Tag "muzea"

Powrót na stronę główną
Obserwacje

Perła renesansu trzeszczy w szwach

W 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy

Rzymianie budowali swoje miasta zgodnie z klasyczną tradycją na planie kwadratu. Na planach ich ulice układały się równolegle i prostopadle. Ale czasy się zmieniały. Przyszło średniowiecze, a z nim w miejsce klasycznego porządku pojawił się rozgardiasz. Plan ulic często ustalał przypadek, np. osiołek niosący na grzbiecie budulec i dobra nowego mieszkańca. Jeśli się zaparł albo coś mu stanęło na drodze, wyznaczał miejsce postoju albo krętą drogę dojścia do nowego siedliska. Takie dwa style do dziś widać na planie Florencji.

Kwitnąca turystyka, ale bez zieleni

Toskańska perła renesansu żyje głównie z turystyki. W Europie Zachodniej takie destynacje są już maksymalnie przeciążone i gdzieniegdzie mieszkańcy zaczynają się buntować, bo ich przestrzeń życiowa została brutalnie pomniejszona. Tymczasem w 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy. Przed pandemią COVID-19 odwiedzało ją rocznie 10 mln osób i wydawało się, że nikt więcej do tego miasta już się nie wciśnie. Tymczasem policzono, że w 2024 r. przybyło do niego 14 mln turystów i miasto ten napór wytrzymało. W związku z ostatnim Dniem Wyzwolenia, obchodzonym 25 kwietnia, i pogrzebem papieża Franciszka 26 kwietnia, we Florencji nałożyły się dni wolne – nawałnica ludzka była więc nie do wyobrażenia. Florencja trzeszczy w szwach.

Ta renesansowa perła kultury, zbudowana jeszcze za czasów rzymskich, nie utrzymała swojej pierwotnej nazwy – Florencja to znaczy kwitnąca, miasto kwiatów. Ponieważ ludziom trudno się wymawiało dwie następujące bezpośrednio po sobie spółgłoski, wybrano prostszą wersję – Firenze. Nazwa Florencja, Florence pozostała w innych językach.

Z uwagi na interesy mieszkańców miasto szybko się rozbudowywało – każdy metr gruntu był wykorzystywany, więc w starej jego części nie pozostawiono nawet skrawka zieleni. Wszystko jest tu z kamienia, a najbardziej reprezentacyjne budowle, w tym kościoły i bazyliki, mają fasady w bardzo charakterystyczny sposób obłożone czarnym i białym marmurem.

Agnieszka Pawlak, przewodniczka po mieście, mówi, wskazując na dwa trójkątne trawniki na placu przy Santa Maria Novella: – To jedyna zieleń w tej części miasta, i to całkiem na nowo uzyskana. Jeśli są tu jakieś ogrody, to tylko prywatne, wewnątrz wielkich posiadłości, na pałacowych patiach, do których zwykli ludzie nie mają dostępu. Dawni bogaci mieszkańcy budowali dla siebie siedliska o wyraźnie obronnym charakterze. Gdy jakiś intruz chciał do nich wtargnąć, sypały się na niego kamienie albo lała gorąca smoła. W mniej poważnych potyczkach spuszczano na głowy nieczystości. A ponieważ miasto nie miało kanalizacji, by nie czynić niewinnym większej szkody, każdego ranka przed wylaniem nocnika z wieży zwyczajowo wołano ostrzegawczo: „Avanti!”. To było hasło typowe właśnie dla Florencji, co tłumaczy się na nasze: do przodu, no dalej itd.

Medyceusze zwyciężali w wielu konkurencjach

Najsłynniejszym i największym zabytkiem Florencji jest katedra Santa Maria del Fiore, którą zaprojektował i zbudował rzeźbiarz i architekt Filippo Brunelleschi. Wcześniej studiował konstrukcje starożytne w Rzymie, ale by przenieść pewne metody i doświadczenia na grunt florencki, skrzętnie ukrywał swoje prace projektowe. Makiety przedstawiane komisjom konkursowym były przez ich twórcę ściśle strzeżone, wykonane z warzyw, np. marchewek, a po akceptacji zjadane przez autora.

Projektant zastosował tutaj niezwykłe jak na ówczesne czasy rozwiązania techniczne: zdecydował się na wykonanie kopuły o dwóch powłokach oraz zastąpienie kamienia w górnych partiach lżejszą cegłą. Obiekt jest monumentalny, a na niewielkim placu przed katedrą stoją jeszcze ogromne baptysterium oraz dzwonnica. Perspektywa patrzącego z bliska stwarza wrażenie, że dzwonnica przewyższa kopułę katedry, ale to typowe złudzenie optyczne. Dzwonnica ma ponad 80 m, a kopuła katedry z latarnią na szczycie – ponad 100 m i jest nie tylko najwyższą budowlą Florencji, ale przez wiele lat była najwyższą budowlą sakralną na świecie. Do dziś zachowała jedno z pierwszych miejsc w rankingu (jest czwartą największą w Europie – po Rzymie, Mediolanie i Londynie). Ogrom budowli to efekt ambicji władz Florencji, słynnego rodu Medyceuszy, którzy pragnęli zwyciężać także w konkurencji budowalnej.

Brunelleschiego można natomiast nazwać prekursorem BHP – ograniczył bowiem robotnikom picie wina, a dostawy trunku były na jego rozkaz specjalnie rozwodnione. Ponadto budowniczy pracujący na tak wysokiej budowli mieli pasy bezpieczeństwa, więc choć inwestycja trwała długie lata, tylko jeden z nich spadł z rusztowania i się zabił.

Konkurowali ze sobą także florenccy rzeźbiarze i architekci. Oprócz Brunelleschiego w historii zapisał się Lorenzo Ghilberti, który m.in. wygrał konkurs na projekt i wykonanie drzwi z brązu do baptysterium przy katedrze Santa Maria del Fiore. Utrzymanie powstałych

b.tumilowicz@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Kosmos Kandinskiego

Im bardziej przerażający jest świat, tym bardziej sztuka musi być abstrakcyjna

„Artysta powinien być ślepy na »uznaną« czy »nieuznaną« formę, głuchy na pouczenia i żądania epoki”, oznajmiał Wassily Kandinsky, rosyjski malarz tworzący na początku minionego wieku na Zachodzie. I faktycznie – pozostawał w swojej twórczości odporny na wszelkie kanony, prowokując współczesnych mu krytyków. Szydzili z niego jako szaleńca albo narkomana. Po latach natomiast okrzyknięty został jednym z najgenialniejszych wizjonerów w dziejach malarstwa, współtwórcą abstrakcjonizmu.

Dziś jego obrazy, wyceniane na miliony, ulokowane są w największych muzeach świata i elitarnych kolekcjach prywatnych. Rzadką okazję zobaczenia wielu z nich, w tym tych najważniejszych, stworzyło Muzeum Barberini w Poczdamie wystawą zatytułowaną „Kosmos Kandinskiego”. Prezentowanych jest tam również kilkadziesiąt prac innych artystów, podążających niegdyś razem z nim tą samą drogą czy pozostających pod jego wpływem. Oglądać można więc dzieła m.in Barbary Hepworth, Pieta Mondriana czy Lubow Popowej. Ekspozycja została uznana za wydarzenie w życiu kulturalnym Europy tego roku.

Ogromne zainteresowanie dorobkiem Wassilego Kandinskiego (1866-1944) wynika chyba nie tylko z jego sławy. Wydaje się, że rodzi się w nas właśnie teraz prawdziwe uznanie dla abstrakcji i jej zrozumienie. Może to się wiązać z dojrzewaniem odbiorców i ukształtowaniem naszej zdolności do abstrakcyjnego myślenia. Ale może też wynikać z coraz większego zagubienia w rzeczywistości i poczucia, że naszego świata nie daje się już opisać tak

Kosmos Kandinskiego. Abstrakcja geometryczna w XX wieku Muzeum Barberini w Poczdamie do 18 maja

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Abstrakcja uduchowiona

Łódzka wystawa przekonuje, że nie istnieje obiektywna prawda o świecie – jest on taki, jakim go postrzegamy

Terry Frost, Pejzaż zimowy, 1955

W każdym kraju znajdzie się jakieś miasteczko ukochane przez malarzy. W Wielkiej Brytanii okazuje się nim St Ives. Samo jego położenie jest intrygujące – na koniuszku Półwyspu Kornwalijskiego. Upodobali je sobie, zwłaszcza w latach II wojny światowej i późniejszych, nie tylko liczni malarze brytyjscy, ale też przyciągnięci sławą miejsca artyści zagraniczni. Wśród nich był np. Piotr Potworowski, zbiegły z Polski po kampanii wrześniowej 1939 r.

Stworzone tam obrazy stały się dziś osnową wystawy w Muzeum Sztuki ms2 w Łodzi, zatytułowanej „St Ives i gdzie indziej”. To rozszerzenie tytułu sygnalizuje, że do prezentowanego zbioru kuratorzy włączyli sporo prac o podobnym charakterze, ale powstałych gdzie indziej w świecie. Dzięki temu oglądający uświadamiają sobie, że to, co się działo w tym małym i dalekim miasteczku, było zalążkiem prawdziwie szerokiego trendu. Mógłbym go nazwać „uduchowieniem abstrakcji”.

Kierunek ten sam w sobie był już w malarstwie mocno osadzony, lecz głównie w kontekście całkowitego oderwania od rzeczywistości. Teraz miał się stać jej magicznym, malarsko-poetyckim wyrazem. Twórcy spotykający się w St Ives nie założyli co prawda żadnej formalnej grupy artystycznej, nie opracowali – jak to się często dzieje w takich wypadkach – żadnego twórczego manifestu. Ale myśleli i czuli podobnie. Działo się tak zapewne za sprawą zderzenia w ich wrażliwej wyobraźni dwóch bliskich im światów – rozwijającej się nowatorskiej i modnej abstrakcji oraz kolorowej, pogodnej, żywej przestrzeni wokół miasteczka i przestrzeni „gdzie indziej”.

Nie wiem, jak wyglądało życie codzienne w malowniczym St Ives. Mogę sobie jednak wyobrazić, że wypełnione było atmosferą sztuki. Malarze wracający z plenerowych stanowisk musieli na siebie wpadać, zagadywać się, zasiadać w kwietnych ogrodach nad szklanicami cydru, mówić o swoich zmaganiach artystycznych lub zagłębiać się w sporach o ich sens.

Najciekawsze było pewnie podglądanie przenoszonych blejtramów. Przy stosowanej wówczas przez artystów abstrakcyjnej formie wyrazu jasne było, że w tych samych miejscach w terenie każdy widział i uwieczniał coś zupełnie innego! Nie „inną wersję” tego samego widoku, lecz całkowicie inny widok tej samej przestrzeni. Tak oto abstrakcja wchodziła na pole opowieści o konkretnym świecie, wpisując na zawsze St Ives do historii malarstwa.

Władysław Strzemiński, Pejzaż morski, 1933.

Na wystawie rzeczywiście ma się ochotę tak interpretować oglądane obrazy, by odnajdywać ich związek z realiami. Przy jednym z ciekawszych dla mnie płócien, „Pejzażu z Kornwalii” pędzla Piotra Potworowskiego, miałem przekonanie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Husarze, szmalcownicy i zdrowy rdzeń narodu z przetrąconym kręgosłupem

Na ważny i godny upowszechnienia tekst prof. Jana Grabowskiego („Co naprawdę wydarzyło się w Markowej”, „Przegląd” 12/2025) zareagował jeden z Czytelników. Najpierw przedstawił swoją dość oryginalną teorię muzealnictwa, twierdząc, że muzea mają prezentować w ekspozycjach nie prawdziwe dzieje, tylko te ich fragmenty, które przekazują godne naśladowania wzorce. Jak rozumiem, podobną rolę mają odgrywać podręczniki do historii. To nic nowego. Lukrowanie historii i jej mitologizowanie jest od dawna ulubionym zajęciem niektórych historyków, a dla historyków pisowskich to nawet dogmat. W czasach rządów PiS ci, którzy szczególnie zasłużyli się w lukrowaniu, byli odznaczani najwyższymi orderami. Byli też ulubionymi przewodnikami niedouczonych polityków w „polityce historycznej”. Natomiast ci, którzy chcieli na własną historię spojrzeć krytycznie, to oczywiście byli zdrajcy, a w najlepszym razie kosmopolici i lewacy. Do tej kategorii zaliczani są więc Szujski (i cała krakowska szkoła historyczna), Norwid, a ze współczesnych oczywiście Gombrowicz i Miłosz. Tylko jak polukrowana historia ma być nauczycielką życia? Jak mamy być w przyszłości mądrzejsi, lepsi, jeśli nie wskażemy, co w dotychczasowej historii było błędem, co złem?

Oburzony na tekst prof. Grabowskiego Czytelnik ewidentnie myli rolę pomnika z rolą muzeum. Pomniki stawiamy tym, których czyny chcemy wyróżnić, utrwalić w narodowej pamięci. Rola muzeum (i podręcznika do historii) jest inna. Ma przekazywać pełną, nieocenzurowaną wiedzę o przeszłości.

Czytelnik krytykujący prof. Grabowskiego nie zarzuca mu tego, że napisał nieprawdę, tylko ma pretensję, że napisał całą prawdę. Nie przeczy, że na rodzinę Ulmów doniósł sąsiad Polak, nie przeczy, że Polacy częściej wydawali Żydów Niemcom, niż ich ukrywali, ani nawet temu, że ich czasem mordowali. Ale wywodzi, że tych szmalcowników i morderców nie upoważniała do ich czynów żadna polska władza, że były to ekscesy kryminalne jednostek, wprawdzie dość licznych i narodowości polskiej, ale przecież nie obciąża to państwa polskiego ani polskiego narodu. To prawda, polskie państwo podziemne nikogo do mordowania czy choćby wydawania Żydów Niemcom nie nawoływało, co więcej – postępki takie potępiało. Ale też zdarzały się przypadki, że Żydów mordowali nie pojedynczy mordercy, nie watahy cywilnych zwyrodnialców, lecz oddziały podziemnego wojska. Czytelnik przyznaje, że „normalnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

O krok od plagiatu

Archeolożka z Opola nie dochowała naukowej rzetelności

Opole zasłynęło kilka lat temu aferą z plagiatorką, która została dyrektorką muzeum, a potem, pomimo wyroku sądu, przez cztery miesiące była wojewódzką konserwatorką zabytków. O plagiatach popełnianych przez ludzi nauki można przeczytać na Forum Akademickim dzięki m.in. pracy „łowcy plagiatów” – dr. hab. Marka Wrońskiego. Wiele uczelni ma w kadrze akademickiej takie osoby, którym nie po drodze z etyką, poszanowaniem praw autorskich, naukową rzetelnością, a mimo to wykładają, są wybierane na stanowiska zaufania społecznego.

Dr Magdalena Przysiężna-Pizarska została w styczniu br. przewodniczącą rady naukowej projektu pod nazwą „Millennium Piastowskie w Opolu – przygotowanie ekspozycji grodu na Ostrówku”. Adiunktka w Instytucie Historii Uniwersytetu Opolskiego ma tytuł Wykładowcy Roku 2023/2024 Uniwersytetu Dzieci, była członkinią Rady Programowej Instytutu Śląskiego, do niedawna kierowała badaniami archeologicznymi w katedrze opolskiej, gdzie zbyt szybko otrąbiła sensacyjne znalezisko, którego nie było. W 2023 r. w Instytucie Śląskim wydała przewodnik „Grodziska wczesnośredniowieczne na Opolszczyźnie. Miejsca pamięci po ośrodkach władzy wczesnośredniowiecznej i średniowiecznej na Śląsku Opolskim”. Ta 168-stronicowa książeczka zawiera wprowadzające w konfuzję opisy „miejsc pamięci”, w większości przepisane z biblii tego tematu, niedoścignionej książki Józefa Kaźmierczyka, Klemensa Macewicza i Sylwii Wuszkan „Studia i materiały do osadnictwa Opolszczyzny wczesnośredniowiecznej” wydanej przez Instytut Śląski w Opolu w 1977 r. (nazwę ją dalej KMW).

Publikacja Przysiężnej-Pizarskiej to nie tylko zły przewodnik, pełen błędów, pomyłek, nieprawdziwych i nieaktualnych danych, z rysunkiem na okładce użytym bez wiedzy autora. Broszura jest przykładem bylejakości naukowej i redakcyjnej oraz swobodnego stosunku do poszanowania praw autorskich. Tymczasem Instytut Śląski w Opolu – poważna instytucja naukowa – uznał ją za ważną dla rozwoju badań archeologicznych.

Plagiat ukryty za spisem lektur

– Już wstęp do broszury podaje nieprawdziwe dane: „AZP 1970-1990”. W rzeczywistości badania Archeologiczne Zdjęcie Polski (AZP) zaczęły się w 1978 r. i na terenie województwa opolskiego były prowadzone jeszcze w 2014 r. Zgodnie z informacją kierownika Działu Archeologicznego Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Opolu archiwum liczy ok. 14 tys. kart opracowanych w ramach AZP. Do 2024 r. zarejestrowano mniej więcej tyle stanowisk archeologicznych o różnej chronologii, a nie podane przez autorkę 5 tys. – wskazuje Ewa Matuszczyk-Rychlik, archeolożka z 46-letnim doświadczeniem z Muzeum Śląska Opolskiego.

Wiele osób z opolskiego środowiska naukowego wypowiada się anonimowo, że książeczka jest napisana niedbale, że to plagiat. – Autorka powieliła układ opisu stanowiska/grodziska zastosowany w publikacji KMW, przestawiając kolejność poszczególnych pozycji – zaznacza Matuszczyk-Rychlik. – Gdyby zachowała opisy jak leci, napisała we wstępie, że wprawdzie były prowadzone późniejsze badania, ale postanowiła przypomnieć czytelnikom, co ta trójka napisała na temat

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Co naprawdę wydarzyło się w Markowej

Muzeum Ulmów można najlepiej opisać jako modelowy przykład fałszowania historii Zagłady

Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej otwarło swoje podwoje w 2016 r. Markowa leży w południowo-wschodniej Polsce i jest wsią, w której Niemcy zamordowali w marcu 1944 r. ośmioosobową rodzinę Ulmów – ciężarną matkę, jej męża i szóstkę dzieci – oraz dwie żydowskie rodziny, które ukrywały się pod ich dachem. Ulmowie zostali zadenuncjowani przez sąsiada, członka polskiej policji granatowej.

Odwaga i poświęcenie rodziny Ulmów zostały dobrze udokumentowane i znajdują się w centrum wystawy głównej. Ale muzeum ma o wiele bardziej ambitne cele. Oprócz sprawy Ulmów stara się przedstawić wysiłki polskiego społeczeństwa w ratowaniu Żydów na całym Podkarpaciu, rozległym regionie południowo-wschodniej Polski. Podkreśla ogromne zaangażowanie katolickiego kleru, odważne czyny polskiego ruchu oporu i, oczywiście, bezinteresowne poświęcenia rzesz polskich „świadków”, którzy ocalili swoich żydowskich sąsiadów podczas Holokaustu. Krótko mówiąc, muzeum Ulmów można najlepiej opisać jako modelowy przykład fałszowania historii Zagłady, gdzie bohaterskie czyny pojedynczych ludzi są ukazane jako moralne wybory polskich mas.

Wypaczanie Holokaustu roi się od pominięć, półprawd i braków kontekstu, pozostawiając nas z błędnym przekazem historycznym. Zacząć można od tego, że podczas wojny Markowa była dużą wsią, zamieszkaną przez ok. 5 tys. ludzi, w której „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” zostało przeprowadzone przez lokalną ludność, z niemieckiego rozkazu, ale bez niemieckiej asysty. Skoncentrowanie i przetransportowanie miejscowych Żydów do najbliższego niemieckiego punktu koncentracji (kilka kilometrów dalej) zostało przeprowadzone rękoma polskich sąsiadów. Zdecydowana większość Żydów odmówiła zgłoszenia się w miejscu zbiórki, jak im nakazano, i ukryła się w pobliskich lasach. Wtedy zaczęły się obławy. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, miejscowi strażacy i uzbrojeni chłopi przeczesywali lasy, szukając zbiegów. Schwytanych okradali, bili i przekazywali Niemcom na stracenie. Bywało i tak, że miejscowi gwałcili Żydówki i zabijali mężczyzn bez żadnej asysty ze strony Niemców. Jak można się było spodziewać, muzeum w Markowej nie ma nic do powiedzenia na temat tego aspektu stosunków polsko-żydowskich podczas wojny. Celem muzeum jest przekazanie nam dowodów przyjaźni polsko-żydowskiej oraz pokazanie nam szlachetnych postaw i poświęcenia miejscowej ludności.

Żeby zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło w Markowej, i dlaczego decyzje takich ludzi jak rodzina Ulmów były wyjątkowe, musimy wysłuchać głosów nielicznych ocalałych. Głosów, których nie da się usłyszeć w muzeum w Markowej. Jakub Einhorn był Żydem z Markowej, jedynym ocalałym ze swojej licznej rodziny. Po wojnie, rozpaczliwie poszukując sprawiedliwości i zadośćuczynienia, zeznał przed polskim sądem:

„Było to 12 grudnia 1942 r. – a datę tę pamiętam specjalnie dobrze, ponieważ poprzednio 8 grudnia, tj. we środę, zamordowano mi żonę i jedno dziecko. W niedzielę, to jest 12 grudnia, w czasie kiedy ja sam oraz moje 3 siostry oraz 1 brat ukrywaliśmy się u Katarzyny Bar, usłyszeliśmy, jak znajomy mi dobrze Michał Trznadel głosem donośnym zwoływał ludzi do zgromadzenia się koło Szmula domu, tj. koło domu mojego ojca Samuela Einhorna. […] za jakiś czas usłyszałem gwar

Fragmenty książki Jana Grabowskiego Wybielanie: Polska wobec zagłady Żydów, Vis-à-vis Etiuda, Kraków 2024

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Zabytki wracają nad Bosfor

Tureckie władze stawiają sobie za punkt honoru odzyskanie zrabowanych dzieł sztuki. W minionych 20 latach do kraju wróciło ponad 12 tys. artefaktów

Korespondencja z Turcji

Młoda kobieta w chuście swobodnie narzuconej na ciemne włosy niepokojąco świdruje wzrokiem każdego, kto wchodzi do zaciemnionej sali Muzeum Mozaiki Zeugma w Gaziantep na południu Turcji. W jednej z najnowocześniejszych placówek tego typu na świecie całe podłogi i ściany wyłożone są olbrzymimi mozaikami, w większości przypadków idealnie zachowanymi albo umiejętnie odrestaurowanymi. Odkryto je podczas wykopalisk w nieodległej Zeugmie, pamiętającej 300 r. p.n.e. Miasto leżące na trasie Jedwabnego Szlaku miało wówczas niebagatelne znaczenie, a dziewczyna to chyba najbardziej znana, choć wcale nie najlepiej zachowana (brakuje jej ust) mozaika z Zeugmy, odnaleziona w ramach prac archeologicznych prowadzonych w latach 1988-1999. To ona widnieje na plakatach, magnesach, gadżetach i okładkach albumów, a nawet na biletach do muzeum. Mało kto wie, że miała towarzystwo.

Złodzieje mozaik

Wychodzę z sali, w której wystawiana jest „Cygańska dziewczyna”, i staję przed długą gablotą, w której umieszczono kilkanaście innych fragmentów mozaik: kilka postaci, ptaki w różnych pozach, wzory geometryczne. Wyglądają, jakby dosłownie wycięto je nożyczkami z większej całości.

– Mniej więcej tak było – potwierdza moje przypuszczenia przewodniczka. Dodaje, że złodzieje dzieł sztuki, którzy w latach 60. prowadzili nielegalne wykopaliska, nie tracili czasu na odkopanie całości. – Wzięli najefektowniejsze lub najlepiej zachowane części, „wycinając” je z całości, i sprzedali za granicę – wyjaśnia.

„Cygańska dziewczyna”, która też jest elementem zniszczonej mozaiki, miała szczęście. Została na miejscu, bo przykryła ją przewrócona kolumna. Złodzieje nie mieli czasu na jej usuwanie.

Oświetloną gablotę zdobi turecka flaga – dowód narodowej dumy, choć to przecież Rzymianie, a nie Turcy, którzy nastali w Anatolii kilka wieków później, są autorami dzieł wystawianych w muzeum. Od przewodniczki dowiaduję się, że rząd włożył mnóstwo wysiłku w sprowadzenie skradzionych mozaik z USA. Przez kilkadziesiąt lat wystawiane były w Ohio. Badacze z tamtejszego uniwersytetu stanowego wiedzieli, że najpewniej pochodzą z Turcji, opisali je jednak jako dzieła z Antiochii (tur. Antakya), a nie spod Gaziantep. Czy mieli świadomość, że wystawiają kradzione artefakty, które w Stanach Zjednoczonych znalazły się za sprawą przemytników? Przewodniczka dyplomatycznie milczy. Na stronie amerykańskiego uniwersytetu znajduję informację, że zdecydowano się je zwrócić „w imię dobra publicznego”, choć nie za darmo. Turcy sfinansowali powrót mozaik z Zeugmy i zapłacili za ich repliki, które w Ohio zastąpiły oryginały.

Dwa zabytki dziennie

Mozaiki z Zeugmy to niejedyne dzieła zwrócone Turcji w ostatnich latach. Z okazji obchodzonego w połowie listopada Międzynarodowego Dnia Zwalczania Nielegalnego Handlu Dobrami Kultury media nad Bosforem podały, że w ciągu dwóch minionych dekad do kraju wróciły 12 164 zabytki. To tak, jakby co dzień Turcy odzyskiwali dwa artefakty. We wrześniu 2024 r. w muzeum antycznej Troi pod Çanakkale otwarto wystawę „No escape!” złożoną wyłącznie z tych artefaktów – uprzednio skradzionych – które wróciły z zagranicy lub zostały skonfiskowane przez tureckich celników podczas próby nielegalnego wywozu z kraju. Wśród nich znajduje się mający 6,5 tys. lat marmurowy posążek bożka o imieniu Kilya z epoki chalkolitu (czyli miedzi) w Europie. Nielegalnie sprzedany za śmieszną kwotę w 1991 r. również trafił do Stanów Zjednoczonych. Tureckie Ministerstwo Kultury i Turystyki odzyskało go w 2023 r.

– W ostatnich latach zaczęliśmy uwzględniać artefakty historyczne w protokołach umów dwustronnych, które zawieramy z poszczególnym krajami – powiedział na otwarciu wystawy wiceminister kultury Batuhan Mumcu. I dodał, że właśnie dzięki temu tak skutecznie udaje się w ostatnich latach sprowadzać kradzione dzieła do kraju, choć nie zawsze jest łatwo. – Ważna jest nie tylko identyfikacja obiektów, lecz także dostarczenie dowodów, że za granicę trafiły nielegalne – zaznaczył wiceminister. Jego urząd prowadzi korespondencję z innymi krajami w sprawie wielu takich dzieł, dostarczając rzeczonych dowodów.

Okradanie sułtana

Co do niektórych dzieł nie ma wątpliwości, że pochodzą z terenów dzisiejszej Turcji, wiadomo też, jak trafiły za granicę: do Muzeum Pergamońskiego, Luwru czy British Museum. Niemiecki inżynier Carl Humann, który przybył do imperium osmańskiego budować drogi, wyjechał, wywożąc legalnie skarby z Pergamonu. W tym ołtarz Zeusa (zbudowany w latach 180-170 p.n.e. na polecenie króla Eumenesa II), po którym w antycznym mieście został tylko pusty cokół, będący dzisiaj solą w oku tureckich archeologów. Na prowadzenie wykopalisk Humann miał ferman – pozwolenie sułtana Abdülhamida II.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Sejm na tropie Rafaela

Poseł ma kontakt z osobą, która wie, gdzie może się znajdować „Portret młodzieńca”

Muzealnicy, historycy sztuki i osoby prywatne od 80 lat poszukują namalowanego przez Rafaela Santi „Portretu młodzieńca”, jednego z najcenniejszych dzieł, które zaginęły z polskich muzeów w wyniku II wojny światowej. Co jakiś czas emocje poszukiwaczy rosną. Pojawiają się sygnały o miejscach ukrycia obrazu na Dolnym Śląsku, w Szwajcarii, Niemczech, Rosji, nawet w Australii. O poszukiwaczach dzieła powstało wiele programów, filmów, artykułów i cenna książka „Zaginiony Rafael” Roberta J. Kudelskiego. Natomiast nikt nie szukał obrazu w miejscu wskazanym nie tak dawno w polskim parlamencie.

Interpelacja nr 1713

Mariusz Krystian, poseł PiS z województwa małopolskiego, były wójt gminy Spytkowice, 15 marca 2024 r. wystąpił w Sejmie z interpelacją do ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Poinformował, że zna osobę, która twierdzi, że znajdujący się przed wojną w zbiorach Muzeum Książąt Czartoryskich obraz Rafaela, jedna z najcenniejszych strat wojennych polskiej kultury, w styczniu 1945 r. nie opuścił Krakowa, jak przypuszcza wielu historyków, ale nadal znajduje się na Wawelu, w skrytce wykonanej na polecenie generalnego gubernatora Hansa Franka. W czasie ewakuacji Niemców wywieziona została kopia tego obrazu, nieco mniejszych rozmiarów, natomiast oryginał pozostał. O skrytce na zamku wawelskim miał poinformować niemiecki żołnierz, który po wojnie przyjechał do Polski i spotkał się z historykiem sztuki. Ten drugi w latach 1997-2003 w imieniu wojewody wrocławskiego, później dolnośląskiego, koordynował prace związane z polskimi dobrami kultury utraconymi w czasie wojny.

Odnalezienie obrazu byłoby wydarzeniem bezprecedensowym w historii muzealnictwa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Wiecznie o wieczności

Wyjaśnienie tajemnicy obrazów van Gogha wydaje się ciągle przed nami. I właśnie ta tajemnica przyciąga tłumy

Korespondencja z Londynu

„Malarz przyszłości to musi być kolorysta, jakiego jeszcze nie było”, twierdził Vincent van Gogh w liście do brata Theo w 1888 r. Przez następne dwa lata rozwinął unikatową sztukę przedstawiania swoich wizji i emocji poprzez zastosowanie niebywale intensywnych kolorów w sposób, „jakiego jeszcze nie było”.

Rzeczywiście stał się „malarzem przyszłości”. Jego prace zostały zauważone i zdobyły uznanie dopiero po śmierci artysty. Być może dlatego, że swoją twórczością dokonał przełomu i stworzył podstawy dla nowej epoki malarstwa. O dziwo, dziś van Gogh nadal jest uważany za „malarza przyszłości”, bo wyjaśnienie tajemnicy jego obrazów wydaje się ciągle przed nami. I ta właśnie tajemnica bezustannie przyciąga tłumy.

W londyńskiej National Gallery trwa obecnie przekrojowa wystawa malarstwa Vincenta van Gogha pod tytułem „Poeci i kochankowie”. W ten sposób słynne muzeum uświetnia obchody 200-lecia swojego istnienia oraz 100. rocznicę nabycia pierwszych obrazów tego znakomitego twórcy: słynnych „Słoneczników” (1889) oraz „Krzeseł” (1888).

Zwiedzający mogą zobaczyć 60 prac Holendra, w tym wiele najsłynniejszych, m.in. „Sypialnię”, „Autoportret”, „Pole pszenicy z cyprysami” czy „Gwiaździstą noc nad Rodanem”. Wyjątkowy, wręcz sensacyjny wymiar prezentowanych zbiorów wiąże się z tym, że bardzo wiele obrazów pozyskano z najważniejszych muzeów świata: z Nowego Jorku, Indianapolis, Bostonu, Tokio, Rzymu, Bremy, Amsterdamu, jak również z prywatnych kolekcji. Najsłynniejsze „Słoneczniki” przybyły do Europy z Philadelphia Museum of Art po raz pierwszy w dziejach.

Tytuł wystawy nawiązuje do inspiracji malarza. Niewielki park w pobliżu domu wynajmowanego w Arles Vincent van Gogh nazwał „ogrodem poetów”. „Bardzo mi smutno, że nie możesz widzieć tego, co ja widzę. (…) Czyż to nie jest tak, że ten ogród ma w sobie jakiś dziwny styl, który sprawia, że można sobie doskonale wyobrazić renesansowych poetów: Dantego, Petrarkę, Boccaccia, przechadzających się pomiędzy tymi krzakami na usianej kwiatami trawie?”, pisał do brata, któremu wysyłał szkice. Było to dla niego również wiecznie zielone gniazdo kochanków.

Niezwykle soczyste kolory jego obrazów wyrażają głębokie uczucia. Niekoniecznie te radosne – życie nie obdarowało go uszczęśliwiającą miłością. Złożone kompozycje barw skrywają prawdę, którą, podążając przez sale The National Gallery, próbujemy dla siebie odkryć.

„W malarstwie staram się powiedzieć coś pocieszającego, jak w utworze muzycznym”, zwierzał się bratu w listach. On sam bardzo takiego spokoju potrzebował, malował bowiem w chorobie, w stanie nienaturalnego ożywienia. Możemy tylko się domyślać, że otaczającą go rzeczywistość postrzegał znacznie ostrzej i bardziej wyraziście niż inni. Zanurzał się w swoich światach, nieszczęśliwy i samotny.

Te uczucia przenosił na płótno. „Słoneczniki” nie są kwiatami radości, pomimo słonecznych płatków mają czarne, martwe wnętrza. Dziwne drzewa w „Ogrodzie Szpitala św. Pawła” są straszne jak kolorowe ilustracje do złych bajek (w szpitalu psychiatrycznym Saint-Paul-de-Mausole pod Saint-Rémy-de-Provence artysta przebywał na dobrowolnym leczeniu od maja 1889 r. do maja 1890 r. – przyp. red.). „Ja wiem, że ta kombinacja czerwonej ochry, zasmucającej zieleni z szarymi czy czarnymi liniami wzbudza poczucie niepokoju, który często moich towarzyszy niedoli rani”, wyznał w 1989 r. I tak było naprawdę. To jedna z przyczyn, dla których jego malarstwo nie wywoływało entuzjazmu, miało złą aurę. Być może w odniesieniu do jego życia zbyt trafną.

Ten wielki mistrz pędzla tworzył w czasach dla nauki, w tym optyki, przełomowych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura

Jak wytropić Chełmońskiego

Już kilkanaście jego obrazów znaleziono za granicą, aby u nas odsprzedać je z zyskiem. Kilkadziesiąt pozostało do odszukania

Jeśli macie eleganckich gości z zagranicy, warto ich zabrać na wycieczkę do prywatnego muzeum sztuki Villa la Fleur w Konstancinie (villalafleur.com). To doskonała wizytówka Polski. W dodatku pod koniec września otwarto tam monograficzną wystawę malarstwa Mojżesza Kislinga (1891-1953), który już za życia odniósł w świecie sukces artystyczny i towarzyski. Dziś jest gwiazdą największych międzynarodowych aukcji. Sławny artysta urodził się w Krakowie i studiował na tamtejszej ASP. Wyemigrował do Paryża w 1911 r.

École de Paris w Konstancinie i w domu

Muzeum w Konstancinie otworzył w 2010 r. Marek Roefler, deweloper i kolekcjoner. Na światowych aukcjach kupuje dzieła przede wszystkim polskich artystów emigrantów, którzy należeli do środowiska École de Paris.

Teraz możemy oglądać 150 dzieł Kislinga, w tym 130 obrazów olejnych. Wypożyczone zostały z prywatnych kolekcji w kraju i za granicą oraz z muzeów. 47 dzieł pochodzi z kolekcji własnej Villa la Fleur. Na zwiedzanie dwóch zabytkowych budynków pełnych dzieł sztuki warto zarezerwować co najmniej godzinę. Wypocząć można zaś w prywatnym parku, pośród rzeźb światowej klasy.

Marek Roefler swoją kolekcję mógł trzymać w ukryciu lub gromadzić obrazy w dowolnym miejscu na świecie. Otworzył muzeum w Polsce. Nie jest już jednym z tysiąca anonimowych przedsiębiorców. Ma cenione muzeum, które w krótkim czasie zyskało międzynarodową renomę. Z najlepszych światowych muzeów wypożycza dzieła, a własne zbiory oficjalnie udostępnia na wystawach w innych krajach.

Co roku kolekcjoner otwiera monograficzną wystawę jednego artysty emigranta. Do każdej wydaje dwujęzyczną monografię prezentowanego malarza. Autorem wystaw i monografii jest Artur Winiarski, dyrektor muzeum. Gigantyczną frekwencję miała ubiegłoroczna wystawa Tamary Łempickiej, a Marek Roefler ma w swoich zbiorach wybitne obrazy tej legendarnej malarki.

Przed laty wylicytował w Nowym Jorku „Autoportret” Kislinga. Obraz pochodzi z kolekcji Leopolda Zborowskiego, marszanda, który odkrył i wylansował Modiglianiego. Zborowski urodził się w Zaleszczykach. W Villa la Fleur budzi zachwyt jego portret

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.