Tag "muzyka"
Życie to nie Hollywood
Nikt z nas nie chce być sam. Wszyscy marzymy o miłości. Potrzebujemy dotyku drugiego człowieka
Arkadiusz Jakubik – aktor filmowy i teatralny. Czterokrotny laureat Orła, wokalista zespołu Dr Misio. Na najnowszej solowej płycie „Romeo i Julia żyją”, będącej albumem koncepcyjnym, reinterpretuje klasyczną historię Szekspira. Poprzez dziesięć utworów opowiada historię Jana i Krystyny Marców z Piaseczna, pokazując słuchaczom, że miłość nie zna wieku.
Zna pan takich Janków Marców? Tych gości, którym nieco rozjechały się oczekiwania względem własnych miłostek i związków? Wykluczonych przez społeczeństwo, nieco wyśmianych, może i niemających nic do stracenia?
– To często są moi bliżsi albo dalsi znajomi. Specjalnie umieściłem akcję tej opowieści w małym Piasecznie, bo wydaje mi się, że ludzie w takich miejscach są prawdziwsi; często okazują się ciekawsi i bardziej skomplikowani. Mają też tajemnice, które skrzętnie skrywają przed sąsiadami. Takich Janków, borykających się z problemami w relacjach partnerskich, mających kłopot z ułożeniem sobie życia, z brakiem samoakceptacji, znam bardzo wielu.
A jakie są Krystyny?
– W tej opowieści Krystyna jest nieodłącznie związana z Janem. Trudno mi określić, jakie one są. Wszyscy jesteśmy inni i to także ważny aspekt historii, którą przedstawiam swoim słuchaczom.
Gdzie pan tych Marców znalazł, poznał? Wystarczy jeździć tramwajem i notować podsłuchane rozmowy, czy są oni jakąś składową relacji i znajomości budowanych przez lata?
– Jakoś tak się złożyło, że moi przyjaciele z reguły funkcjonują w nierozłącznych parach i długoletnich związkach. Ten system naczyń połączonych towarzyszy mi więc od lat. Trudno mi zatem nie zwracać uwagi na dynamikę poszczególnych relacji. Ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do uważnej obserwacji i rozmów z ludźmi. Przy okazji dochodzą spotkania w trakcie tras koncertowych, których odbywam mnóstwo, i to zawsze są konwersacje pozostające ze mną na długo. Natomiast prawda jest też taka, że historii tego rodzaju nie wymyśla się przed ekranem laptopa. To jest oparte poniekąd na moich doświadczeniach. Opowiadam o Marcach przez pryzmat swoich przeżyć, bo kiedyś Romeo miał na imię Oskar, a Julia to była Ruth.
To znaczy?
– Moi bohaterowie Jan i Krystyna Marcowie chcą razem wystawić sztukę Szekspira, a finalnie odgrywają ten spektakl w swoim domu. U mnie było dosyć podobnie, ponieważ dramat Ingmara Villqista „Oskar i Ruth”, opowiadający o szalonym małżeństwie, które na przemian kłóci się i zaleca do siebie w różnych estetykach oraz gatunkach teatralno-filmowych, grałem z moją żoną Agnieszką. Razem jesteśmy już ponad 33 lata. Staliśmy się dinozaurami w naszym środowisku! (śmiech). A samo przedstawienie graliśmy 17 lat. Wyobraża pan sobie? Doszliśmy do momentu, w którym teksty tego dramatu weszły do naszego codziennego języka. Z Agnieszką przerzucamy się nimi non stop aż do dzisiaj.
Ma pan jakiś ulubiony?
– Gdy w najróżniejszych okolicznościach przyrody mówię do Agnieszki: „Co jest nie tak?”, ona zawsze odpowiada z lekką afektacją: „Wszystko jest nie tak. Zawsze wszystko było nie tak”. Niezależnie od okoliczności zawsze wybuchamy śmiechem. Nie wiem, dlaczego, ale cały czas bardzo nas to bawi!
Coś jeszcze o tym przedstawieniu?
– Dziś mam wrażenie, że było ono bardzo istotną częścią naszej relacji. Trochę opowiadało o nas i o tym, jak funkcjonujemy, ale w jakimś sensie stało się też częścią naszej małżeńskiej autoterapii.
Dlaczego?
– Ponieważ umówiliśmy się, że nigdy nie zagramy tego spektaklu pokłóceni. A nawet w najlepszym związku mają miejsce tzw. ciche dni. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację, że akurat jest taki cichy dzień, a my wieczorem musimy zagrać „Oskara i Ruth”. Mamy około godziny drogi z naszej wsi pod Piasecznem do Teatru Powszechnego w Warszawie. No i oczywiście jak jedna strona się nie odzywa, to druga podobnie. Agnieszka jest Skorpionem, a ja upartym osłem spod znaku Koziorożca. No i jedziemy do teatru. Oczywiście żadne z nas nie wyciągnie ręki, więc i godzina w samochodzie milcząca. Napięcie takie, że siekierę można w powietrzu zawiesić. Lądujemy w teatrze o 18.00, spektakl już za godzinę. Cichy dzień trwa w najlepsze. W garderobie Agnieszka się maluje, ja się przebieram. Widownia zajmuje miejsca, za chwilę startujemy. Minuta do spektaklu, a dalej żadna strona nie wyciąga do drugiej ręki. W końcu zaczyna się przedstawienie. Stoimy w kulisach i słyszymy pierwsze dźwięki symfonii Beethovena. Zapalają się światła. A my nie wychodzimy na scenę. Ludzie czekają…
I nic?
– Nic a nic! (śmiech). Każda sekunda trwa wieczność. Raz… Dwa… Trzy… A my dalej stoimy w kulisach. Każde liczy, że to druga strona w końcu wyciągnie rękę. I ta strategia, o dziwo, działała (śmiech). Ktoś musiał pierwszy się złamać; objąć i powiedzieć: „ty głupolu jeden”, „ty kretynie”, „ty durna babo, chodź tutaj, już przestań, zaczynamy, dajmy sobie spokój”. Jak się przytuliliśmy i pocałowaliśmy, to dopiero wtedy mogliśmy wyjść na scenę. Ten spektakl był dla nas bardzo istotny i z pewnością miał funkcję terapeutyczną. Te wszystkie doświadczenia i emocje z teatru przerobiłem na opowieść o Janie i Krystynie. Czyli rzeczywistość zderza się u mnie z fikcją.
Dziś Arek Jakubik woli być aktorem czy może jednak muzykiem?
– To zależy od miejsca, w którym Jakubik aktualnie się znajduje (śmiech). Z zawodu jestem aktorem, a muzyka zjawiła się w moim życiu, kiedy zacząłem odczuwać potrzebę mówienia własnym głosem. Właśnie dlatego powstał Dr Misio – potrzebowałem mieć coś własnego. Jako aktor dostaję czyjś scenariusz do przeczytania, a potem do zagrania. Ktoś napisał te dialogi dla mnie i oczywiście staram się jak najlepiej je zinterpretować przed kamerą. Tylko to nie są moje
Muzyka rodzi się z ciszy
Andrea Bocelli od trzech dekad łączy muzykę klasyczną i rozrywkową
Korespondencja z Rzymu
Los odebrał mu wzrok, ale ma dar, który porusza miliony. Jego głos rozbrzmiewa na najważniejszych scenach świata. Usłyszymy go również w Polsce. Andrea Bocelli wystąpi 6 czerwca w Poznaniu i 8 czerwca we Wrocławiu. Włoski artysta podpisał pięcioletnią umowę na wyłączność z agencją AEG Presents – liderem w dziedzinie rozrywki na żywo, odpowiedzialnym m.in. za festiwal BST Hyde Park oraz światowe trasy Taylor Swift, Eltona Johna, Paula McCartneya, The Rolling Stones, Céline Dion i wielu innych gwiazd. Dla Bocellego współpraca z tą agencją to nowy początek. Symbol włoskiej muzyki, znany na całym świecie, rozpoczął trasę koncertami w Pompejach, są na niej także, oprócz Polski, Portugalia i Stany Zjednoczone. W 2024 r. Andrea Bocelli świętował 30-lecie kariery.
Od studiów prawniczych do śpiewu
Andrea Bocelli urodził się 22 września 1958 r. w La Sterza, niewielkiej toskańskiej wiosce niedaleko Lajatico, w rodzinie rolniczej. Od urodzenia miał problemy ze wzrokiem – zdiagnozowano u niego wrodzoną jaskrę. W wieku 12 lat, po wypadku podczas gry w piłkę nożną, całkowicie stracił wzrok.
Już jako dziecko pasjonował się muzyką – pierwsza płyta Franca Corellego, podarowana przez nianię, zainspirowała go do marzeń o karierze tenora. Uczył się gry na fortepianie, flecie, saksofonie i gitarze, śpiewał, komponował i rozwijał umiejętności w szkole dla niewidomych w Reggio Emilia. Również mając 12 lat, zdobył swoją pierwszą nagrodę – za wykonanie słynnej włoskiej piosenki „’O sole mio” w Viareggio.
Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie w Pizie. Po krótkim epizodzie pracy w kancelarii zdecydował się całkowicie poświęcić muzyce. Występował w klubach i kawiarniach, zainspirowany twórczością Franka Sinatry, Charles’a Aznavoura i Édith Piaf, a zarobione pieniądze inwestował w lekcje śpiewu. Jego determinacja i talent doprowadziły do podpisania kontraktu z wytwórnią Sugar Music. Przełom nastąpił w 1993 r., gdy Andrea zaśpiewał u boku Zucchero utwór „Miserere”. Rok później zwyciężył na festiwalu w San Remo z piosenką „Il mare calmo della sera”, rozpoczynając światową karierę.
W 2017 r. włoska telewizja Rai 1 wyemitowała film „Muzyka ciszy”, ekranizację autobiografii Andrei Bocellego. Reżyser Michael Radford opowiedział w nim historię chłopca z Toskanii, który mimo utraty wzroku nie porzucił marzeń. W roli mentora wystąpił Antonio Banderas, a muzykę skomponował Gabriele Roberto. To opowieść o wewnętrznej sile, o ciszy jako przestrzeni, w której rodzi się muzyka – historia małych rzeczy, które stają się czymś wielkim.
Komentując filmową opowieść o swoim dzieciństwie, Bocelli powiedział: „Nie wierzę w zasługi, ale w dar, który trzeba odkryć i pielęgnować. Wiara w przypadek może prowadzić do rozpaczy”. Zapytany o kontynuację biografii, żartobliwie dodał: „Moje obecne życie byłoby zbyt nudne na film – lepiej byłoby opowiedzieć o moich historiach miłosnych. To byłoby przynajmniej romantyczne”.
90 mln sprzedanych płyt
Od debiutu Bocelli nagrał kilkanaście albumów studyjnych, zarówno popowych, jak i klasycznych, w tym dziewięć kompletnych oper. Sprzedał ponad 90 mln płyt, a jego „Romanza” stała się jednym z najlepiej sprzedających się albumów w historii. Z kolei „Sacred Arias” to najpopularniejszy album muzyki klasycznej w jednym wykonaniu.
Sławę przyniósł mu także utwór „Con te partirò”, a wersja „Time to Say Goodbye” nagrana z Sarah Brightman stała się światowym przebojem. W duecie z Céline Dion zaśpiewał „The Prayer” – piosenkę nagrodzoną Złotym Globem i nominowaną do Oscara. W 2010 r. jego gwiazda pojawiła się na Hollywood Walk of Fame.
Andrea Bocelli wielokrotnie współpracował z uznanymi artystami, takimi jak Ed Sheeran, Lady Gaga, Barbra Streisand czy Luciano Pavarotti. Śpiewał dla papieży, monarchów i prezydentów, występował w Carnegie Hall i Metropolitan Opera, a także
Wujek Samo Cło i inne demony
Świat żyje stubiegunówką Pana Tupecika i dyktatem amerykańskiej lumpenburżuazji, tymczasem ja mam ubaw, bo rudzik mi się zagnieździł w ogrodzie i obśpiewuje swoje terytorium. Zza żywopłotu słychać odpowiedzi właścicieli innych oznaczonych rewirów. Rudziki to szczęście i ulga dla uszu, po tym jak spędziłem dwie wiosny z ziębami, miałem dość tego ptasiego Guantanamo, bo zięba jak zacięta płyta, tysiąckroć dziennie ta sama fraza, a rudzik jak rasowy jazzman, ma temat, ale nigdy go nie powtarza tak samo, nic, tylko słuchać i się zachwycać. Nie dziwi wcale, że największy ornitolog wśród kompozytorów, Olivier Messiaen, aż połowę ze swoich „Małych szkiców ptaków” na fortepian poświęcił właśnie rudzikowi. Natychmiast też musiałem przegonić z trawnika spasionego, czarnego kocura zwabionego tymi trelami – ptaszek zajęty zmaganiami wokalnymi mniej jest spostrzegawczy, kot miałby wyżerkę; pewnie i tak będzie ją miał, jeśli rudzik uwije gniazdko zbyt nisko.
Czemuż tylko ludzie są tacy durni i okrutni, że muszą zbrojnie ustanawiać swoje terytoria – nie mogliby wziąć przykładu z ptaków i toczyć wojen śpiewaczych? Chór wujów przeciw kontratenorom, kto wyciągnie wyżej, głośniej i finezyjniej swój hymn; bombardowania oratoriami, miny chorałowe, artyleria pieśni, jakoś by się to dało przecież ogarnąć bez przelewania krwi. Po stoczonej bitwie mielibyśmy wspólne odśpiewanie finału Wagnerowskiego „Złota Renu”: nimfy opłakiwałyby utratę złota i potępiały fałszywość bogów, podczas gdy wojownicy triumfalnie opiewaliby wkroczenie do Walhalli. Zamiast pośród ruchawek i rebelii żylibyśmy w nieustającym festiwalu pieśni i tańca.
Tymczasem trwa festyn niestabilności Wujka Samo Cło. On reprezentuje typ ludzi, którym uciekają pociągi, ale mój przyjaciel psychoterapeuta poradził, żeby raczej otaczać się w życiu tymi, którzy na pociąg nie zdążają. W sensie: są w stanie
Polskie kino traci charakter
Nie wiem, czym się różnią nasze filmy od większości zagranicznych tytułów
Krzysztof Varga – (ur. w 1968 r.) ukończył studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1991-2020 związany z „Gazetą Wyborczą” jako redaktor działu kultury, recenzent i felietonista w „Dużym Formacie”. Pod koniec 2020 r. został felietonistą „Newsweeka”. Trzykrotny finalista Literackiej Nagrody Nike. Za „45 pomysłów na powieść. Strony B singli 1992-1996” otrzymał Nagrodę Fundacji Kultury. Jego powieści i zbiory opowiadań tłumaczono na osiem języków. Niedawno nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się powieść „Śmiejący się pies”.
Często ogląda pan klasykę filmową?
– Bardzo chętnie wracam do klasyki, którą znajduję w mało znanym serwisie streamingowym FlixClassic. Kiedy jeszcze istniała moda na DVD, sprawiałem sobie czasem kolekcjonerskie wydania filmów. Dawało mi to rodzaj fetyszystycznej przyjemności. Zaciekawienie kinem wróciło do mnie naturalnie na początku pandemii, ponieważ zostałem uziemiony we własnym domu. Pierwsze trzy miesiące lockdownu spędziłem w euforii, byłem zachwycony perspektywą domowego festiwalu. Co znamienne, wybierałem właśnie klasykę, myśląc, że skoro świat się kończy i wszyscy umrzemy, to odświeżę sobie kino nieme. Nie mówię o komediach Bustera Keatona, raczej o ekspresjonizmie niemieckim. Sięgałem też po filmy noir, a z zupełnie innego porządku po arcydzieła Michelangela Antonioniego. Później okazało się, że będziemy żyć dalej i trzeba wrócić do współczesności.
Pana miłość do kina przypomina miłość do literatury?
– O ile czerpię perwersyjną przyjemność z oglądania złego kina, o tyle nigdy nie cieszyła mnie lektura tandetnych lub nieudolnie napisanych książek. Praca felietonisty wymusiła na mnie jednak szukanie i czytanie kuriozów. Byłem chyba jednym z nielicznych czytelników pojawiających się regularnie wywiadów rzek z egzorcystami czy książek Sławomira Mentzena. Poluję wręcz na takie skarby. Pojawiają się oczywiście wątpliwości, gdy siedzę w mieszkaniu i widzę rzędy książek, które powinienem przeczytać, a nie mam czasu, bo muszę brnąć przez złe lektury. Mówiąc obrazowo, nie będę pisał felietonów o Tomaszu Mannie.
Literatura, kino i muzyka były dla mnie fundamentalnie ważne, choć o tej trzeciej nie pisuję, słucham jej raczej prywatnie. Książki i filmy komentuję z pełną bezczelnością, bo przecież nie jestem krytykiem literackim ani filmowym. Mam wykształcenie polonistyczne ze specjalnością nauczycielską. Zawsze pozwalałem sobie na pisanie o filmach z pozycji dyletanta i czuję się z tym dobrze.
Łapie się pan na porównywaniu filmów do książkowych oryginałów?
– Podam najświeższy przykład. Kiedy usłyszałem o serialu „Sto lat samotności”, byłem przerażony, że proza Gabriela Garcíi Márqueza zostanie ubrana w formę koszmarnej telenoweli. Uważam jednak, że twórcy się obronili, bo zachowali nastrój, klimat i plastyczną wizję z kolumbijskiej powieści. Jeżeli mówimy o porównywaniu, to zwrócę uwagę na inny aspekt. Często wyłapuję w filmach cytaty albo nawiązania do innych tekstów kultury. Kilka lat temu pojawił się nowy teledysk Thoma Yorke’a z zespołu Radiohead, „Anima”. Moją pierwszą reakcją było skojarzenie z „Metropolis”. Wściekłem się, że pewnie nie wszyscy o tym wiedzą, choć dzieło Fritza Langa należy do żelaznej klasyki. Lubię tropić podobne nawiązania i hołdy we współczesnym kinie. Nie porównuję jednak ekranizacji do oryginałów, bo film i literatura są osobnymi dyscyplinami sportu. Obie dziedziny stanowią część sztuki, ale w lekkoatletyce bieg przez płotki i pchnięcie kulą też znacząco się różnią. Po prostu cieszę się, jeśli dana adaptacja okazuje się sukcesem.
Wskazałby pan reżysera, który znalazł klucz do adaptacji?
– Wojciech Jerzy Has jest dla mnie modelowym adaptatorem literatury. Jego „Lalka” nie cieszy się dużą sympatią w porównaniu z serialem Ryszarda Bera, ale lubię ją, bo lubię barokowy świat polskiego reżysera, z całym przesytem i operowością. Nie cenię zaś ostatnich dzieł mistrza, na czele z „Niezwykłą podróżą Baltazara Kobera” – forma zdominowała tam wszystko. W złotym okresie, gdy Has kręcił „Sanatorium pod Klepsydrą” i „Rękopis znaleziony w Saragossie”, tworzył wzorcowe ekranizacje. Gdyby te filmy były samoistnymi bytami, prawdopodobnie też bym się nimi zachwycał. Myślę, że 100-lecie urodzin Hasa, które teraz świętujemy, mogłoby być pretekstem do rozpropagowania jego filmów i przypomnienia ich młodszej widowni. Niedawno robiłem wywiad z Tomaszem Raczkiem, bo zauważyłem, że w swoich mediach społecznościowych skomentował słaby stan polskiego kina. Powiedział znamienną rzecz, że nie dostrzega dziś wizjonerów na miarę Hasa.
Ciekawe, że wspomniał pan akurat Hasa. Czasem mówi się, że on ekranizował nieadaptowalną literaturę.
– Musimy sobie najpierw odpowiedzieć na pytanie, czy istnieje coś takiego jak nieadaptowalna literatura. Często słyszę to hasło. Myślę, że nawet z „Ulissesa” można zrobić przyzwoity film. Większych problemów nastręczałby „Finneganów tren”, choć wyobrażam sobie surrealistyczny, eksperymentalny obraz inspirowany dziełem Jamesa Joyce’a. Sporo zależy od finalnego efektu. „Miłość Swanna” wyszła słabo, co nie znaczy, że z Prousta nie da się
Co dziś jest kultowe?
Grzegorz Kalinowski,
pisarz, autor sagi „Śmierć frajerom”
Kultowe jest teraz wszystko, bo jak nie, jak tak, skoro każdy jest gwiazdą. Kiedyś Braunek, Holoubek, Łapicki i Tyszkiewicz, dzisiaj ktoś, kto występuje, z całym szacunkiem dla rolników i dla żon, w programie „Rolnik szuka żony”. Teraz każde stare auto jest kultowe, każda ważniejsza rola w nieco głośniejszym filmie wyprodukowanym dawniej niż pięć lat temu, masowo spożywana potrawa, o której istnieniu właśnie dowiedzieli się mediaworkerzy. Kult jest kultowy. Zespół Kult. Nie tylko dlatego, że sprytnie się nazwał. Przede wszystkim, bo gra ponad 40 lat, bo teksty Kazika wciąż są aktualne, bo muzycy zapełniają sale i hale, bo jak wymyślili, że wystąpią na Teneryfie, to na ich koncert przyleciało kilka tysięcy ludzi. Bo ich działalność jest fenomenem i wykracza poza popularność, która dzisiaj stała się synonimem słowa kultowość. Bo słowa znaczą dzisiaj co innego niż wczoraj, dlatego jakiś cymbał napisał, a inny to przyklepał: „Okrzyknięto ją polską Anną Frank. Jej pamiętnik ukrywano przez 60 lat”. Pewnie kiedyś ten bełkot okrzykną jako kultowy.
Dr Małgorzata Bulaszewska,
medioznawczyni, kulturoznawczyni, USWPS
Dziś kultowe jest coś popularnego. Dla różnych grup pokoleniowych kultowe będą inne rzeczy, wydarzenia. Dziś kultowe jest dbanie o planetę. Równocześnie kultowe są filmy zmarłego Lyncha. W modzie kultowe są sklepy vintage, spożywamy kultowe kimchi i wszystko to, co sfermentowane. Kultowe jest zjawisko sigma mindset, trochę tak na poważnie i trochę żartobliwie. Na serio jest rozumiane jako stawianie na samorozwój zarówno intelektualny, jak i fizyczny. To także minimalizm społeczny, który oznacza unikanie dram, ludzi toksycznych, skupienie się na własnych celach oraz niedbanie o akceptację. Żartobliwie sigma mindset jest rozumiane i często upubliczniane w postaci memów, jako przerysowany portret młodego mężczyzny odcinającego się od wszystkiego. Na TikToku znajdujemy wiele filmików typu „While you were partying, I studied the blade” (sigma to wojownik); edity z Patrickiem Batemanem („American Psycho”) jako ikoną sigma mindsetu.
Marcin Goździeniak,
dziennikarz muzyczny, podcast Synestezja
Niepokojący jest trend mówienia, że są kultowe, na najświeższe single zaledwie po kilku dniach od premiery. Tymczasem kultowość się wypracowuje. W przypadku muzyków wymaga to masy kilometrów spędzonych w trasie i lat na scenie. Każda generacja ma swoje kultowe utwory. Dla jednych klasykiem jest dziś Pink Floyd, dla drugich Modern Talking. Jeszcze inni z takim sentymentem będą wspominać Young Leosię. De gustibus non est disputandum – czy jednak ktoś tak mówi, gdy z głośników leci Beethoven?
W czym Polacy są dobrzy?
Daniel Odija,
pisarz dwukrotnie nominowany do Nike, animator kultury
Wychodzi nam siatkówka, co jest udokumentowane zdobywanymi medalami. Mamy również dowody na to, że wychodzi nam literatura. W ostatnim czasie Nobel Olgi Tokarczuk, wcześniej Wisławy Szymborskiej, a jeszcze dawniej Miłosz, Reymont i Sienkiewicz. Szkoda, że mimo najwyższego poziomu pisarze są wykluczani społecznie przez państwo. Z Polaków są też dobrzy podróżnicy. Można powiedzieć, że jesteśmy narodem mobilnym. Wbrew stereotypom jesteśmy także świetnymi pracownikami. Widać to po szacunku do polskich pracowników na całym świecie. Polacy są również w czołówce, jeśli chodzi o dostarczanie wirtualnych usług. Wreszcie wychodzą nam schabowe i pierogi. Niestety, wychodzi nam też zawiść. Po prostu lubimy zazdrościć tym, którym się udaje. A najgorsze jest to, że czujemy zawiść wobec swoich.
Marcin Goździeniak,
dziennikarz muzyczny, podcast Synestezja
Polakom doskonale wychodzi muzyka. Nasi artyści, od wykonawców klasycznych, przez jazzmanów, po grających elektronikę i metal, są szanowani na całym świecie. Niesamowitą karierę robi ostatnio gitarzysta fingerstyle Marcin Patrzałek. Na YouTubie ten 24-latek ma miliony wyświetleń. Można go było nawet zobaczyć w tzw. halftime show podczas jednego z meczów NBA, gdzie zazwyczaj goszczą amerykańscy wykonawcy. Nie zapominajmy też o znanym na całym świecie Behemocie. Zespół Nergala jest czwartym najczęściej słuchanym za granicą polskim zespołem na platformie Spotify. Śmieszną ciekawostką może być zaś fakt, że obrazoburcza piosenka Cypisa o zażywaniu kokainy trafiła w Korei Południowej do zabawek – tańczących w rytm muzyki kaktusów – ponieważ melodia przypominała piosenki z gatunku K-pop.
Dr Milena Drzewiecka,
psycholożka społeczna
Polak Robert Lewandowski jest dobry, a nawet bardzo dobry, na boisku do piłki nożnej. Polka Iga Świątek jest dobra, a nawet bardzo dobra, na korcie tenisowym. Czy to czyni nas narodem dobrych sportowców? Pomijając indywidualne sukcesy, w sportach grupowych nie jesteśmy najlepsi. Polacy jako grupa są dobrzy w pracy (przynajmniej jej ilości) i… narzekaniu. Jeśli chodzi o liczbę godzin przepracowanych w tygodniu, to w UE (dane Eurostatu) wyprzedzają nas tylko Grecy. W kwestii narzekania zaś spokojnie możemy stawać do konkursu. Nad Wisłą dobrze się narzeka i w pracy, i na pracę. A nawet na sport. Chyba że Lewy strzeli gola, wtedy „wszyscy jesteśmy biało-czerwoni”. I wielu zupełnie nie przeszkadza, że FC Barcelona ani czerwona, ani biała, grunt, że Lewandowski jest „nasz”. W tym wyławianiu sukcesów „swoich” Polacy też są dobrzy. Nawet bardzo.
60 wrogów i 40 przyjaciół
Jak Irena Santor stała się pierwszym głosem „Mazowsza”
Tadeusz Sygietyński, słuchając Ireny, zdecydował, że nie tylko przyjmie tę dziewczynę do „Mazowsza”, ale uznał także, że ma ona potencjał na solistkę. I stała się tą solistką szybko, mniej więcej miesiąc po przyjęciu.
Na 7 grudnia 1951 r. „Mazowsze” miało zaplanowany koncert w warszawskim teatrze Roma. Spektakl był szczególnie ważny dla Sygietyńskiego, bo zespół miał wystąpić w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej. To oznaczało, że będzie oceniany nie tylko przez melomanów, ale także przez przedstawicieli resortu kultury i partyjnych notabli.
W trakcie jednej z prób do występu Sygietyński zaprosił Irenę na rozmowę, która podobno wyglądała mniej więcej tak:
– Moje dziecko, znasz piosenkę „Ej, przeleciał ptaszek”?
– Znam, proszę pana – odpowiedziała rezolutnie Irena.
– To zaśpiewaj, proszę! – polecił Sygietyński.
Irena znała tekst, ponieważ piosenka wpadła jej w ucho.
– Znałam [tekst], bo moja koleżanka mnie nauczyła tej piosenki, ale „Mazowsze” jej nie śpiewało. Pan Tadeusz nie chciał – opowiadała podczas swojego benefisu w 2023 r. Pięknie i czysto zaczęła śpiewać (…). Sygietyński, jak opowiadała Santor na toruńskim benefisie, jej występ skwitował krótko: „Od tej pory będziesz miała 60 wrogów i 40 przyjaciół”.
– To znaczy, że moje koleżanki to będą moi wrogowie – mówiła. – Ale tak się nie stało, bo pan Sygietyński trzymał wszystkich bardzo w karbach i nie można było u nas mówić, że kogoś się lubi albo nie lubi. Każdy śpiewał w chórze i koniec. Rygor! – dodała.
Sygietyński po pierwszej próbie najwyraźniej wiedział, że „Ej, przeleciał ptaszek” stanie się najważniejszym punktem występów zespołu, więc koleżanki będą Irenie zwyczajnie zazdrościć. Czy miał rację? Po latach Santor stwierdziła, że Dziadka zawiodła intuicja. Przekonywała, że w „Mazowszu” nie istniała konkurencja w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Nikt nikomu nie zazdrościł solowych partii. A przynajmniej członkowie zespołu nie okazywali zazdrości. Oczywiście każdy chciał być najlepszy, ale to oznaczało, że przede wszystkim próbował jak najwięcej się nauczyć, najlepiej zatańczyć i zaśpiewać. Ten brak zawodowej rywalizacji brał się, zdaniem Santor, z tego, że Sygietyński nigdy nikogo nie wyróżniał.
Zespół miał później jeszcze kilka prób i za każdym razem Irena była wywoływana do zaśpiewania solo „Ptaszka”. Jednak aż do dnia koncertu Dziadek nie ogłosił, kto będzie solistką. Nie zrobił tego nawet w dniu wyjazdu do Warszawy. A Irena nie próbowała o to dopytywać. Jak później opowiadała, po prostu nawet nie marzyła, że to będzie jej piosenka. W trakcie koncertu stała na podwyższeniu, w drugim szeregu chóru, i w pewnym momencie spostrzegła, że Dziadek, który tego dnia dyrygował, wskazał na nią palcem.
– Zostałam wywołana przez pana Sygietyńskiego, żebym zeszła z praktykabli. Pokazał: tu mam stanąć – wspominała swój solowy debiut podczas benefisu w 2023 r. (…)
– Utwór „Ej, przeleciał ptaszek” solo zaśpiewa Irenka Wiśniewska – zapowiedziała niemal w tej samej chwili prowadząca konferansjerkę Zofia Klizówna.
– [Sygietyński] Pokazał, że mam mu patrzeć w oczy. Patrzyłam. Zaczął grać przygrywkę do piosenki, którą znałam. I tak zaśpiewałam „Ej, przeleciał ptaszek” – relacjonowała Santor w trakcie swojego benefisu. W jej wspomnieniach trudno znaleźć opis wrażeń z solowego debiutu. Stres związany z występem był tak ogromny, że Santor po prostu nie pamięta tamtych kilku minut. Codzienna prasa nie odnotowała występu Ireny Wiśniewskiej, choć z tamtego koncertu „Mazowsza” pojawiło się kilka recenzji. (…)
W opinii byłych członków „Mazowsza” oryginalne były nie tylko metody pracy Sygietyńskiego.
Fragmenty książki Jana Osieckiego Irena Santor. Tych lat nie odda nikt, Prószyński i S-ka, Warszawa 2024
Głos, któremu można zaufać
Za wszelką cenę pragnę pozostać sobą. Inny już nie będę, lata mijają i nie zamierzam robić z siebie pajaca
Krzysztof Cugowski – (ur. w 1950 r.) współzałożyciel i wieloletni wokalista Budki Suflera. Z zespołem nagrał 12 albumów studyjnych, w tym legendarny „Cień wielkiej góry” oraz „Nic nie boli tak jak życie”, czyli krążek, którego sprzedaż przekroczyła rekordowy milion egzemplarzy. Uznawany za jednego z najlepszych wokalistów w historii polskiej muzyki. Dziś przede wszystkim muzyk, mąż, ojciec i dziadek.
Jak to jest z tym wiekiem, panie Krzysztofie? Czy to tylko liczba, czy może zależy od wykonywanego zawodu, chęci człowieka i wielu innych czynników?
– Tak naprawdę wiek to nie tylko liczba, choć bardzo bym chciał, aby tak było. Dla mnie takim wiekiem przełomowym była sześćdziesiątka. Do tego czasu mniej więcej wszystko się zgadza. A potem równia pochyła i zaczyna być tylko gorzej. Jestem jednak szczęściarzem i udaje mi się to zdrowie utrzymać. A że tytuł albumu „Wiek to tylko liczba” był nośny i nawiązuje do jednego z utworów, postanowiliśmy go zostawić.
Niby szczęście to rzecz przypadkowa i tak pewnie jest, ale na każdym kroku podkreślam, że akurat ja go trochę mam. Ono w tej całej układance bywa absolutnie niezbędne. I może dlatego w tym wieku nadal koncertuję, nagrywam płyty i spełniam się zawodowo. Koniec mojej podróży jest już stosunkowo blisko i sam jestem tego świadomy, ale mnie życie zbyt boleśnie nie dotykało.
To znaczy?
– Przeżyłem śmierć rodziców i paru bliskich mi osób, ale nie przeszedłem przez żadne większe prywatne kataklizmy. Dziś jestem za to naprawdę wdzięczny losowi.
Na najnowszym krążku „Wiek to tylko liczba” w utworze „Los” słyszymy słowa: „Pewność, bo wiem / Nie zdarzyło mi się nigdy tak chcieć zdobywać”. 74 lata, a pan śpiewa, że lepiej być nie może.
– Tak!
Dla mnie to najbardziej energiczny, pełen pasji fragment całego nagrania. Czuć to życie, o którym pan śpiewa! Skąd ta pewność w pańskim głosie? Bo wyśpiewanie tekstu to jedno, ale przekonanie słuchacza to drugie. A panu można zaufać na tej płycie.
– Zaufanie to chyba najważniejsza rzecz w muzyce. Jeżeli słuchacz mi ufa, to czuję, że tym albumem w pełni wykonałem swoją robotę. Taki był cel! Bez tego piosenki stają się miałkie i nie rezonują z odbiorcami. Niestety, żyjemy w czasach, w których praktycznie nikt nie przywiązuje wagi do tego typu rzeczy. Prawda, szczerość, zaufanie – te słowa za chwilę przestaną istnieć.
Koresponduje to z akapitem z niedawno wydanej autobiografii („Śpiewanie mnie nie męczy”, wywiad rzeka autorstwa Marka Sierockiego), w którym podkreśla pan, że w tym wieku nie wolno stanąć w miejscu. Trzeba ciągle coś robić. A pan wydaje nowy album, koncertuje, udziela się, ciągle stymuluje umysł i ciało. Może o to chodzi?
– Na pewno! Obserwuję kolegów w moim wieku i wiem jedno: ci, którzy przestają cokolwiek robić po przejściu na emeryturę, tak jakby wydają na siebie wyrok śmierci. Po prostu rozsypują się w oczach. Straszny widok, z fatalnymi konsekwencjami! Natomiast ci, którzy mają pasję, hobby – i wcale nie musi to być praca zawodowa – potrafią nieco wstrzymać proces naturalnego starzenia. Wiadomo, nikt z nas od tego nie ucieknie, ale są na to sposoby, aby się starzeć z godnością i czuć życie aż do samego końca. Oczywiście nie mówię, że człowiek w wieku 74 lat jest zdrowy i pełen energii. To nieprawda! Ale o to lepsze samopoczucie można przynajmniej powalczyć.
Mówi pan tam również, że na starość jest spokojniejszy.
– Ludzie na starość łagodnieją.
Chasydzi i febra arktyczna
O festiwalu Auksodrone 2024
Nie ma nad Wisłą lepszej, wszechstronniejszej, bardziej renomowanej orkiestry kameralnej nad tyskie Aukso, założone przed bez mała ćwierćwieczem przez maestra Marka Mosia. Pomnę, jak jego odejście w 1998 r. z Kwartetu Śląskiego, którego był twórcą i prymariuszem, wstrząsnęło środowiskiem melomanów, a i samym zespołem, zanim jako pierwszy skrzypek okrzepł w nim Szymon Krzeszowiec. Moś postanowił zamienić skrzypce na batutę i czas pokazał, że była to decyzja szczęśliwa. Kwartet przetrwał w świetnej kondycji, a dodatkowo na polskiej scenie muzycznej zaistniała wybitna orkiestra, potrafiąca zagrać wszystko, od klasyki po awangardę muzyki współczesnej, owocnie współpracująca również z gigantami jazzu (Tomasz Stańko), elektroniki (Aphex Twin) czy okolic rocka (Jonny Greenwood). Ze szczególnym upodobaniem tyscy kameraliści kruszą mur pomiędzy gatunkami, a także łączą przeciwieństwa, zapraszając do tworzenia partytur gwiazdy muzyki improwizowanej.
Od lat jesienią orkiestra przygotowuje w swojej siedzibie trzydniowy maraton muzyczny – festiwal Auksodrone, którego kuratorem niezmiennie pozostaje Filip Berkowicz, miłośnik budowania mostów między „poważką” i alternatywnymi formami ekspresji muzycznej. Trzy dni i siedem z rzędu koncertów – Aukso ze sceny nie schodzi i zawsze brzmi fantastycznie, z chirurgiczną precyzją, grając w najrozmaitszych konwencjach, czasem w nadzwyczaj karkołomnych rytmicznie utworach, zmieniają się tylko towarzyszący orkiestrze muzycy.









