Tag "Ministerstwo Spraw Zagranicznych"

Powrót na stronę główną
Aktualne Notes dyplomatyczny

Ojczyzna, która płaci

11 listopada na naszych placówkach był znakomity, imprezy były udane, a ludzie zadowoleni. Z jednego przynajmniej powodu – otóż 1 stycznia 2025 r. weszła w życie znowelizowana ustawa o służbie zagranicznej. Weszła i zmieniła to, co najważniejsze – mnożniki służące do ustalenia dodatku służby zagranicznej. Mnożniki dotyczą dziesięciu grup stanowisk, od ambasadora po personel pomocniczy. Są podane w formie widełek, od – do. Ale przede wszystkim dają szansę na dobre zarobki na placówce.

Oto zmieniający się świat – w czasach Polski Ludowej nawet najmarniejsze zarobki, ale na placówce, były wielką sumą. Potem to zaczęło się zmieniać. I od jakiegoś czasu wyjazd na placówkę przestał być czymś atrakcyjnym. Nie tylko dlatego, że gdy wyjeżdżał mąż, żona musiała rezygnować z pracy w Polsce, często dobrze płatnej. Same zarobki na placówce, zwłaszcza w tzw. krajach niebezpiecznych, mało komu imponowały, po prostu taka praca przestała się opłacać. Radosław Sikorski to zmienił, przeforsował nowelizację ustawy, wylobbował pieniądze na dyplomację.

Wiceminister Władysław Teofil Bartoszewski mógł więc mówić w Sejmie: „Na placówkach, a niektóre z nich należą do placówek niebezpiecznych, działają wręcz w sytuacjach, można powiedzieć, wojennych, jak np. na Ukrainie – skończyły się wieloletnie problemy z wakatami, ponieważ dodatki, które nastąpiły, które zostały wprowadzone, stworzyły takie warunki finansowe, że nie mamy żadnych problemów ze znalezieniem personelu gotowego pojechać na placówki, gdzie panują bardzo trudne warunki. Problem, który przez wiele lat funkcjonował, teraz zniknął. Jest to dosyć istotne, ponieważ problem ten funkcjonował za wszystkich poprzednich rządów. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić, a teraz zniknął. Służba zagraniczna, również ta wykonywana na trudnych placówkach w rozmaitych częściach świata, odzyskała swoją atrakcyjność, co sprzyja podniesieniu poziomu pracy”.

Tak oto dowiedzieliśmy się, że ochota do służenia ojczyźnie ma swoją cenę. I to Radosław Sikorski w miarę dokładnie ją określił. I że 3275 urzędników, których MSZ zatrudnia na zagranicznych placówkach – a tych jest ich 164, w tym 95 ambasad – dobrze ten rok zapamięta.

Dla porządku dodajmy, że w centrali MSZ zatrudnionych jest 1858 urzędników. Imponujący przyrost w porównaniu np. z czasami Krzysztofa Skubiszewskiego, gdy w siedzibie MSZ zatrudniano 460 dyplomatów…

Ale rok 2025 pamiętany będzie też z innych powodów – zakończona została wreszcie budowa ambasady w Berlinie. A czy w roku 2026 jakiś podobny sukces jest możliwy? Chyba tak. Szykowane jest bowiem zakończenie budowy ambasady w Mińsku. Ona również trwa i trwa i nie jest łatwym przedsięwzięciem. Chodzi tu nie o pieniądze – czy raczej ich brak, co hamowało budowę w Berlinie – lecz o same warunki. Materiały budowlane przywożone są z kraju, granica polsko-białoruska nie zawsze jest otwarta, więc te sprawy się przeciągają. Wszystko jednak ma się zakończyć w najbliższych miesiącach. Wtedy ruszyć ma przebudowa i adaptacja ambasady polskiej w Waszyngtonie. I bardzo jest ciekawe, kiedy to przedsięwzięcie się skończy…

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Teraz PR

Maciej Wewiór to nowy rzecznik MSZ, kolejny w długiej ich sztafecie. Dobierani byli na dwa sposoby: pierwszy zdradzał ambicje ministra, aby brylować w mediach, drugi – troskę, by nie popełnić błędu. W obu wariantach wynagradzani byli podobnie.

Ta pierwsza grupa to byli dziennikarze. Minister, biorąc takiego człowieka do swojego staffu, liczył na to, że bierze też jego znajomych, kolegów z branży i będzie miał kogoś, kto uczyni go ulubieńcem świata mediów. A przynajmniej znacznej jego części.

No i że ten ktoś swojego szefa będzie wzmacniał celnymi podpowiedziami.

To nie zawsze dobrze wychodziło. Zbigniew Rau na swojego rzecznika powołał Łukasza Jasinę, bywałego w świecie mediów. W zamian obiecywał różne stanowiska, m.in. stanowisko ambasadora w Izraelu. To się nie udało. Wpadki MSZ spowodowały, że ktoś musiał wziąć je na siebie. Pozycja Jasiny w gronie współpracowników Raua słabła zatem, aż w końcu, gdy powiedział, że nie wiadomo, czy komisje wyborcze za granicą zdążą policzyć głosy (a wybory za granicą organizuje MSZ), został zwolniony.

Ech, nauczka dla jego następców jest taka, że lepiej w porę się ewakuować, nawet na mniej znaczącą placówkę, niż kusić los…

Czy to jest przypadek Pawła Wrońskiego? Radosław Sikorski też do tej pory stawiał na byłych dziennikarzy jako rzeczników. Zwłaszcza na dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Pierwszy był Marcin Bosacki, szef działu zagranicznego „GW” i korespondent w USA. Bosacki był rzecznikiem przez trzy lata i wynagrodzony został w roku 2013 stanowiskiem ambasadora RP w Kanadzie. Gdy odszedł, jego miejsce zajął Marcin Wojciechowski. On z kolei miał być ambasadorem w Kijowie, nawet poparła go sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych. Ale po zwycięstwie wyborczym PiS jego kandydatura została wycofana. Choć ogólnie krzywda mu się nie stała, z MSZ nikt go nie wyrzucił, pracował na stanowisku chargé d’affaires w Mińsku.

Teraz Sikorski przez półtora roku kontentował się kolejnym dziennikarzem „GW”, Pawłem Wrońskim.

No i pytanie zasadnicze – jaką ambasadę Wroński obejmie? Bułgarię czy coś innego? Zauważmy, że od poprzedników różni się zasadniczą cechą – jest jako dyplomata nierozwojowy. Ma 61 lat. Raczej więc będzie to dla niego pierwsza i ostatnia placówka.

No dobrze, a Wewiór? Nie jest ani dziennikarzem, ani osobą z gmachu MSZ, bo takich też na rzeczników wybierano i robili oni później kariery, jak Andrzej Sadoś. Wewiór przyszedł do MSZ z pozycji wicedyrektora CIR, wcześniej był rzecznikiem Giełdy Papierów Wartościowych i Ministerstwa Skarbu Państwa u Aleksandra Grada. Jest więc w partii rządzącej człowiekiem zaufanym i sprawdzonym. Chociaż nie do końca. W MSZ mówią, że Sikorski go przygarnął, bo Tusk stracił do niego zaufanie. A to po tym, gdy w kampanii wyborczej zaatakował Karola Nawrockiego, opierając się na słowach jakiegoś zupełnie niewiarygodnego patocelebryty. To Wewiór miał premiera wpuścić w tę narrację. Czy to prawda?

W każdym razie otwiera się w otoczeniu Radosława Sikorskiego nowy rozdział. Byli dziennikarze, teraz przyszła pora na PR-owców. O czym to świadczy?

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Romanowski Felietony

Paraliż państwa

Gdy 3 września, po półgodzinnym oczekiwaniu, Karol Nawrocki uścisnął wreszcie dłoń Donalda Trumpa, spotkał się z zapytaniem, czy Trump dobrze wymawia jego nazwisko: „Nouroki?”. „Bardzo dobrze”, odpowiedział przymilnie Nouroki.

Ta wizyta wywołała triumfalny ryk polskiej prawicy i pokorną akceptację mediów liberalnych. Ale co właściwie przyniosła? Wszak dalszą obecność żołnierzy amerykańskich Trump zadeklarował sam z siebie, po pytaniu dziennikarza. A o zaproszenie Polski na przyszłoroczny szczyt G-20 wicepremier Radosław Sikorski zwrócił się do władz USA dzień wcześniej.

O czym więc rozmawiano przez całe trzy godziny? Tego nie wiemy: spotkanie było utajnione – nie tylko przed opinią publiczną, lecz i przed polskim rządem. Czyż jednak człowiek, który nie miał śmiałości upomnieć się o brzmienie swego nazwiska, miałby śmiałość prosić o coś Trumpa? Podziękował mu tylko – ale za co? Za wsparcie w kampanii wyborczej! A to znaczy, że bezprecedensowa ingerencja w wewnętrzne sprawy Polski doczekała się oficjalnej pochwały – z najwyższego szczebla. Pisałem już w tej rubryce, że Nawrocki może zagrażać polskiej niepodległości. No i stało się: Polska jest wasalem zamorskiego mocarstwa. I to mocarstwa skłóconego z naszymi sojusznikami z Unii Europejskiej.

Polski prezydent zwalcza polski rząd! Cui bono? Po uporczywym nazywaniu Donalda Tuska „najgorszym premierem po roku 1989”, po bombardowaniu rządu kolejnymi wetami, po antyrządowych atakach na Radzie Gabinetowej nastąpiła w przeddzień wizyty faza niespotykanie brutalnej konfrontacji. Próby jakiegoś

a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Notatka i łokcie Nawrockiego

Przed wyjazdem Karola Nawrockiego do USA mieliśmy awanturę związaną z notatką, którą MSZ przygotowało dla prezydenta. Szydził z niej rzecznik prasowy Nawrockiego Rafał Leśkiewicz. Że jest bardzo krótka. I że „nie ma żadnych konkretnych wskazówek”. Wtórował mu Marcin Przydacz, szef Biura Polityki Międzynarodowej w Kancelarii Prezydenta, wołając, że do prezydenta dotarło z MSZ półtorej kartki A4. I że to despekt. „Półtorej strony A4 jak na całodniową wizytę w Waszyngtonie, to nie wydaje się, aby rząd miał bardzo dużo do powiedzenia”, lamentował.

Słowa Przydacza budzą zdumienie. Bo o ile można zrozumieć, że Rafał Leśkiewicz, jeszcze niedawno pracownik IPN, nie wie, jak wyglądają instrukcje dyplomatyczne, o tyle Marcin Przydacz, który kilka lat spędził na stanowisku wiceministra w MSZ, powinien takie sprawy mieć w małym palcu. Czyżby więc zasadne były niedawne słowa jego byłego przełożonego, Jacka Czaputowicza, szefa MSZ w latach 2018-2020, że nie traktuje Przydacza jako dyplomaty? Coś w tym chyba jest, bo Przydacz w MSZ pracował tylko jako wiceminister, przyszedł tam prosto z kancelarii prezydenta Dudy, czyli dyplomację zna jedynie z lotu ptaka.

Wyjaśnijmy zatem: notatka, o którą rozgorzała awantura, z zasady musi być krótka. Nosi nawet stosowną nazwę – one page. Takie notatki przygotowuje przed ważnymi rozmowami najczęściej departament kierunkowy, zbierając przy okazji (to też się zdarza) podpowiedzi z innych obszarów. Potem notatka trafia do sekretariatu ministra, czyta ją minister, ewentualnie wiceminister, i jest wysyłana do adresata. Czyli do prezydenta, premiera, ale także do marszałków Sejmu i Senatu, ważnych person. To w świecie dyplomacji rzecz znana od dziesięcioleci. W notatce wszystko jest wyłożone hasłowo, na jednej stronie właśnie. Cel jest prosty: chodzi o to, by decydent miał wszystkie istotne kwestie przed oczami i nie grzebał w papierach. Milcząco się zakłada, że ma się do czynienia z osobą obeznaną z zagadnieniem, więc kolejne punkty nie wymagają szczegółowych objaśnień. Ale jeżeli premier czy prezydent zechcą posiąść w jakiejś sprawie wiedzę szczegółową – jest do ich dyspozycji kilkudziesięcio-, a czasami nawet kilkusetstronicowy raport.

Ba, w polskiej rzeczywistości był jeszcze zwyczaj, że wizytom zagranicznym prezydenta towarzyszył wiceminister spraw zagranicznych. Był do dyspozycji, zawsze gotów wspomagać prezydenta czy korygować różne zobowiązania. Najzupełniej słusznie, bo w konstytucji RP jest zapisane, że politykę zagraniczną prowadzi rząd.

Brutalnie więc rzecz ujmując, różne zobowiązania Karola Nawrockiego, które złożył za granicą, nie mają znaczenia. Bo to nie jest zakres jego kompetencji. Choć Nawrocki udaje, że jest inaczej, rozpycha się łokciami, chce pokazać, że może więcej. No, ciekawe, do jakich granic dotrze…

Pół MSZ już kupiło popcorn, zasiadło w fotelach i czeka na ciąg dalszy tego przedstawienia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

I po rekonstrukcji…

Rekonstrukcja w MSZ zakończyła się tym, że mamy siedmiu wiceministrów – czyli jest tak, jak było. I że swojego wiceministra straciła lewica, Andrzeja Szejny nikt nie zastąpił. Za to ma swojego Polska 2050. No i oczywiście Platforma oraz PSL. Jeżeli zatem była to rekonstrukcja, to bardzo dyskretna.

Zacznijmy więc od osoby najmniej rzucającej się w oczy w gronie nowych wiceministrów, czyli od Wojciecha Zajączkowskiego. To zawodowy dyplomata, wcześniej był m.in. ambasadorem w Rumunii, Rosji i Chinach. Kierował też różnymi departamentami. Z wykształcenia jest historykiem, studia skończył na KUL, jako specjalista od prawosławia. Potem pracował m.in. w Ośrodku Studiów Międzynarodowych przy Kancelarii Senatu oraz w Ośrodku Studiów Wschodnich. Zajmował się Wschodem, pisał na ten temat rozprawy. Jest autorem wydanej w 1993 r. książki „Czy Rosja przetrwa do roku 2000?”. Trudno ten tytuł uznać za proroczy, ale na pewno przyciągał uwagę. W efekcie dzięki swoim analizom Zajączkowski zyskał opinię osoby widzącej dalej (czy słusznie, to inna sprawa). A dzięki sposobowi bycia – niekonfliktowej.

Efekt tego widzieliśmy w roku 2017. To były rządy PiS, Witold Waszczykowski odwołał z Pekinu, po roku

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Rekonstrukcja

No to znów UKIE będzie w MSZ… Dwa dni po rekonstrukcji rządu grono urzędników zastanawiało się nad tym przy herbacie. Bo co oznacza powrót pionu europejskiego do MSZ?

W historii III RP sprawy unijne miały różne ramy organizacyjne. Jako samodzielny urząd, jako pion w MSZ, jako pion w Kancelarii Premiera. Każde rozwiązanie ma swoje wady i zalety, choć to ostatnie – kiedy sprawy wdrażania unijnych decyzji przechodziły przez Kancelarię Premiera – wydawało się wszystkim najlepsze. A teraz się okazało, że jest inaczej.

Co ciekawe, w MSZ informacja, że trafi tu pion unijny, nie wywołała wielkiej radości. Przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, to jest jednak coś innego niż polityka zagraniczna, sprawy europejskie dotyczą bowiem niemal wszystkich ministerstw, więc chyba lepszym rozwiązaniem jest, by były przekazywane via Kancelaria Premiera, a nie poprzez MSZ. Wiadomo, z większą uwagą przyjmuje się to, co przychodzi z Kancelarii Premiera niż z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, nawet kierowanego przez wicepremiera.

Po drugie, zawsze przy okazji takich połączeń tworzy się organizacyjny bałagan, a to utrudnia pracę. Weźmy pod uwagę takie „drobiazgi” jak sprawy logistyczne: pracownicy będą musieli zdać dotychczasowe telefony, laptopy i pobrać nowe, wprowadzić do nich nowe hasła, zalogować się. Ileż to roboty – dla pracowników administracji, dla informatyków. Ile pieniędzy na to trzeba wydać… Tak funkcjonuje państwo – politycy coś na papierze postanawiają, a potem za to płacimy.

Jest i trzeci powód – trzeba będzie na nowo układać kierownictwo ministerstwa. To także nie jest proste. Bo wiceministrów ma być mniej, a doszedł nowy pion. Teoretycznie mógłby nim kierować Marek Prawda, który w MSZ właśnie odpowiada za problematykę europejską. Choć w innej perspektywie niż UKIE. Ale zajmuje się tym teraz i nie wiąże się to z rekonstrukcją ministerstwa. Prawda jendak chce z MSZ odejść i o tym nasi urzędnicy też przy herbacie rozmawiali. Bo to wyrwa!

Marek Prawda, zawodowy dyplomata, w latach 2012-2016 był ambasadorem przy Unii Europejskiej. Później, w czasach PiS, został dyrektorem Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce i pełnił tę funkcję do 2021 r.

Bardzo to się PiS nie podobało. Dotkliwie Prawdę atakowano. Zarzucano mu wysługiwanie się Brukseli, brak patriotyzmu itd. A gdy został członkiem Konwentu Ambasadorów, czyli ciała gromadzącego byłych ambasadorów krytykujących politykę PiS, awansował do grona największych wrogów ekipy Kaczyńskiego. I lokowano go mniej więcej na poziomie Bogdana Klicha oraz Ryszarda Schnepfa.

U Radosława Sikorskiego został wiceministrem i – co oczywiste – powierzono mu sprawy unijne, prowadził tematy związane z naszą prezydencją. W zakres obowiązków minister wpisał mu także taki „drobiazg” jak odpowiedzialność za zatrudnianie obywateli polskich w Europejskiej Służbie Działań Zewnętrznych, instytucjach i organizacjach międzynarodowych. To ważne – bo Polska, w stosunku i do potencjału, i do innych państw, ma uderzająco mało swoich obywateli w instytucjach unijnych. Owszem, można to naprawić, ale trzeba wiedzieć jak. Takie Marek Prawda miał zadania. A co dalej? Znów kadrowe puzzle mamy na stole.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Nasza liga

Skończyła się nasza prezydencja w Unii Europejskiej, bez fanfar, w cieniu innych wydarzeń. To dość dobrze pokazuje, w jakiej lidze gra Polska. Lub, precyzyjniej, na grę w jakiej lidze Polskę stać.

Gdy wybuchła 12-dniowa wojna Izraela z Iranem, otrzymaliśmy informację, że polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski odbył rozmowę telefoniczną ze swoim irańskim odpowiednikiem Abbasem Aragczim. Skoro Polska sprawowała prezydencję w Unii, można było się spodziewać, że tematem rozmowy będą propozycje mediacji, rozwiązania konfliktu, działań i dla Iranu, i dla Europy użytecznych. Nic takiego nie miało miejsca – rozmowa dotyczyła bezpieczeństwa polskiej ambasady i ewakuacji polskich obywateli.

Innymi słowy, minister nie podjął się inicjatywy ogólnoeuropejskiej. Wszystko zresztą wskazuje na to, że Europa najzwyczajniej w świecie jej nie oczekiwała. Ministrowie spraw zagranicznych Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii spotkali się z Aragczim w Genewie bezpośrednio. Kłopot w tym, że najważniejsze, co mieli mu do przekazania, to wezwanie, by zaczął rozmawiać ze Stanami Zjednoczonymi. Też więc nie błysnęli sprawczością.

Dodajmy do tego jeszcze jeden kawałek układanki – Aragczi potem poleciał do Moskwy. Sporo sobie po tej wizycie obiecywał, ale skończyło się tak, że po jego powrocie do Teheranu Iran ogłosił zawieszenie broni.

Wracając zaś do Sikorskiego, widzimy, że ambicje polskiej polityki zagranicznej coraz częściej sięgają nie dalej niż dobra organizacja ewakuacji Polaków.

O to najczęściej pytają media, no i tym chwalą się zawsze w Sejmie kandydaci na ambasadorów i konsulów – że zorganizowali.

Jest i drugi cel, który rząd postawił przed naszą służbą zagraniczną – powroty Polaków do kraju. To przebiega dość słabo. Repatriacja z Kazachstanu i z Rosji to 533 przypadki w roku 2024. Z innych krajów przyjazdy są pojedyncze.

Narodził się zatem pomysł, by potomków emigrantów ściągać z Ameryki Południowej, głównie z Brazylii, gdzie żyje ich ponad 2 mln. Kłopot w tym, że specjalnie do tego się nie palą. I nawet wydawanie Kart Polaka idzie tam opornie. W Brazylii wydano ich 700… Nie dziwmy się – ludzie od pokoleń mieszkają w swoich miejscowościach, tam jest ich mała ojczyzna.

Wobec tego MSZ ma nowy plan – powroty Polaków z Europy Zachodniej, co jest częścią przyjętej w październiku 2024 r. strategii migracyjnej. To migranci świeżej daty, jeszcze korzeni tam nie zapuścili, są jedną nogą tam, drugą tu i – jak powtarzają nasi oficjele – zdążyli już zderzyć się ze szklanym sufitem, przekonać, że pracują tam poniżej kwalifikacji i często poniżej warunków, które otrzymaliby nad Wisłą. A Polska jest dziś dużo bardziej atrakcyjna niż 20-30 lat temu. No i powrót do kraju nie byłby dla nich jakimś wyzwaniem. MSZ proponuje im więc powroty, a ich dzieciom miejsca w szkołach i na uczelniach.

To jest plan, którym macha MSZ i który przypominany jest konsulom. Pokazuje on nie tyle ministerialne ambicje, ile możliwości. Tę ligę, w której gramy.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Dreptusie

Mają w MSZ powiedzenie stare jak samo MSZ: co jest najważniejsze, żeby dostać dobre stanowisko? Pochodzenie. Bo za wszystkim trzeba pochodzić.

I to jest święta prawda, kolejne lata ją potwierdzają. Weźmy przykład zupełnie spoza głównego ministerialnego nurtu – ambasadę w Algierii. Od 2016 r. do marca 2023 r. ambasadorem był tam Witold Spirydowicz. Siedem lat! Czy dlatego, że był świetnym ambasadorem?

Cóż, Spirydowicz jest jednym z grupy urzędników pracujących w MSZ, dla której najważniejsza rzecz w CV wydarzyła się w roku 1981. Otóż był on działaczem NZS, jako student prawa zakładał NZS na Uniwersytecie Warszawskim. To mu dało i znajomości, i kolegów, i stempel właściwego pochodzenia (politycznego). Reszta to już było kapitalizowanie tamtej przygody.

Spirydowiczem w jego karierze w MSZ rzucało. Ktoś ciągle troszczył się, by miał posadę. W centrali był w różnych departamentach – w konsularnym, w prawno-traktatowym, w biurze kontroli i audytu, polityki europejskiej. Gdy odchodził, natychmiast o nim zapominano. Co do placówek, to pracował w ambasadzie w Wiedniu, był konsulem generalnym w Montrealu, ambasadorem w Maroku, aż wreszcie, w roku 2016, Witold Waszczykowski wysłał go do Algierii.

Tam Spirydowicz znalazł swoje miejsce. W ciszy i spokoju. Tak, że zupełnie zapomniano przy alei Szucha, że jest taki kraj. Aż w końcu ktoś załapał, że wypada zrobić rotację, więc po siedmiu latach Spirydowicz do kraju wrócił.

A gdy wrócił, ambasadą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Nasze zasoby w USA

Szum był przez chwilę, potem ucichł. Chodzi o zakup sprzed pół roku, kiedy ogłoszono, że MSZ nabyło budynek w Waszyngtonie, który przeznaczy na siedzibę ambasady RP.

Skąd ów szum? Bo mało kto takiego ruchu się spodziewał, przywykliśmy już do szacownej ambasady w Waszyngtonie, starego budynku, jeszcze sprzed I wojny światowej. Zakupił go w roku 1919 pierwszy poseł RP w Stanach Zjednoczonych, książę Kazimierz Lubomirski, za 160 tys. dol. i przekazał Polsce. Wówczas była to wspaniała ambasada, położona w znakomitym miejscu, w dzielnicy rządowej.

Ale czasy się zmieniają i dziś to okolica, z której wszyscy możni się wyprowadzają. Sprzedali swoje obiekty i wynieśli się m.in. sąsiadujący z nami Włosi.

Od kilku ładnych lat zastanawiano się, jak w tej sytuacji postąpi Polska. Czy będziemy czekać, aż dzielnica stanie na nogi i znów ambasada będzie w dobrym miejscu (a to może trwać i dziesiątki lat), czy kupimy coś nowego. Wyszedł wariant numer dwa. MSZ odkupiło od Johns Hopkins University siedmiopiętrowy budynek w dobrym punkcie Waszyngtonu. Będzie tam i ambasada, i konsulat, i attachat wojskowy.

Wszystko pod jednym dachem.

Ciekawa była suma, za jaką budynek kupiliśmy. Jak podał „Washington Business Journal”, budynek i działka mają wartość 42,5 mln dol., a Polska kupiła tę nieruchomość za połowę ceny, nieco ponad 20 mln dol. Skąd ta promocja? Potrzebne będą prace adaptacyjne. Nie tylko prosty remont budynku, ale coś więcej. A to będzie kosztowało. W tej chwili w MSZ nikt dokładnie nie wie ile. Nie wiadomo jeszcze, jaki będzie zakres prowadzonych tam robót. Wiceminister Henryka Mościcka-Dendys szacuje koszt adaptacji na przynajmniej 20-30 mln dol.

Sprawa ambasady w Waszyngtonie jest ilustracją szerszej prawidłowości, że dyplomacja to taka dziedzina, w której kupuje się w górce, a sprzedaje w dołku. Bo kupuje się siedzibę w reprezentacyjnej części miasta, a gdy ta część się degraduje – przychodzi sprzedać.

Choć są wyjątki. Na przykład sprawa budynku naszego przedstawicielstwa w Nowym Jorku. Kupiono go w 1947 r., mieści się w dobrej dzielnicy, ale ma zasadniczą wadę – daleko stamtąd do siedziby ONZ. Polska wynajęła więc siedzibę bliżej, w biurowcu, tak że na sesję ONZ można przejść pieszo. Z tym wynajmem, nawiasem mówiąc, były mało ciekawe historie – płaciliśmy za wynajętą powierzchnię, ale przez długie miesiące nic tam się nie działo.

A stary budynek, kamienica wciśnięta między inne? Na razie służy jako skład rzeczy niepotrzebnych. Czyli jest to najdroższy magazyn pod zarządem MSZ. Utrzymywać go w tej funkcji nie ma sensu – trzeba go więc albo sprzedać, albo zaadaptować do nowych potrzeb. Na przykład na rezydencję ambasadora przy ONZ. Są takie dyskusje, ale nic z nich nie wynika. Wiadomo, że za budynek Polska wzięłaby dobre pieniądze – bo jest świetnie położony. Ale sprzedawać go szkoda, więc co? Rezydencja? Niestety, kamienica podlega ochronie konserwatorskiej. Jeżeli zatem początkowo uważano, że da się ją zaadaptować do nowych funkcji za ok. 5 mln dol., to teraz suma ta może się okazać i cztery razy wyższa. A tych pieniędzy nie mamy. Może więc być i tak, że piękny budynek będzie stał, niszczał i straszył.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Wszystko już było

Narzekali starsi pracownicy MSZ, że nie warto zbyt długo w nim pracować, bo wszystko już było i wszystko się powtarza. Oto premier Tusk chciał błysnąć nową ideą i ogłosił, że Polska w świecie „jest szanowana i słuchana. Bez Polski nie da się ułożyć nic znaczącego w Europie. A w relacjach międzynarodowych dysponujemy kompetencjami na najwyższym światowym poziomie”. Co w tym nowego? W czasach Edwarda Gierka Polska funkcjonowała w świecie dyplomacji jako państwo wyjątkowe, wprawdzie wschodnie, ale otwarte na Zachód. I ratowała odprężenie,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.