyrafinowanej „taktyki” – raczej ulega „typowej […] przekorności” osiemnastoipółlatki: „To tak, jakby tatuś wprowadził grzecznego chłopczyka do cukierni i kazał mu jeść ptysie, [a] chłopczyk ponuro i niechętnie »spełnił rozkaz«. Ale któregoś dnia chłopczyk się zbuntował i chce sam wybierać ciastka. No i wybrał, po namyśle, ptysia”.

W czerwcu Osiecka zacieśniła znajomość z krytykiem Grzegorzem Lasotą. Umawiała się z nim na obiady w Bristolu i U Fukiera. Bywała w jego mieszkaniu na Rynku Starego Miasta. Chadzała z nim do pobliskiego Krokodyla. Nie podzielała jego uwielbienia dla Włodzimierza Majakowskiego, on z kolei kpił z jej zachwytów nad Gałczyńskim. Ich gusty godziła scena. Pod koniec 1952 r. Państwowy Akademicki Teatr im. Mossowieta z Moskwy przyjechał na gościnne występy do Polski. Agnieszka widziała np. „Sztorm” na podstawie dramatu Władimira Billa-Biełocerkowskiego. Razem z Lasotą ekscytowała się tą sztuką – z tym że ona ceniła sposób wystawienia, Grzegorz zaś – jej tekst.

Przepadała za przeglądaniem w mieszkaniu Lasoty albumów z reprodukcjami. Najbardziej podobali jej się Marc Chagall, Picasso i van Gogh. Uwielbiała kotkę nowego znajomego – czarną Panterkę, którą Grzegorz karmił dorszami. Jakiś czas temu krytyka opuściła żona – dziennikarka i tłumaczka z języka rosyjskiego Irena Lewandowska. Agnieszka uważała, że Lasota oddałby wszystko za jej powrót. Rozumiała, że w relacjach z nią i innymi dziewczynami poszukiwał li tylko zapomnienia i pocieszenia. To z tej przyczyny brylował tak ostentacyjnie na warszawskich salonach.

Pewnego razu Osiecka upiła się likierem z Braciszkiem Regulskim i całowała Janusza „w sposób, jak na »rodzeństwo«, dość nieoczekiwany”. W tym samym zapisku dziennym przyznała, że nie byłaby w stanie pójść do łóżka z Grzegorzem Lasotą. Monopol na zbliżenia intymne nadal przyznawała Gaździe. Z kolei wobec Kubery odczuwała mieszankę oporów i rozterek, obiekcji i zobowiązań. Podejrzewała się o „perwersję” polegającą na tym, że mężczyźni bardziej podniecali ją w tańcu niż w łóżku. Nawet z Januszem Gazdą właśnie tak się czuła. (…)

Z Grzegorzem Lasotą było jednak inaczej.

„Jego sposób bycia, który jest swoistą mieszaniną wdzięku, chamstwa i bezpośredniości

Fragmenty książki Karoliny Felberg Osiecka. Rodzi się ptak, t. 1, Znak Literanova, Kraków 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia Wywiady

Obojętność jest złem

Wspominanie Marka Edelmana

Paula Sawicka – psycholożka, działaczka społeczna, współautorka książki „I była miłość w getcie” – zapisu jej rozmów z Markiem Edelmanem. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie lata życia. 2 października mija 15. rocznica jego śmierci.

Dlaczego Marek Edelman przez lata nie mówił o miłości wprost?
– Bo miłość była dla niego sprawą intymną. Nie do publicznej rozmowy. Edelman w ogóle mało mówił o sobie. Nawet w książce „I była miłość w getcie” starał się nie eksponować siebie. Ja wiem, że kilka razy mówił o sobie, ale używając trzeciej osoby, i czytelnik niekoniecznie musi się tego domyślić. W wielu wywiadach podobnie opowiadał o różnych wydarzeniach, których był uczestnikiem. O odwadze mówił, że nie ma czegoś takiego. Robisz coś, bo tak trzeba. Bo trzeba pomóc kolegom. To impuls tobą kieruje, gdy nie ma czasu na przemyślenie. Tak opowiadał o śmierci Michała Klepfisza, przyjaciela i towarzysza walki, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy, żeby ich grupa mogła się uratować. Nawet tego czynu Edelman nie nazywał bohaterstwem. Bohater czy nie, człowiek zawsze odczuwa strach.

A propos strachu, może tematu miłości po prostu się bał?
– Musi pan wiedzieć, że od wielu lat sprawa miłości w getcie chodziła mu po głowie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak to było ważne. Przez lata nagabywał znajomych, wybitnych reżyserów, choćby Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, żeby zrobili film o miłości w getcie. Każdy z nich w inny sposób wymawiał się, tłumacząc, że to za trudne zadanie. Ale kiedyś, w 1996 r., byliśmy w Krakowie na promocji książki Jana Tomasza Grossa „Strach” i potem rozmawialiśmy przy kolacji w licznym gronie. Wtedy Marek Edelman znów rzucił w stronę Andrzeja Wajdy: „Może byś jednak zrobił ten film o miłości w getcie?”. A reżyser nieoczekiwanie powiedział: „No, teraz, jak już zrobiłem film o Katyniu, mogę zrobić film o miłości”. I od razu dodał: „Przyślijcie mi coś na rybkę dla scenarzysty”. Ponieważ Marek Edelman nigdy nie odkładał na później żadnych powinności, ledwie wróciliśmy z Krakowa, już mnie zagonił do komputera. Powstały wtedy krótkie opowiadanka, które z tytułem „Miłość w getcie” wysłałam panu Andrzejowi. W tej formie znalazły się potem w naszej książce.

Ale Wajda nie zrobił filmu.
– Minęło trochę czasu i wreszcie nadszedł list, pięknym charakterem pisma napisany, jak to miał w zwyczaju Andrzej Wajda. Zawiadamiał, że nie znalazł scenarzysty, który podjąłby się przekształcenia naszych opowiadanek w scenariusz filmowy. Może sądził, że dostanie jakąś romantyczną historię, a nie przykłady oddania sobie ludzi, którzy w nieludzkich warunkach ratowali godność swoją i bliskich, ratowali człowieczeństwo.

Marek Edelman mówił o swoich doświadczeniach po to, żebyśmy coś zrozumieli, coś wynieśli dla siebie. To, czym dla ludzi w beznadziejnej sytuacji jest miłość – mieć kogoś, kto jest ci oddany i komu ty jesteś oddany. Dlaczego młoda dziewczyna, wychowawczyni w domu dziecka, z dobrym wyglądem, jak mówiło się wtedy o osobach o niesemickich rysach, idzie z dziećmi na śmierć, chociaż może się uratować? Dlaczego córka idzie z matką do wagonów, chociaż nie musi? Dla Marka Edelmana te gesty były ważne. Nie nazywał ich bohaterstwem. Mówił, że wynikały z miłości, przyjaźni, obowiązku, bo miłość to obowiązek.

Dyktował pani wszystko o tej miłości.

 

Rozmowa przeprowadzona przy okazji minifestiwalu Grodzisker oraz 5. Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wybawienie od przewlekłej mizoginii

Eryś może i byłby się zerwał na równe nogi ku Żylicy, by zmyć w rzece cały ten zgiełk żądz zgubnych; może i byłby zachował się intuicyjnie wedle tajnych instruktaży, dzięki którym panowie obleśnicy, gdy przyszła im ochota, chadzali na huldry (można było z demonkami sobie pozwolić na najdziksze swawole, byle w oczy im nie spojrzeć), ale miał w sobie jeszcze świeże odrzucenie Ali Markówny, sądowy zakaz zbliżania. I tak mu się dobrze zrobiło w tej nagłej a niespodziewanej bliskości, tak mu się czule zaległo biodro w biodro z tą kobiecą postacią specjalnie dla niego przybraną przez leśne dziwadło, że przegapił moment na ucieczkę.

Przyjrzał się Eryś baczniej huldrze, w jej oczach się przejrzał i przepadł, bo ona, jak to niemowa, spojrzenie miała wymowne: „Jestem już stara, kora mi się marszczy, konary mi usychają”, patrzyła do niego, „Jesteś moją ostatnią szansą na lepsze życie”, dopatrzała błagalnie. „Kochaj mnie” – to ostatnie wyspojrzała w trybie rozkazu-zaklęcia.

Eryś kręcił głową, ale odmowy w gardle mu stanęły. No bo cóż miał odpowiedzieć, kiedy jeszcze mu zimne słowa sztylety Ali po głowie się obijały („To nawet nie był oenes”), a teraz miałby je sam powtórzyć tej istocie? Uszła prześladowcom zza morza, nie miała sił wędrować dalej. „Weź mnie ze sobą”, mówiła do niego w języku swoich spojrzeń tak donośnie, że się nie mógł sprzeciwić. No i przecież zamiast w śmierć pochopną wpadł w jej sieć sprężystą, był jej winien swoje życie. „Żaden to cyrograf”, myślał sobie, patrząc na tę krasawicę. „Mogło być gorzej”, myślał dalej, spoglądając na jej kształtność pierwszorzędną. Huldry bowiem przepoczwarzały się na podobieństwo summy wszystkich fantazmatów nordyckich chłopów, zatem i ta była urody, by tak rzec, niedyskretnej. Jeśliby szukać w niej jakichś uchybień, jeśli kto zachwycić się potrafi dopiero wtedy, gdy znajdzie jakąś zadrę w doskonałości, miałby tu niejaki kłopot, mężczyźni Północy bowiem wymyślili sobie taki ideał: wysokopienna blondyna, zwierzęco wierna i niema. Nie ma takich kobiet, w zakutych łbach wikingów się wydumały, potem przetrwały w wizerunkach komiksowych heroin, ale Eryś, Głupi Eryś, który na pierwszej swojej przygodzie miłosnej z Alą potłukł się boleśnie, zaiste nie mógł narzekać – to huldrze wybawienie być może uchroniło go od przewlekłej a mstliwej mizoginii, zwanej tu i ówdzie incelstwem. Skinął więc głową, co wystarczyło huldrze za ludzkie „i że cię nie opuszczę”, bo rzuciła mu się w ramiona, a potem odtańczyła swoją radość w diabelskim pląsie, aż zaczęła się kręcić, wirować po derwiszowsku coraz to szybciej, póki nie oderwał się jej ogon i nie uleciał gdzieś między buki jak zrzut jeleni. Wtedy dopiero stanęła w uniesieniu, zdyszana i uczłowieczona, już nie pani leśna, tylko Erysiowa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wytrącony z wiedzy

Gdybyż Eryś tyle chociaż zrozumiał, że trza mu iść precki, bo miłości z tego nie bedzie… Ale stał tak z bukietem wyciągniętym przed siebie i mierzył nim w Alę jak wyciągniętą szpadą. („to było przemocowe, wysoki sądzie, jak można komuś tak w miejscu publicznym kwiaty wciskać i to wbrew jego woli”).

– Ale jak to tak… Przecież… Jeszcze wczoraj… Kochanie…

– To nawet nie był oenes, a efwube* z tobą, no sorki, niekoniecznie.

Ech, gdybyż Eryś od razu zrozumiał, że choć im się dopiero co członki splatały, języki im się nigdy spleść nie mogą. Ala do niego w te słowa defniująco-pożegnalne, a Eryś („zaszedł jej drogę, wysoki sądzie, i dalej bredził coś o miłości, chociaż wyraźnie sobie nie życzyła jego dalszej obecności, prosiła nawet osoby trzecie o interwencję”). Głupi Eryś najgłupszy był bowiem w kwestii zwanej damsko-męską – tak jak nadążał za nowymi teoriami gleboznawczymi, tak zapóźniony był w rozwoju dyskursu niegdyś zwanego miłosnym. A że wpadł w pułapkę feromonową niczym kornik drukarz i nie miał siły się wydostać, to wydostano go siłą („no, wytłumaczyłem mu na prośbę pokrzywdzonej, żeby się oddalił, ale, wysoki sądzie, on nie chciał słuchać, tośmy go z kolegą przesunęli na bok, tak delikatnie, bo pokrzywdzona brzydzi się przemocą, prosiła, żeby nie robić afery”).

– Chcę, żebyś dał mi spokój, czego nie rozumiesz?! Idź sobie!

*ONS – z ang. one night stand, przygoda na jedną noc.

FWB – z ang. friend with benefits, związek koleżeński oparty na seksie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Wykoleiły się rzeczy Erysiowi

Zawroty serca, palpitacje głowy, splątanie myśli, oddech niemiarowy, zapał nieznany i krok rozchwiany – już nie stąpał twardo Eryś, bo stracił zmysły od tego kompociku u Ali. Nie zmierzał z inżynierską pewnością ku swoim zadaniom, nie kroczył ku wyznaczonym celom, bo się rozmarzył, a to niezdrowo bardzo. Suchy Karol twierdził, że póki człowiek ma cele zamiast marzeń, idzie w dobrą stronę, ale jak zacznie rozmyślać, czy by nie spróbować sięgnąć niemożliwego, kiedy przechodzi w tryb przypuszczający, wstępuje w niego smętek i z wolna, lecz skutecznie rujnuje sobie życie.

Wykoleiły się rzeczy Erysiowi, jeszcze mu machała z okna Ala na pożegnanie, jeszcze mu Bestyja złorzeczyła tak zajadle, jak się do niego łasiła w zomcysku, jeszcze Eryś pachniał cudzym potem błogim, a już nie wiedział, gdzie się podziać. Wieś, spozierając ku niemu ukradkiem, widziała, że inżynier Eryk z powrotem przemieniony został w głupiego Erysia. Bądź tu mądry, jak cię dziewczyna przeflancuje znienacka, a potem, kiedyś już jej chciał zacząć opowiadać wszystko wszędzie naraz, zachwytami się dzielić, może i życiem od razu, wypycha cię z sypialni, potem z domu, bo jej się przypomniało, że tatko wyjechał tylko na chwilę, a ona ma niedługo próbę taneczną. No i w ogóle nie wie, co w nią wstąpiło, niech Eryś nie myśli, że ona tak zawsze z każdym łatwo, niech Eryś idzie ku swoim, a jutro przyjdzie na występ do amfiteatru, to się potem zobaczą.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.