Tag "Ministerstwo Edukacji"
Paradoks szkolnej wycieczki
Biznes dla biur podróży, wydatek dla rodziców. Tylko nauczycielom nikt nie płaci za trzy dni poza domem
Ministerstwo Edukacji Narodowej wydało oficjalne stanowisko dotyczące zasad wynagradzania nauczycieli za udział w wycieczkach szkolnych. Zgodnie z decyzją resortu nauczyciele nie otrzymają dodatkowego wynagrodzenia za wyjazdy z uczniami. Kwestia ta jest przedmiotem szerokiej dyskusji w środowisku oświatowym. Szczególnie że w lutym 2025 r. Sąd Najwyższy zasugerował w orzeczeniu dotyczącym wynagrodzeń za szkolne wycieczki, że każda nadgodzina powinna być opłacona zgodnie z Kodeksem pracy.
Wycieczka bez premii
Orzeczenie SN wielu nauczycielom dało nadzieję, że oto wreszcie doczekają się pieniędzy za czas przepracowany na szkolnych wycieczkach. Od lat nikt, jak się zdaje, nie dostrzega tej dodatkowej pracy wykonywanej podczas wyjazdów. Ministerstwo Edukacji Narodowej ucięło jednak wszelkie spekulacje. Rzeczniczka MEN Ewelina Gorczyca poinformowała w mediach, że od 1 września 2025 r. nauczyciel wyjeżdżający z klasą „zachowuje prawo do wynagrodzenia za przydzielone, a niezrealizowane godziny ponadwymiarowe”. W praktyce te okrągłe słówka znaczą mniej więcej tyle, że pedagog otrzyma taką samą pensję jak wtedy, gdy prowadzi lekcje w szkole – bez żadnych dodatków za wyjazd.
To zła wiadomość nie tylko dla nauczycieli, ale również dla dzieci i rodziców. Skoro wyjazdy z uczniami są dodatkową pracą, i to za darmo (nadmieńmy, że dziś w dobrym tonie jest płacenie nawet za wolontariat), zależą w takim razie wyłącznie od dobrej woli i chęci nauczyciela. W końcu dzieci na wycieczki jeździć nie muszą, bo nie jest to obligatoryjne. Tym bardziej że organizacja całego przedsięwzięcia leży po stronie pedagogów.
Przedstawicielki MEN co do zasady nie widzą w niczym problemu. Wiceministra Katarzyna Lubnauer w rozmowie z Portalem Samorządowym zasłoniła się truizmem, stwierdzając, że nauczyciele mają tyle samo godzin pracy co inne zawody: „Warto zauważyć, że jeśli chodzi o wymiar czasu pracy nauczyciela, to on jest 40-godzinny, czyli taki, jaki obowiązuje wszystkich pracowników. W związku z tym ten czas, który jest pomiędzy 40-godzinnym czasem pracy a godzinami pensum, to czas, który może wykorzystać dyrektor szkoły do wskazywania innych zadań, do kwestii związanych z wyjściami z uczniami, do doskonalenia się, przygotowania do zajęć itd.”.
Słowem, wiceministra uważa, że wycieczki szkolne mieszczą się w zakresie obowiązków nauczyciela, więc nie wymagają premiowania. Ba! Wychodzi na to, że nauczyciele na pewno mają na nie czas, bo muszą wyrobić godziny.
Katarzyna Lubnauer zdaje się opierać na powszechnym, błędnym zresztą przekonaniu, że nauczyciele pracują 18 godzin tygodniowo w przypadku szkół podstawowych, średnich czy zawodowych, bo tyle wynosi pensum. Ten popularny mit jest wynikiem mylenia pensum z pełnym czasem pracy. Pensum obejmuje jedynie prowadzenie zajęć, a rzeczywisty czas pracy uwzględnia także przygotowania, ocenianie oraz inne obowiązki zawodowe. To niepokojące, jeśli wiceministra w resorcie edukacji opiera się na mylnych danych, a właściwie na miejskich legendach, że nauczyciele mało pracują.
Jeszcze bardziej niepokojące jest zaś, że przedstawicielka ministerstwa nie zna badań przeprowadzonych przez Instytut Badań Edukacyjnych w 2022 r., które wskazują, że średni tygodniowy czas pracy nauczyciela wynosi 47 godzin. Ma on obejmować aż 54 różne czynności zawodowe – od prowadzenia lekcji po wypełnianie dokumentacji administracyjnej.
Praca za darmo całą dobę
Załóżmy jednak, że wiceministra Lubnauer ma rację, badania są zmyślone, a autor tego tekstu jest naiwny i nauczyciele rzeczywiście pracują tylko 18 godzin tygodniowo. W jednym tygodniu zostają im więc 22 godziny do zagospodarowania. Całodniowa wycieczka z wieczornym powrotem jeszcze się zmieści w tych godzinach. Ale już wycieczka z noclegiem i powrotem następnego dnia przekracza 22 godziny, które teoretycznie mamy do wykorzystania. Podbijmy stawkę. Przyjmijmy, że w miesiącu mamy 88 godzin pracy do zagospodarowania. Dziś modne są, szczególnie wśród licealistów, wycieczki zagraniczne na cztery-pięć dni. Liczymy: 4 x 24 = 96; 5 x 24 = 120. Mogłoby się wydawać, że w takim układzie nadgodziny się należą. Niestety, sprawa jest niejasna, a wszystko przez Kartę nauczyciela.
To w niej uregulowany jest czas pracy edukatorów i zakres ich obowiązków. Według ministry Nowackiej Karta nauczyciela stanowi również podstawę do ominięcia wniosków wysnutych przez Sąd Najwyższy, który, jak mówiliśmy, stwierdził, że za każdą nadgodzinę trzeba płacić zgodnie z Kodeksem pracy. Resort edukacji uważa jednak, że skoro nauczyciele pracują na podstawie KN, a nie Kodeksu pracy, to nadgodziny się nie należą.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy zajrzymy do KN, bo jest tam spora przestrzeń na różne interpretacje. Weźmy art. 30 ust. 1 pkt 3, który mówi, że wynagrodzenie nauczycieli, z zastrzeżeniem art. 32, składa się, oprócz wynagrodzenia zasadniczego i dodatków: za wysługę lat, motywacyjnego, funkcyjnego oraz z
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
35 lat religii w szkole
I coraz szybsza laicyzacja
Seria kilkunastu skandali w diecezji sosnowieckiej, w tym orgia w Dąbrowie Górniczej, trup w mieszkaniu księdza rezydenta będącego pod wpływem mefedronu czy wreszcie zatrzymanie dwóch księży pod zarzutem molestowania jedenaściorga dzieci, tak wstrząsnęła wiernymi, że w 2024 r. uczniowie masowo zaczęli tam wypisywać się z lekcji religii. Czasem były to całe klasy. To doskonały przykład tego, że żadna dawka obowiązkowych lekcji religii nie odwróci postępującej nad Wisłą laicyzacji. Działania przedstawicieli Kościoła, m.in. bierność wobec skandali pedofilskich, konsekwentnie zniechęcają wiernych do tej instytucji. Mamy na to twarde dane. Powolne odchodzenie od lekcji religii w szkołach nie jest wymysłem ministry Barbary Nowackiej, tylko potwierdzeniem zmian społecznych.
Strzał do własnej bramki
Jesteśmy właśnie w środku boju o lekcje religii w szkołach. Zacznijmy jednak od początku. Na podstawie rozporządzenia z 17 stycznia 2025 r. Ministerstwo Edukacji Narodowej ustaliło, że nauka religii lub etyki w szkołach będzie się odbywać w wymiarze jednej godziny tygodniowo. W przedszkolach pozostawiono dotychczasową liczbę dwóch zajęć na tydzień. Dodatkowo ministra Nowacka zarządziła, że lekcje religii bądź etyki mogą być umieszczane w planie wyłącznie bezpośrednio przed zajęciami obowiązkowymi lub po nich. Wyjątek przewidziano jedynie w przypadku, gdy wszyscy uczniowie danego oddziału zadeklarują udział w zajęciach.
Rozwiązania te obowiązują od 1 września 2025 r., ale szefowa resortu edukacji ogranicza przywileje kleru w szkole od zeszłego roku kalendarzowego. Oceny z religii lub etyki nie są już wliczane do średniej. Sporo osób, którym bliska jest idea świeckiego państwa, było rozczarowanych, kiedy się okazało, że Nowacka wycofała się z pomysłu całkowitego wyprowadzenia lekcji religii poza szkolne mury. Wbrew pozorom był to rozsądny ruch, nawet jeśli miałby być wynikiem przypadku.
Ograniczanie klerowi dostępu do uczniów w szkole nie spodobało się jednak ani Kościołowi, ani części posłów, którzy zaskarżyli zmiany MEN do Trybunału Konstytucyjnego. Ten w maju 2025 r. orzekł, że wyłączenie oceny z religii ze średniej ocen narusza konstytucję i konkordat, gdyż nie uzyskano wymaganego porozumienia z Kościołami i związkami wyznaniowymi. Nowacka wyroku nie uznała, twierdząc, że obecny skład TK nie ma legitymacji do orzekania. Podobne stanowisko co do legalności polskiego Trybunału Konstytucyjnego ma Komisja Europejska. Do akcji ruszyła więc fundamentalistyczna organizacja Ordo Iuris ze swoim projektem, który ma nas cofnąć o 100 lat, do dwóch obowiązkowych godzin religii w szkołach. Tyle że działania te przyniosą skutek odwrotny do zamierzonego.
– Jako jezuita pamiętam doskonale pierwsze przymiarki do wprowadzenia wtedy jeszcze nieobowiązkowej lekcji religii. Byłem młodym, otwartym, tolerancyjnym księdzem, bardzo zaangażowanym na różnych frontach i nie kryłem się z moim sceptycyzmem, w czym nie byłem odosobniony. W samym Kościele była wówczas dość duża grupa ludzi, którzy mieli wątpliwości, czy to jest dobry pomysł. I okazało się, że nie. Dodatkowy kontekst dają badania socjologa religii prof. Józefa Baniaka, który zauważył, przyglądając się postawom młodych, że lekcje religii katolickiej, które miały wymiar indoktrynacji, stały się jednym z najważniejszych elementów sekularyzacji polskiej młodzieży. To oznacza, że dla Kościoła, który wykorzystał swoje wpływy tuż po zmianie systemu, lekcje religii były strzałem w kolano – tłumaczy prof. Stanisław Obirek, teolog i były jezuita.
Wszystkie dane wskazują, że Polska powoli, lecz konsekwentnie się laicyzuje. W ostatnich latach proces ten nawet przyśpieszył. Powodem są przede wszystkim działania samego Kościoła katolickiego i postawy polskich biskupów. Z sondażu pracowni IBRiS, przeprowadzonego na zlecenie Polskiej Agencji Prasowej, wynika, że zaufanie do Kościoła katolickiego w Polsce maleje. Łączny odsetek osób, które deklarują zaufanie do Kościoła, spadł z 58% we wrześniu 2016 r. do 35,1% we wrześniu 2025 r. To 22,9 pkt proc. w ciągu niecałych 10 lat.
Tymczasem katoliccy fundamentaliści żyją w swojej bańce: „Zmniejszenie liczby godzin religii, łączenie klas i spychanie lekcji na margines planu zajęć to kolejne uderzenie w edukację religijną. Najwyższy czas, aby społeczeństwo jasno wsparło Kościół”, podkreśla Ordo Iuris w komunikacie prasowym dotyczącym swojego projektu „Tak dla Religii w Szkole!”. Dane pokazują zaś, że znacząco wzrósł poziom nieufności wobec instytucji Kościoła. Wskaźnik skoczył w ciągu 10 lat prawie dwukrotnie – z 24,2% do 47,1%. Ten trend obserwujemy od dłuższego czasu, pokazują to choćby
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Kto rządzi szkołą?
Sprzeczne interesy polityczne i zlepek eksperymentów
Odpowiedź na pytanie, kto gdzieś rządzi, zazwyczaj nie jest zbyt trudna. Jako konsumenci jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że w przypadku grubszej awantury prosimy kierownika. Na rozmowie o pracę zdarza nam się spotkać z dyrektorem. W polskiej szkole jednak nic nie jest takie łatwe. A szczególnie ustalenie, kto realnie sprawuje w niej władzę. Szkołą publiczną może trząść zarówno niepokorny łobuz z wysoko postawionymi rodzicami, jak i dyrekcja o folwarcznych zapędach. Dlaczego tak się dzieje, zapytaliśmy edukatorów. Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna.
Bałagan i struktury
Na pytanie, kto rządzi w polskiej szkole, uzyskamy mniej więcej tyle odpowiedzi, ile jest placówek szkolnych. Mogłoby to nawet wydawać się jakimś przejawem demokracji – oto szkolne społeczności funkcjonują na takich zasadach, jakie sobie ustalą. Przy czym powodem tego jest mentalny i administracyjny chaos.
Szkoły społeczne i prywatne rządzą się oczywiście swoimi prawami. Te drugie działają w dużej mierze według zasady: płacę i wymagam. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego za rok szkolny 2024/2025 wynika jednak, że szkół podstawowych prowadzonych przez jednostki z sektora niepublicznego było w Polsce tylko 11,6%. Szkoły podstawowe prowadzone przez organy sektora publicznego stanowiły zaś 88,4% wszystkich placówek. Temat szkół prywatnych można więc potraktować jako osobną kwestię.
Specjaliści i praktycy związani z edukacją wskazują, że szkoła publiczna ma pewną strukturę, według której powinna działać na co dzień. Nie wynika ona jednak z tego, kto w szkole rządzi.
– Tak naprawdę nie ma jednego zarządzającego szkołą. Można nawet powiedzieć, że w niektórych przypadkach najważniejszą postacią w szkole jest pani woźna lub pan woźny. Patrząc zaś na sytuację z formalnego punktu widzenia, mamy pewną kolejność. Jest dyrektor, następnie gmina, potem kurator i wreszcie minister. Nawet formalnie nie ma więc jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, kto rządzi w szkole. Ta złożoność pokazuje również, w jak skomplikowanej sytuacji znajduje się nauczyciel. Zwłaszcza że czasami dochodzą do tego różne oddziaływania formalne i nieformalne stosowane przez rodziców czy mających jakiś interes w oddziaływaniu na szkołę radnych – mówi „Przeglądowi” prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz.
Hans-Georg Gadamer, niemiecki filozof i współtwórca XX-wiecznej hermeneutyki filozoficznej, wskazywał, że ten, kto ma szkołę – ma władzę. W polskiej edukacji widać, że kolejni ministrowie cały czas tej myśli się trzymają. Pozornie władzę nad szkołą ma przewidziane dla niej ministerstwo. W praktyce oddziaływanie polityków jest znacznie szersze. O edukacji decyduje cały rządzący w danej chwili obóz. Pokazały to działania ministra Czarnka, takie jak wprowadzenie przedmiotu historia i teraźniejszość, który był jedynie szerzeniem wygodnej politycznie narracji. Nie lepiej jest przez ostatnie dwa lata z ministrą Nowacką. Niemerytoryczne decyzje jej resortu mówią same za siebie – na ich czele mamy oczywiście wycofanie się z zadań domowych, co było stricte politycznym działaniem wykonanym na zlecenie premiera Tuska.
– Na pytanie, kto rządzi w polskich szkołach, trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo to zawsze zależy od poziomu, na który spojrzymy. Formalnie – rządzi prawo oświatowe i kolejne rozporządzenia ministra. To system decyduje, jakie egzaminy przeprowadzamy, jakie są podstawy programowe, jak wyglądają ramowe plany nauczania. A ponieważ każda kolejna partia polityczna chce się odznaczyć w systemie edukacji i zostawić po sobie ślad, szkoła staje się areną nieustannych eksperymentów i chaotycznych decyzji. Widać to dobrze w dyskusjach wokół prac domowych – ich całkowity zakaz brzmi efektownie, ale w praktyce jest dużo bardziej skomplikowany. Zadania mechaniczne czy odtwórcze faktycznie są zbędne, natomiast trudno sobie wyobrazić rozwój umiejętności matematycznych albo pisarskich bez ćwiczeń i powtarzania poza szkołą. Jak w życiu – żeby coś osiągnąć, trzeba się spocić. To dotyczy zarówno treningu na siłowni, jak i nauki – komentuje nauczycielka Aneta Korycińska, znana jako „Baba od polskiego”.
Szkołą nie rządzą jednak tylko politycy na szczeblu centralnym. Ci przede wszystkim robią bałagan. Im dalej od gabinetów znajdujących się w budynku przy alei Szucha, a bliżej szkolnych korytarzy – tym wyraźniej widać tego konsekwencje.
– Obecnie polską szkołą rządzi PRZYPADEK. Ma ona dwóch głównych władców – organ prowadzący (samorząd) i kuratorium podległe wojewodzie – często związanych z różnymi opcjami politycznymi. Nie tak miało być – kuratorium od „reformy” Handkego (wcześniej kuratorium było jedynym zwierzchnikiem szkoły i jej „sponsorem”) miało być wsparciem dla szkół. Nawet w tej „reformie” zniknęła z kuratoriów postać MERYTORYCZNEGO wizytatora przedmiotowego i do dziś nie wróciła, więc kuratoryjni urzędnicy kontrolują w placówkach wyłącznie perfekcyjność produkcji papierów. Od czasów ministry Łybackiej kuratoryjna biurokracja zyskuje stopniowo coraz większą władzę nad szkołami – wskazuje Małgorzata Żuber-Zielicz, była dyrektorka warszawskich liceów im. Mikołaja Kopernika oraz im. Stefana Batorego, w latach 2014-2018 przewodnicząca Komisji Edukacji i Rodziny w Radzie Warszawy.
Kuratorium stało się dziś poniekąd straszakiem dla nauczycieli i dyrektorów. Każde działanie, które nie spodoba się władzy lub bardziej zorientowanym rodzicom, może się skończyć wizytą przedstawiciela kuratorium i sprawdzaniem porządku w papierach. A jak wiadomo, przy natłoku dokumentów zawsze znajdzie się jakiś błąd, za który można zostać pociągniętym do odpowiedzialności. Przez taki stan rzeczy szkoła zamienia się w arenę pokazów siły i przepychanek między dyrekcją, nauczycielami, rodzicami i uczniami.
Łobuz kontra dyrektor
– To dyrekcja decyduje, jak interpretować przepisy i jakie rozwiązania przyjąć w praktyce. To właśnie dyrektor może wprowadzić ocenianie kształtujące albo utrzymać tradycyjny system stopniowy. Od tego, jaką wizję edukacji przyjmie kierownictwo szkoły, zależy klimat pracy całej rady pedagogicznej i uczniów – zwraca uwagę Aneta Korycińska.
Dyrektorzy zaś zdarzają się różni. Często słyszy się o takich, którzy traktują szkołę jak prywatny folwark. W takim układzie najczęściej tracą nauczyciele, których dyrekcja rozstawia po kątach.
Przypomnijmy sytuację z X Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni. Pod koniec roku szkolnego 2022/2023 społeczność szkolna dowiedziała się, że odejście planuje 10 nauczycieli. O powodach decyzji poinformowali w liście otwartym: „Aktualny system zarządzania powoduje, że dla wielu z nas od lat panuje fatalna atmosfera
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Niezintegrowani
Wprowadzono obowiązek szkolny dla dzieci ukraińskich, ale nadal nikt nie ma pomysłu na ich integrację z resztą uczniów
Wraz z początkiem roku szkolnego 2024/2025 dzieci z Ukrainy zostały objęte obowiązkiem edukacji w polskich szkołach. Chodzi o uczniów na wszystkich etapach edukacji, od zerówki poczynając, na nauce w szkołach ponadpodstawowych kończąc. Uczęszczanie do polskiej szkoły to również warunek wypłacania ukraińskim rodzinom świadczenia 800+. Tym rodzinom z Ukrainy, które nie stosują się do obowiązku szkolnego, grozi nie tylko utrata wsparcia pieniężnego, ale również grzywna. Wstrzymywanie świadczeń dla Ukraińców brzmi jak spełnienie marzeń skrajnej prawicy, jednak wypłaty 800+ dla ukraińskich rodzin, które nie wysłały dzieci do polskiej szkoły, będą blokowane dopiero od czerwca 2025 r., o czym mowa w art. 17 ust. 1 ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy.
Puzzle wpasowywane pięścią
– Uczeń ukraiński uczy się w polskiej szkole po polsku, polskiego programu nauczania – mówi Joanna Mucha z resortu edukacji i informuje o jednym wyjątku: jeśli dziecko przeszło przez cały proces edukacyjny w Ukrainie, to ten ostatni rok może po prostu spędzić w ukraińskim systemie edukacyjnym. – To dobre, ale spóźnione rozwiązanie – uważa Maria Kowalewska z inicjatywy Wolna Szkoła. – Będziemy mieć jakąś świadomość, co się z tymi dziećmi dzieje – podkreśla.
Ministerstwo Edukacji wprowadziło usprawnienia, które od strony organizacyjnej mają ułatwić dzieciom z ukraińskich rodzin naukę w polskich szkołach. Osoby nieposługujące się językiem polskim w takim stopniu, który umożliwia korzystanie z nauki w szkole, mogą przede wszystkim uczestniczyć w dodatkowych zajęciach z polskiego. Przewidziano też, że naukę można realizować w formie oddziału przygotowawczego, gdzie proces nauczania jest dostosowany do możliwości edukacyjnych uczniów. Pomyślano również o zajęciach wyrównawczych i pomocy osoby władającej językiem kraju pochodzenia ucznia. Taka osoba ma być zatrudniona w charakterze pomocy dla nauczyciela. Założenia są więc bardzo dobre. Gorzej z praktyką.
– Jeśli chodzi o asystentów międzykulturowych, nie jest to jakaś wielka nowość. Nauczyciele w naszej szkole już podobne prośby o taką osobę składali dwa lata temu i rok temu. Złożyli też w tym roku. Skutek był ten sam jak w latach poprzednich, czyli żaden. Takich asystentów albo po prostu nie ma, albo jest ich za mało – opowiada Dariusz, nauczyciel z warszawskiego Śródmieścia. Według danych zebranych przez Fundację GrowSPACE tylko 4% samorządów (71 z 2791), które zapytała organizacja, deklaruje, że zatrudnia asystentów międzykulturowych. – Mieliśmy niedawno problem z rodzicami i dzieckiem, które po dwóch latach w polskiej szkole komunikuje się głównie po ukraińsku i pojedynczymi polskimi słowami. Sytuacja wymagała większej
Rodzice mają dość
Dzienniki elektroniczne budzą coraz większe i coraz powszechniejsze kontrowersje
Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów prześwietla działania spółki Vulcan, jednego z dwóch największych dostawców e-dzienników w Polsce. To efekt kilkunastu skarg, które wpłynęły do UOKiK na przełomie sierpnia i września. Rodzice uznali, że miarka się przebrała, kiedy dostali komunikaty, że część funkcji elektronicznego dziennika szkolnego w wersji na aplikację będzie od listopada płatna: „Korzystasz z bezpłatnego, testowego dostępu do wersji rozszerzonej aplikacji. Bezpłatny, testowy dostęp do funkcjonalności rozszerzonych aplikacji eduVULCAN kończy się z dniem 01.11.2024 r. Wszystkie funkcjonalności rozszerzone oznaczone są w aplikacji ikoną kłódki. Po upływie okresu testowego będziesz mógł/mogła zakupić dostęp do funkcjonalności rozszerzonych w aplikacji mobilnej lub korzystać z funkcjonalności podstawowych. Cena za dostęp (od 02.11.2024 r. do 30.06.2025 r.) do funkcjonalności rozszerzonych wynosi 37,94 zł (płatność jednorazowa)”.
„Darmowe” e-dzienniki
W teorii i według prawa dzienniki elektroniczne powinny być bezpłatne. Mówi o tym Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 25 sierpnia 2017 r. w sprawie sposobu prowadzenia przez publiczne przedszkola, szkoły i placówki dokumentacji przebiegu nauczania, działalności wychowawczej i opiekuńczej oraz rodzajów tej dokumentacji. W art. 21 czytamy: „Dzienniki (…) mogą być prowadzone także w postaci elektronicznej”, a jak wskazuje pkt 3 ppkt 5 tego artykułu, konieczne jest umożliwienie „bezpłatnego wglądu rodzicom do dziennika elektronicznego, w zakresie dotyczącym ich dzieci”.
Sprytni dostawcy e-usług dla edukacji wymyślili, że przepis obejdą w bardzo prosty sposób. Udostępniają darmową wersję e-dziennika w odsłonie dla przeglądarek internetowych. Problem zaczyna się, kiedy z dziennika ktoś chce korzystać w aplikacji na komórkę. Konkurent Vulcana Librus od dawna pobiera opłaty za korzystanie z pełnej wersji jego aplikacji mobilnej.
Komunikat w Vulcanie przelał jednak czarę goryczy. W połowie września na biurko szefowej MEN trafiła petycja w sprawie uregulowania kwestii e-dzienników. Autorzy piszą o postępującej komercjalizacji oświaty publicznej i żądają od Barbary Nowackiej działań. Jak wskazuje Anna Wittenberg na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”, zgodnie z treścią petycji e-dzienniki miałyby być bezpłatne na wszystkich oferowanych kanałach, w tym przez stronę internetową, aplikację i API (interfejs, za pomocą którego z aplikacją mogą się komunikować inne programy). Dzięki temu mogłyby powstawać konkurencyjne narzędzia. Rodzice chcą też, by firmy nie mogły stosować nieuczciwych praktyk utrudniających szkołom zmianę dostawcy e-dziennika.
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl









