Tag "nauka"
Uniwersytety w czasach postnauki
Miałem niedawno wykład dla studentów jednego z kierunków nauk społecznych. Uczelnia w dużym mieście akademickim. Mówiłem o teoriach kryminologicznych. Wspominając Bronisława Malinowskiego i jego książkę „Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich”, chciałem dorzucić jako ciekawostkę, że na jedną ze swoich wypraw na wyspy Pacyfiku Malinowski zabrał w charakterze fotografa dokumentalisty Witkacego. Płynęli statkiem i gdzieś w Azji dotarła do nich wiadomość o wybuchu I wojny światowej. Witkacy poczuł silny imperatyw udziału w tej wojnie, zrezygnował z dalszej wyprawy i zawrócił do Europy. Początkowo nie bardzo wiedział, do której konkretnie armii powinien się zaciągnąć. Czy jako formalnie poddany rosyjski do carskiej, czy jako od lat mieszkaniec Galicji raczej do c.k. armii lub legionów. Ostatecznie – a płynął długo i czasu na rozwiązanie tego problemu miał dużo – wybrał armię carską.
Ja im to z zapałem opowiadam, a słuchacze patrzą spokojnie w swoje telefony, niektórzy pilniejsi wprawdzie nie w telefony, tylko na mnie, ale powiedzmy delikatnie… nieco beznamiętnym wzrokiem. Na wszelki wypadek zapytałem więc, czy wiedzą, kto to był Witkacy. Nikt nie wiedział! Nikt z kilkudziesięcioosobowej grupy!
Parę tygodni wcześniej miałem wykład dla studentów prawa. Ta sama uczelnia, to samo duże miasto akademickie. Mówię o początkach kryminalistyki. Wspominam prof. Hansa Grossa, który uchodzi za ojca kryminalistyki. Robię dygresję. Gdy Gross na niemieckim uniwersytecie w Pradze wykładał procedurę karną,
Gdzie kwiaty mają uszy
Rośliny nie tylko reagują na dźwięki, lecz także potrafią je wydawać
Wybitny biolog ewolucjonista Theodosius Dobzhansky pisał: „Nic w biologii nie miałoby sensu, gdyby nie światło ewolucji”. Poważne i rozstrzygające badania naukowe dowiodły, że muzyka jako artystyczna forma dźwiękowa jest dla roślin dokładnie obojętna, co ma sens z ewolucyjnego punktu widzenia. Ponad 600 lat rozwoju europejskiej muzyki klasycznej i 65 lat historii muzyki rockowej to nawet nie mgnienie oka w skali ewolucji roślin.
Ewolucyjną korzyścią dla zwierząt i ludzi wynikającą ze zdolności słyszenia jest odbieranie dźwiękowych sygnałów ostrzegających o potencjalnych niebezpieczeństwach. Nasi dawni przodkowie słyszeli odgłosy groźnych drapieżników śledzących ich w lasach. My dzisiaj słyszymy kroki kogoś podążającego za nami późną nocą wzdłuż słabo oświetlonej ulicy. Słyszymy ryk silnika nadjeżdżającego samochodu. Zmysł słuchu umożliwia też szybkie porozumiewanie się ludzi i zwierząt. Słonie komunikują się na wielokilometrowe odległości, emitując infradźwiękowe wibracje. Delfiny odnajdują potomstwo zagubione w oceanie, wydając charakterystyczne dźwięki, a pingwiny cesarskie partnerów(-ki) za pomocą rozpoznawalnych form dźwiękowych. Przykłady te ilustrują powszechne w przyrodzie użycie dźwięków do wymiany ważnych informacji, często mobilizujących do fizycznych działań – ucieczki przed pożarem lub atakiem bądź odnajdywania członków rodziny.
(…) Rośliny to organizmy osiadłe, zakotwiczone w ziemi korzeniami. Mogą wychylać się ku słońcu lub uginać pod własnym ciężarem, ale nigdzie nie uciekną. Nie migrują, jak ptaki, w kolejnych porach roku. Pozostają dosłownie wrośnięte w zmieniające się środowisko życia. Ich życie biegnie też w innej skali czasowej niż życie zwierząt. Ruchy roślin, z nielicznymi wyjątkami, takimi jak mimozy i muchołówki, są powolne i niełatwe do uchwycenia ludzkim wzrokiem.
Czy jednak są jakieś dźwięki, które – przynajmniej teoretycznie – mogłyby być przydatne dla roślin? Jeśli są, to powinny one na nie reagować. Biolożka teoretyczna z Uniwersytetu Telawiwskiego, prof. Lilach Hadany, wykorzystująca modele matematyczne w badaniach procesów ewolucyjnych, wysuwa hipotezę, że rośliny reagują na dźwięki, lecz wykrycie tych reakcji wymaga dokładniejszych badań. Zgodnie z logiką brak dowodów eksperymentalnych w danym czasie nie usprawiedliwia negatywnych twierdzeń. Może istnieć coś, czego nie zauważamy. Zdaniem prof. Hadany należałoby badać wpływ dźwięków dochodzących z naturalnego świata przyrody. Chcąc rozpoznać reakcje roślin na fale dźwiękowe, trzeba rozważać takie ich formy, których odbiór mógłby, lub mógł w przeszłości, przynosić roślinom ewolucyjne korzyści. Należy więc rozważyć dźwięki związane z lokalizacją ważnych zasobów, takich jak woda, lub informujące roślinę o korzystnych bądź niekorzystnych interakcjach ze zwierzętami zapylającymi i roślinożernymi.
Próby identyfikacji takich reakcji roślin podejmowano dopiero w okresie kilku ostatnich lat. Monica Gagliano, profesor nadzwyczajny z Uniwersytetu Australii Zachodniej, oraz prof. Stefano Mancuso, dyrektor Międzynarodowego Laboratorium Neurobiologii Roślin na Uniwersytecie we Florencji, wraz z zespołami współpracowników próbują budować teoretyczną i praktyczną bazę dla – jak to określają – „bioakustyki roślin”. W studium opublikowanym w roku 2012 znajdujemy doniesienia, że zakończenia korzeni zdecydowanie
Fragmenty książki Daniela Chamovitza Co wiedzą rośliny. Przewodnik po zmysłach, przeł. Marek Czekański, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2025
Czas na Nowe Oświecenie
Mam nieodparte wrażenie, że żyjemy w czasach wielkiego regresu. Dotyczy to wielu aspektów życia społecznego, szczególnie w obrębie cywilizacji zachodniej. Tu najjaskrawszym przykładem są Stany Zjednoczone, które przechodzą wprost niebywały proces zawracania z drogi wyznaczonej licznymi pozytywnymi zmianami społecznymi zapoczątkowanymi przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta, a wzmocnionymi przez ruch praw obywatelskich w latach 60. XX w., a także progresywną politykę prezydentów Eisenhowera, Kennedy’ego i Johnsona. Regres ów pokazuje dobitnie, jak naiwne jest przekonanie, że zmiany kulturowe są nieodwracalne.
Szczególnie wyraźnie widać to w stosunku do nauki. Jej kult, zapoczątkowany przez Oświecenie i trwający nieomal do dziś, z wyróżnionym okresem końca XIX w., kiedy to filozofowie scjentyści twierdzili, że wszystkie problemy ludzkości zostaną przez nią rozwiązane gdzieś do lat 30. XX w. i dalej nie będzie ona miała co robić, przyniósł wiele dobrego. Być może był on wyolbrzymiony, o czym pisałem w wielu tekstach naukowych. Ale przyznam, że nie spodziewałem się, iż dożyję epoki Nowego Obskurantyzmu, gdy oczywiste dokonania naukowe zostaną otwarcie zanegowane (szczepionki, teoria ewolucji czy osiągnięcia nauk społecznych, np. wykazanie, że nacjonalizm prowadzi nieuchronnie do nieszczęść, że kobiety i mężczyźni są sobie równi, że przyrost bogactwa od pewnego poziomu nie przekłada się na przyrost poczucia szczęścia i zadowolenia z życia). Że po doświadczeniach totalitaryzmów XX w., znakomicie opisanych przez politologów, w tym Zbigniewa Brzezińskiego, ochoczo powrócimy do idei silnej, wszechobecnej władzy, kontroli nad obywatelami i przekonania, że pluralizm polityczny nie jest nam do niczego potrzebny, a demokracja to ustrój zły. Że wrócimy do haniebnego rasizmu, którego widomym znakiem jest stosunek do imigrantów.
Więcej – mam dziwne przekonanie, że całym naszym życiem zaczyna rządzić dewiza: „Im głupiej, tym lepiej”. Gdy patrzę na durne reklamy, słucham wypowiedzi niemądrych celebrytów czy obserwuję kult indolencji i samouwielbienia związany z wysypem tzw. influencerów, ale także
Taki zaszczyt by mi nie odpowiadał
Tajemnice Nagrody Nobla
Kiedy przyznawana jest Nagroda Nobla, nigdy nie ogłasza się „krótkiej listy” najlepszych kandydatów. Decyzja jest ostateczna. Mimo popełnienia rażącego błędu lub pominięcia żadna nagroda nie została nigdy cofnięta, a werdykt nie został zmieniony, choć od czasu do czasu na światło dzienne wychodzą kulisy sporów wewnątrz Komitetów. Takie zasady budują autorytet Nagrody Nobla i jej ostateczność.
Ci, których uhonorowano, są na zawsze Wybranymi. Z jednej strony tak właśnie powinno być. Nigdy nie powinno się zaglądać za kulisy żadnego dobrego teatru. Jeśli już trzeba przyznawać nagrody za naukę i sztukę, co bywa dyskusyjne, powinny one pochodzić z góry. Fundacja Nobla zawsze potrafiła budować swój autorytet. Niewidzialność maszynerii potęguje majestat. Ta maszyneria jest tak skromna, że decyzje wydają się niemal pochodzić nie ze Sztokholmu, ale z ponadczasowego Królestwa Obiektywnego Osądu.
Fundacja Nobla kultywuje bardzo zdyscyplinowaną anonimowość, chociaż wybór laureatów to proces, w który zaangażowane są setki nominujących i oceniających z całego świata. (…) Do przecieków dochodzi niezwykle rzadko i najczęściej zdarzają się w tej wysoce niestabilnej kategorii zwanej, z niezamierzoną ironią, pokojową.
Komitet Noblowski rzadko wyróżnia znanych i często obecnych w mediach badaczy, takich jak wynalazca pigułki antykoncepcyjnej Carl Djerassi czy Patrick Steptoe, który doprowadził do narodzin Louise Brown – pierwszego dziecka urodzonego w wyniku zapłodnienia metodą in vitro. W 1978 r. nie było chyba wydarzenia, które by bardziej poruszyło opinię publiczną. Krążą plotki, że z tego samego powodu Nagrody Nobla nie otrzymali jeszcze geniusz biotechnologii John Craig Venter, były szef firmy Celera Genomics, oraz Szkot Ian Wilmut z Roslin Institute w Edynburgu, który wspólnie z Keithem Campbellem wpadł na rewolucyjny pomysł klonowania ssaków i w lipcu 1996 r. doprowadził do narodzin owcy Dolly.
„Kontrowersje dotyczące Nagród Nobla w dziedzinach nauk przyrodniczych – twierdzi Marcin Różycki – nie są tak częste jak w przypadku Nagrody Literackiej czy Pokojowej z uwagi na powszechne przekonanie, że rozwój nauki jest dobrodziejstwem ludzkości samym w sobie. Dopiero gdy nauka wkracza na nowe »tereny«, wymuszając odrzucenie często dogmatycznych przekonań ludzi, […] wystawia się na publiczną chłostę. Tego rodzaju sytuacja towarzyszyła rewolucyjnym badaniom nad przeprowadzeniem pierwszego zapłodnienia metodą in vitro oraz upowszechnieniem tej metody jako objawowego leczenia niepłodności. Ludźmi, którzy jako pierwsi doprowadzili do udanego poczęcia i narodzin dziecka tą właśnie metodą, byli Robert G. Edwards i Patrick Steptoe. […] W oficjalnym komunikacie prasowym dotyczącym przyznania Nagrody Nobla Edwardsowi czytamy: »Mimo że już wczesne badania były obiecujące, Rada Badań Medycznych postanowiła wstrzymać finansowanie kontynuacji tego projektu. Jednakże badania te kontynuowane były dzięki prywatnej donacji. Wzbudziły one żywą debatę etyczną, którą zresztą zainicjował sam Edwards. Kilku przywódców religijnych, etyków i naukowców żądało zaprzestania prac nad dalszymi badaniami, podczas gdy inni udzielali im poparcia«”.
Edwards był porównywany do Frankensteina; nazywano go też nazistowskim doktorem. Było to w dużej mierze efektem powszechnego tabu towarzyszącego różnym kwestiom związanym z seksualnością człowieka. Mimo że narodziny pierwszego w pełni zdrowego dziecka urodzonego poprzez cięcie cesarskie po normalnie przebiegającej ciąży dokonały się już w 1978 r., Edwards został wyróżniony Nagrodą Nobla dopiero w roku 2010. Dr Patrick Steptoe, niestety, nie doczekał tej chwili.
Mało kto nie słyszał o Sigmundzie Freudzie, a jednak nie otrzymał on żadnej z dwóch przyznanych Nagród Nobla w psychiatrii. Freud! Tymczasem nauka powinna oznaczać dążenie do poznania we wszystkich możliwych dziedzinach. Komitet Noblowski nie traktuje jednak wszystkich obszarów danej dziedziny jednakowo. Przykładem może być właśnie psychiatria, która w praktyce staje przed zamkniętymi drzwiami do Nagrody Nobla. A przecież koncepcje Sigmunda Freuda należą do kluczowych modeli poznawczych.
Był nominowany kilkakrotnie, choć podobno sam Freud twierdził: „Taki zaszczyt by mi nie odpowiadał”. Jednak w 1936 r., kiedy skończył 80 lat, Romain Rolland i Thomas Mann, wówczas obaj nobliści w dziedzinie literatury, starali się wzbudzić zainteresowanie nim Sztokholmu. Einstein został poproszony o nominowanie Freuda do Nobla w dziedzinie medycyny, ale odmówił, twierdząc, że nie uważał psychologii za odpowiednią do tej nagrody.
„Jest zbyt pewne – konstatował Freud – że nie dostanę żadnej Nagrody Nobla. Psychoanaliza ma kilku dobrych wrogów wśród autorytetów, od których zależy przyznanie nagrody, i nikt nie może oczekiwać ode mnie, że będę się trzymał, dopóki nie zmienią swoich poglądów lub nie wyginą. Dlatego też, chociaż pieniądze
Fragmenty książki Jarosława Molendy Tajemnice Nagrody Nobla, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025
Jakie błędy popełniamy najczęściej podczas przygotowań do matury?
Artykuł sponsorowany Przygotowania do matury to dla wielu osób czas pełen stresu i pośpiechu. Łatwo wtedy wpaść w pułapki, które utrudniają naukę, zamiast ją wspierać. Zobacz, jakie błędy zdarzają się najczęściej i jak można ich uniknąć.
Wielojęzyczni
Uczą się języków od najmłodszych lat – codziennie
Natalia Wieczorek – nauczycielka z Międzychodu, absolwentka czterech filologii (angielskiej, rosyjskiej, hiszpańskiej i włoskiej) na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, planuje dwie kolejne. Ma osiem certyfikatów szkół językowych.
Aleksander Sikorski – maturę w Gnieźnie zdał na poziomie rozszerzonym z czterech języków obcych, obecnie komunikuje się w 15. Student hebraistyki na Wydziale Etnolingwistyki UAM, lektor i trener nauki języków.
Opowiedzcie o sobie.
Aleksander Sikorski: Jestem 21-letnim poliglotą samoukiem. Tego lata ukończyłem licencjat na poznańskiej hebraistyce, przede mną studia magisterskie z tego zakresu oraz kolejne kierunki studiów (oczywiście filologie). Od ponad 10 lat zajmuję się nauką języków obcych, interesuję się szeroko pojętymi naukami humanistycznymi: historią, literaturą, filozofią czy religią. Na co dzień jestem też dumnym przewodniczącym prężnie działającego Koła Naukowego Hebraistów UAM.
Natalia Wieczorek: Samorozwój i samorealizacja w sferze filologiczno-pedagogicznej to moja pasja i powołanie. Jestem nie tylko filologiem i nauczycielem, ale także oligofrenopedagogiem, logopedą klinicznym, neurologopedą, psychologiem, doradcą zawodowym, pedagogiem szkolnym i specjalnym, certyfikowanym terapeutą behawioralnym w nurcie CBT i terapeutą TUS, terapeutą ręki i stopy, trenerem edukacji włączającej i trenerem grafomotoryki. Komfort i dobrostan moich uczniów nieustannie motywują mnie do poszerzenia kompetencji.
Kiedy przyszła do was świadomość, że języki to jest to?
NW: Odkąd sięgam pamięcią, nieopisaną radość sprawiało mi słuchanie audycji radiowych oraz oglądanie programów telewizyjnych w różnych językach. Uwielbiałam i nadal uwielbiam odkrywać podobieństwa i różnice między nimi, naśladować melodię zwrotów używanych przez bohaterów.
AS: Zaczęło się naturalnie w dzieciństwie, gdy jako dwulatek mówiłem pierwsze słowa po angielsku. W szkole podstawowej doszedł niemiecki, a także inne języki europejskie, których spontanicznie uczyłem się na własną rękę. Po opanowaniu podstaw hiszpańskiego, francuskiego czy rosyjskiego postanowiłem poznać także języki mniejszych narodów. Co roku dokładałem sobie po kolejnym, kontynuując oczywiście naukę wcześniejszych (tak zostało do dziś). Myślę, że to właśnie te mniej popularne języki (jak węgierski czy litewski) uświadomiły mi, jak bardzo fascynuje mnie nauka nowych słów, dźwięków, systemów gramatycznych, porównywanie ich, a także poznawanie poszczególnych kultur. Byłem wtedy gimnazjalistą, ale pasja pozostała do dziś, dzięki czemu jestem spełnionym hebraistą, który w liceum zainteresował się kulturą żydowską, judaizmem i Izraelem, a obecnie realizuje się w tym zakresie naukowo.
Podsumowując: mówicie, czytacie, piszecie w językach…
NW: …angielskim, rosyjskim, hiszpańskim, włoskim, niemieckim, portugalskim, czeskim, japońskim oraz ukraińskim.
AS: Aktualnie znam w stopniu co najmniej komunikatywnym 15 języków obcych, w tym kilka biegle (niemiecki, hiszpański, francuski, rosyjski oraz hebrajski). Znaczną większość stanowią języki europejskie (m.in. włoski, węgierski, litewski, duński, ukraiński, rumuński czy grecki), ale od tego roku uczę się również arabskiego.
Oboje nauczacie języków. Jakie cechy powinien mieć dobry nauczyciel języka obcego?
NW: To czarodziej, który stara się ulepszyć świat uczniów. Naucza, ale również uczy się od nich, ponieważ należy pamiętać, że nauczanie to proces binarny, dwutorowy, oparty na wzajemnym zrozumieniu, empatii, szacunku oraz aktywnym uczestnictwie każdej strony. Dobry nauczyciel to specjalista, który ma supermoc edukowania, otwiera drzwi, wskazuje drogę i tworzy nowe możliwości.
AS: Pięknie powiedziane! Dodałbym, że potrafi nie tylko przekazać wiedzę, ale też zainspirować, zarazić pasją oraz pokazać, że wszystko zależy od nas, naszej determinacji i dociekliwości. Poza tym nauczyciel powinien stworzyć przestrzeń, w której uczeń przestaje się bać popełniać błędy. To ktoś, kto wierzy w potencjał drugiego człowieka, zanim ten sam uwierzy w siebie. Czasem wystarczy jedno dobre słowo, jeden gest wsparcia – i otwierają się nie tylko drzwi językowe, ale i te wewnętrzne. To zawód serca.
Jakich zasad warto przestrzegać, by osiągnąć swój cel językowy? Jakie metody nauki są najlepsze?
AS: Należy kierować się własnymi potrzebami i preferencjami oraz próbować różnych metod w celu znalezienia tych pasujących do naszego stylu nauki. Słowem kluczem jest dla mnie także dociekliwość – warto sprawdzać, weryfikować i drążyć, by znać np. wiele kontekstów użycia danego
Mózgi twórcze i ambitne
Na górnym piętrze, gdzie zasiadają prezesi wielkich firm z Doliny Krzemowej, zawsze jest jakiś Polak
Piotr Moncarz – polsko-amerykański inżynier, consulting professor na Uniwersytecie Stanforda. Specjalizuje się w inżynierii materiałowej i lądowej oraz wdrożeniach nowych technologii. Współzałożyciel i przewodniczący US-Polish Trade Council. Organizator Poland Day na Uniwersytecie Stanforda. Kieruje hubem Poland in Silicon Valley Center. W 2017 r. został członkiem amerykańskiej National Academy of Engineering (NAE).
Czy to prawda, że Polacy mają talent do informatyki i w Silicon Valley jest ich nadreprezentacja? To mit czy rzeczywistość?
– Trudno powiedzieć, czy to jest mit, czy nie. Trudno mi też stwierdzić, czy w innych narodach jest taki sam procent osób z talentem do informatyki, natomiast jedno jest pewne: pokolenie polskich 20-, 30-, 40-latków wpadło w informatykę jak w gorączkę złota. Faktem jest – bez względu na to, z jakiego powodu – że w Ameryce jest ich bardzo dużo. A od kiedy zaczęto o tym mówić, zaczęli się pokazywać jako grupa. Mieszkam w Dolinie Krzemowej od ponad 50 lat i oczy mi się szeroko otwierają, jak ogromną liczbę młodych, utalentowanych, odnoszących sukcesy informatyków z Polski tu mamy. Nie wiem, czy to odpowiada na pana pytanie – ale jest tu ich koncentracja! Może jest jakiś magnes, wokół którego wszystkie te genialne opiłki się skupiły? Człowiekowi może się zdawać, że świat jest pełen opiłków, a one się skupiły wokół jednego magnesu – Doliny Krzemowej… Nie wiem! Nie potrafię powiedzieć. Ale to jest bardzo obiecujące. I teraz pytanie, jak to wykorzystać.
Na początkowym etapie w liczącym 50 ludzi zespole OpenAI Sama Altmana było aż dziesięciu Polaków. Potem w dziesiątce najważniejszych osób było ich czterech.
Jakub Pachocki ma stanowisko głównego naukowca OpenAI.
„Nie wiem, co Polska robi, by osiągnąć taki poziom, ale ich wpływ jest naprawdę niesamowity”, mówił Altman podczas dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim. Jak wytłumaczyć ten sukces? Czy polscy informatycy są bardziej kreatywni? Czy może tak wyszło?
– Żeby „tak wyszło”, potrzebne były pewne dodatkowe czynniki: wiedza, talent. Oni się tam nie znaleźli przez przypadek, nikt ich na ulicy nie złapał, mówiąc: jest fucha, przyjdźcie popracować. Oni znaleźli się tam dlatego, że są wybitni. I możemy puchnąć z dumy, że taki przypadek się zdarzył, że tych czterech znalazło się w takiej wiodącej grupie.
Myślę o tym, co Polska im dała. Znakomita szkoła średnia, która potrafi młodych zdolnych wyselekcjonować i rozwinąć. Olimpiady matematyczne, informatyczne, świetni nauczyciele – ten system działa znakomicie. Ale co dalej? Dlaczego wyjeżdżają, a nie są tu, w Polsce?
– To jest trochę tak jak z Kopernikiem: gdyby nie wyjechał na studia do Bolonii, nie pospotykał się z różnymi wybitnymi uczonymi tamtych czasów, nie brał udziału w debatach filozoficznych, to pewnie by był profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim – z całym szacunkiem dla profesorów UJ – i nic byśmy dzisiaj o nim nie wiedzieli. Wyjście w świat i znalezienie się w gremium twórczym ma wielkie znaczenie. Dlatego ci zdolni Polacy wyjeżdżają. Kolejna rzecz – to są niespokojne dusze. A niespokojne dusze w dzisiejszym świecie jeżdżą. W dzisiejszym świecie są też centra, w których bardzo dużo się dzieje. A oni chcą być blisko takiego centrum. Nie wyjeżdżają z Polski dlatego, że nie są patriotami, albo dlatego, że tam można zarobić. Nie! Oni chcą być tam, gdzie jest akcja. W centrum doskonałości.
Rozwijać się…
– Tak, pchają się do tego centrum doskonałości. Nasuwa się
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Pokaż, dziewczyno, ścibkę!
Bursztyn zawsze kojarzono z Bałtykiem i nie każdy wiedział, że zalega on Kurpiach
Potężne koparki drążące wykop pod fundamenty elektrowni w Ostrołęce wraz z piaskiem wyrzuciły na powierzchnię skarb. Zwały narwiańskich piasków zalśniły dziesiątkami żółtych szkiełek. Pan Krzysztof Harasimczuk z Ostrołęki zapewnia, że najpiękniej połyskiwały po deszczu. Podobno kierownik budowy wmawiał robotnikom, że to kalafonia, że nie warto tego zbierać. Sam zbierał i wkrótce kupił sobie samochód. Bursztyn zawsze był w cenie.
Pan Krzysztof nie podlegał wtedy władzy żadnego kierownika. Jako chłopiec zebrał dużą papierową torbę – na oko mieszczącą ze 2 kg cukru – tych bursztynowych okruchów. Większych i mniejszych. Inni też zbierali, szybko oczyszczając hałdy piasku z cennego surowca. Zjechali tu zaraz bursztynowi handlarze. Mały Krzysio za swoją wypełnioną tym towarem torbę dostał 100 zł – piękny różowy banknot (…) Chciał zachować dla siebie tylko jeden bursztynowy kamyk, bo zauważył wtopione weń źdźbło trawy. Ale handlarz uparcie go namawiał na sprzedaż, oferował za znalezisko piątaka, co utwierdziło chłopca w przekonaniu, że musi być wart więcej od innych bursztynowych bryłek. „Po co ci to, tylko zgubisz!”, przekonywał kupiec i Krzyś się zgodził, bo piątak to też nie w kij dmuchał. Prawdopodobnie nie wiedział, z czym ma do czynienia – że taki okruch z niegdyś żywą zawartością jest nazywany inkluzją i że są dwie kategorie ludzi, dla których przedstawia znaczną wartość: naukowcy i kurpiowskie panny na wydaniu.
Tak naprawdę znalezisko w wykopie pod przyszłą elektrownię nie było niczym niezwykłym. Tyle że bursztyn zawsze kojarzono z Bałtykiem i nie każdy wiedział, że zalega on też w innych regionach kraju, m.in. na Mazowszu, a ściślej – na nadnarwiańskich Kurpiach – jego obecność jest zaś związana z Narwią. Ale rodowici Kurpie od dawna o tym wiedzieli. Jerzy Jastrzębski, badacz kultury kurpiowskiej, a w szczególności bursztyniarstwa, wymienia całą listę miejscowości, w których działały kiedyś kopalnie bursztynu.
Kopalnia – to brzmi dumnie. Kto by się jednak domyślił, że wilczy dół w lesie to ślad wyeksploatowanej kopalni? Nie trzeba było ciężkich maszyn wyrzucających piasek z wykopu na ostrołęckich Wojciechowicach, gdzie powstawała elektrownia. Bursztyn leżał w tych stronach płytko w ziemi, a nieraz wprost na ziemi. Albo w wodzie. Bo też wodą tu przywędrował – tyle że w postaci lodu. Ostatni lodowiec, obejmujący ziemie dzisiejszej Polski, niczym spychacz nagarniał okruchy skalne, żwir i piasek, a później, już ustępując, zostawiał po sobie sam piasek z mniejszymi okruchami skał, wśród których znajdowały się też bryłki bursztynu. Zachodnie wiatry na tym polodowcowym pustkowiu usypywały wydmy, a przesączające się przez piaszczyste pagórki woda deszczowa tworzyła u ich stop mokradła, które porastały roślinnością błotną, jej szczątki utworzyły zaś torf. Tak uformowała się piaszczysto-torfiasta Równina Kurpiowska, z której do Narwi kierują się dopływy: Orzyc, Rozoga, Omulew, Piasecznica i Pisa. Zarówno wszystkie te rzeki, jak i wydmy oraz torfowiska to miejsca wybitnie bursztynodajne. Na mapie w Muzeum Północno-Mazowieckim w Łomży czarne kropki oblepiają obszar leżący na północ od Ostrołęki, między tym miastem a Kolnem. Oznaczają miejsca wydobycia.
Bursztyn wykopywano za pomocą wykonywanych chałupniczymi metodami szufelek, łopatek z dziurkami i bez dziurek, a z czasem nawet bardziej zaawansowaną metodą pneumatyczną. Wszystkie te utensylia, a także sprzęt do obróbki bursztynu można dziś obejrzeć w Muzeum-Skansenie Kurpiowskim w Nowogrodzie nad Narwią. Jego założycielem był znawca i piewca kultury kurpiowskiej Adam Chętnik. Podobne eksponaty wraz z mnogością wyrobów bursztynowych znajdują się też w prywatnym Muzeum Kurpiowskim państwa Bziukiewiczow, ostatnich już bodaj bursztyniarzy i bursztynnikow. Mieści się ono we wsi Wach, na północ od Ostrołęki, niedaleko słynącego z wyrobu palm wielkanocnych Kadzidła.
Bursztyn kojarzymy z morzem, ale tak naprawdę pochodzi on z lasu. Obecność tego bogactwa na Kurpiach, wśród lasów Puszczy Zielonej, nie ma z tym jednak żadnego związku. Bursztyn to prastara żywica drzew wielu nieistniejących już gatunków, które rosły na obszarze dzisiejszego Bałtyku i północnych części naszego kraju, gdy panował tu klimat tropikalny. Nie mamy pewności, jak te drzewa wyglądały, choć, jak mi kiedyś tłumaczyła entomolożka i badaczka bursztynu z Gdańska, Elżbieta Sontag, były to tzw. sośnice, a więc coś pomiędzy cedrem a dębem. Skamieniała żywica tych drzew to właśnie bursztyn. Ten znajdowany na naszych ziemiach liczy sobie, bagatelka, 40 mln lat, choć najstarsze złoża pewnej odmiany tego surowca z innych części świata mają ponad 200 mln lat. Tę skamieniałą żywicę nad Narwią znajdowano od co najmniej kilkuset lat. (…)
Z czasem rozwinęło się z tego lokalne rzemiosło, nieledwie przemysł, i podobno przez pewien okres bursztyn był nawet głównym źródłem utrzymania wielu Kurpiów. Czego też z tego bursztynu nie wyrabiano! A więc zdobne detale: wisiorki, krzyżyki, pierścionki, bransoletki, kolczyki, klamerki, guziki, medaliony, ale też różańce, cygarniczki, kałamarze, fajki, kubki. Ale chyba najmocniejszym akcentem tego ludowego rzemiosła bursztyniarskiego
Fragmenty książki Tomasza Kłosowskiego Narew. Opowieści o niepokornej rzece, Paśny Buriat, Suwałki 2025
Ze Stalowej Woli w kosmos
Odpowiadałem za pracę komputera pokładowego rakiety Elona Muska
Tomasz Czajka – dwukrotny zwycięzca Międzynarodowej Olimpiady Informatycznej, mistrz świata w programowaniu zespołowym, srebrny medalista Międzynarodowej Olimpiady Matematycznej. Pracował w Google’u i SpaceX przy najważniejszych projektach.
Prof. Henryk Skarżyński, organizując 3. Kongres Nauka dla Społeczeństwa, przeniósł nas w inną rzeczywistość. Oglądając prezentacje, słuchając naukowców z całego globu, mogliśmy poznać, czym tak naprawdę zajmuje się świat, w jak rewolucyjnej epoce żyjemy i jak rośnie rola nauki – nie tylko w życiu codziennym, ale i w biznesie, jak ważna jest ona w rywalizacji państw. I m.in. za sprawą Polaków z Doliny Krzemowej – Tomasza Czajki i prof. Piotra Moncarza – dowiedzieliśmy się, że świat nam jeszcze nie uciekł, że w tym wyścigu możemy się liczyć.
Mogliśmy także się przekonać, że talentów w Polsce nie brakuje. Co skrzętnie wykorzystują inni. A polska nauka? Nasi naukowcy publikują w europejskich pismach eksperckich tyle samo artykułów naukowych przypadających na głowę badacza, co Niemcy – przy czterokrotnie mniejszych nakładach. Bo nakłady na badania i rozwój plasują nas w ogonie Unii Europejskiej, sięgają ledwie 3% średniej unijnej! A przecież złotówka zainwestowana w B+R przynosi 7-13 zł zysku… Więc? Nawet jeżeli politycy, zajęci swoimi wojenkami, sprawy nauki odsuwają na dalszy plan, to Polacy są innego zdania. Dzięki transmisji online i promocji w mediach nagrania z kongresu dotarły do 2 585 105 rodaków (dane z 29 maja). My patrzymy do przodu.
Tomasz Czajka, Polak z Doliny Krzemowej i gość specjalny kongresu, opowiedział Agnieszce Mosór o swojej karierze zawodowej, o współpracy z Elonem Muskiem i o tym, że stoimy u progu wielkiej rewolucji, którą wprowadzi AI. Podkreślił zarazem, że dzisiejsze czasy otwierają zupełnie nowe możliwości dla Polski i polskich informatyków.
Ze Stalowej Woli w kosmos!
Ale zanim poszybujemy w przestworza, opowiedz, co zdecydowało o tym, gdzie jesteś dzisiaj.
– Bardzo szybko znalazłem się w środowisku naukowym. Już w podstawówce zostałem stypendystą Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, który organizuje obozy naukowe dla zdolnych dzieci z całej Polski. Zacząłem startować w olimpiadzie matematycznej, potem w informatycznej. To zupełnie zmieniło mój sposób myślenia. Zacząłem się uczyć algorytmiki.
W twoim CV jest Dolina Krzemowa, Google, SpaceX. Jak wspominasz pierwszy dzień pracy u Elona Muska?
– Moja rekrutacja do SpaceX była trochę dziwna, bo nie miałem żadnego doświadczenia w inżynierii lotniczo-kosmicznej, w lotach kosmicznych, w programowaniu systemów real time.
To zupełnie nie moja działka – bardziej interesowałem się algorytmiką teoretyczną, robiłem wcześniej doktorat z algorytmów grafowych – a to jest zupełnie inny temat. Ale jakoś łatwo się wpasowałem. Wszedłem bardzo dobrze w pewną niszę, programowałem komputer pokładowy pojazdu załogowego Crew Dragon. Musiałem dużo się nauczyć o fizyce, o mechanice orbitalnej. Ale też nie musiałem wiedzieć wszystkiego – ważne było, że orientowałem się, jak optymalizować komputer, by dobrze działał, by odpowiednio szybko wykonywał obliczenia, aby loty były bezpieczne.
Sześć lat współpracowałeś z Elonem Muskiem. Jakim jest szefem?
– Nie miałem z nim bliskiego kontaktu na co dzień, zajmowałem się software’em, nie funkcjonowałem na najwyższych poziomach decyzyjnych. Raz na jakiś czas szykowałem prezentację opisującą to, co robimy, co planujemy, co nas blokuje itd. A on podejmował decyzje, w jakim kierunku iść. I naprawdę byłem pod wrażeniem tego, jak dobrze rozumiał temat i jak szybko potrafił podjąć trafną decyzję.
Jak to się zaczęło?
– Programowałem swój kawałek kodu. Pierwszy lot załogowy Crew Dragon był wyznaczony za 12 miesięcy i trzeba było zrobić bardzo dużo rzeczy w softwarze przez najbliższe sześć miesięcy. Szefowi działu software’u powiedziałem, że się nie wyrobię w tym czasie. A on na to: „Więc musimy iść do Elona Muska, musimy mu to powiedzieć”. Poszliśmy do Muska i szef raportuje: „Tomek mówi, że się nie wyrobi i musimy wziąć większą grupę ludzi do tego projektu”. Elon na to: „Dobra, ilu ludzi potrzebujecie?”. Bardzo pozytywnie do tego podszedł i w tym momencie zmieniła się moja rola. Zacząłem zarządzać grupą ludzi.
Bałem się tego, bo jestem introwertykiem i nigdy wcześniej tego nie robiłem. Bardziej lubiłem samotne programowanie. A od tego momentu zacząłem zarządzać całym zespołem programistów – dlatego też raportowałem do Elona o tym, co się u nas dzieje. Interesował się naszą pracą, nie chciał, by projekt się opóźnił. Potem okazało się, że nasz projekt bardzo dobrze zmieścił się w czasie.
I nadszedł 2019 r., start kapsuły. Na pokładzie są ludzie, ty jesteś odpowiedzialny za system bezpieczeństwa, bo go tworzyłeś. Co czułeś?
– W ten pierwszy lot polecieli astronauci, których znałem osobiście: Bob Behnken i Doug Hurley. Byli pilotami testowymi, którzy lecieli w pierwszym locie i mieli sprawdzić różne systemy. Razem ze mną trenowali to, jak ma działać komputer pokładowy, jak mają obsługiwać różne w nim rzeczy. To było dla mnie bardzo osobiste wydarzenie. No i rzeczywiście częściowo ode mnie zależało ich bezpieczeństwo. Było więc trochę nerwowo… Kiedy lecieli, byłem w centrum kontroli. Lot trwał ponad 24 godziny, obserwowałem przez większość tego czasu, czy wszystko dobrze działa – szczególnie podejście do stacji kosmicznej. Byłem odpowiedzialny za część kodu, która mierzyła pozycję względem stacji kosmicznej w chwili, kiedy dokowali. To był dla mnie nerwowy moment. Bo, po pierwsze, to niebezpieczna część misji, a po drugie, gdyby coś poszło nie tak, musielibyśmy wszystko anulować, a oni musieliby wrócić na Ziemię.
Niezwykle stresujący moment…
– Ale to nie znaczy, że musiałem coś w tym czasie robić. Pracowaliśmy nad całym systemem i bardzo dobrze go przetestowaliśmy przez poprzednie pięć lat. Trzymałem więc kciuki, żeby nic się nie popsuło. I byłem w gotowości, żeby naprawiać, gdyby coś jednak wymagało naprawy.
W Dolinie Krzemowej pracuje dużo Polaków. Co ich tam ciągnie?
Chcemy programować neurony
Mamy poczucie wartości
W jakim stanie jest polska nauka? Prof. Henryk Skarżyński, organizując po raz trzeci Kongres Nauka dla Społeczeństwa, był jak Midas. Dzięki niemu mieliśmy okazję zobaczyć, nad iloma innowacjami pracują instytuty badawcze i uczelnie z całej Polski oraz start-upy, mogliśmy także wysłuchać najlepszych polskich naukowców, również pracujących na Zachodzie.
– Te dwa dni pokazały coś niezwykle ważnego: że w Polsce mamy ogromny potencjał intelektualny. Pokazaliśmy 57 wdrożeń – konkretnych, namacalnych, działających – które służą ludziom, zmieniają rzeczywistość, poprawiają jakość życia. To już nie tylko deklaracje, to fakty. Ten kongres był wyjątkowy także dlatego, że spotkaliśmy się jako środowisko: naukowcy, praktycy, decydenci. Zbudowaliśmy wspólną przestrzeń do rozmowy, bo nauka łączy Polaków. Cieszy mnie również obecność wybitnych rodaków, którzy swoje kariery rozwijają za granicą, a dziś są ambasadorami polskiej myśli naukowej na świecie. Ich głosy były ważnym przypomnieniem, że warto sięgać wysoko i dzielić się swoimi osiągnięciami. Istotnym efektem tegorocznego kongresu będzie też powstanie Księgi Najważniejszych Wdrożeń Osiągnięć Twórczych XXI w. – dokumentu, który zbierze najcenniejsze dokonania polskich naukowców. Zostanie ona przekazana Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz innym instytucjom jako dowód realnego potencjału, jaki mamy w Polsce, i tego, że nauka to inwestycja, a nie koszt – mówi. prof. Henryk Skarżyński.
Za 10 lat będziemy mieli miliardy zysku
Dr Ewelina Kurtys – naukowczyni pracująca nad komputerami biologicznymi, ekspertka w zakresie neuronauki oraz komercjalizacji nowych technologii, jedna z panelistek debaty 3. Kongresu Nauka dla Społeczeństwa.
Zajmuje się pani „żywymi komputerami” – tak prezentowała je pani podczas kongresu.
– Firma FinalSpark istnieje od 2014 r. Na początku jej założyciele prowadzili badania fundamentalne w dziedzinie sztucznej inteligencji – chcieli zbudować myślący komputer, używając technologii cyfrowej. Dopiero ok. 2020 r. zmienili tę strategię, opierając ją na żywych neuronach.
Dlaczego?
– Stwierdzili, że nie ma sensu rozwijać AI, używając technologii cyfrowej, bo pożera to za dużo energii. Dlatego zdecydowaliśmy się na neurony.
Zwróciliście więc wzrok w stronę biologii. I hodujecie neurony?
–To są prawdziwe, żywe neurony. Normalnie takie eksperymenty prowadzi się w dziedzinach medycznych, żeby zrozumieć, jak działa mózg, by znajdować nowe leki. My stosujemy praktycznie te same techniki, ale w innym celu – chcemy je programować.
Jak je programujecie?
– Umieszczamy je na elektrodach. Tego typu badania prowadzi się od wielu lat w dziedzinie elektrofizjologii. Także po to, by znaleźć nowe leki. My robimy to po to, by móc programować neurony. Obecnie jesteśmy na wczesnym etapie, udało się nam zachować w tych neuronach jeden bit informacji. Na razie wszyscy, którzy z nami pracują, prowadzą badania fundamentalne nad tym, jak neurony przetwarzają informacje. To jest właściwie matematyka – przetwarzanie sygnałów.
Z jednej strony jest matematyka, a z drugiej – żywe ciało.
– Wszyscy, którzy pracują nad tym projektem, muszą rozumieć inżynierię, matematykę i biologię. Właściwie jednak jest to wyzwanie inżynieryjne. Bo neurony muszą być zdrowe, trzeba je w odpowiedni sposób hodować. Ale to są wszystko standardowe rzeczy, to nie jest rewolucja. Prawdziwą rewolucją jest przetwarzanie sygnałów. Jeżeli będziemy wiedzieli, jak programować neurony, będzie to ogromna rewolucja dla biokomputerów, ale też dla medycyny. Bo nikt jeszcze nie wie, jak neurony kodują informację, nikt nie wie, jak ją dokładnie przetwarzają na fundamentalnym poziomie. Ta wiedza przyczyniłaby się również do postępu w medycynie i pomogła leczyć różne choroby neurologiczne.
Przewaga biokomputerów polega na tym, że zużywać będą, w porównaniu z komputerami klasycznymi, bardzo mało energii.
– Tysiąc razy mniej! Biokomputer będzie zużywał tysiąc razy mniej energii, ale niekoniecznie będzie szybki. Możemy podejrzewać, obserwując nasz mózg, że neurony nie będą szybkie. Współczesne komputery cyfrowe są bardzo szybkie – jeśli chodzi o prędkość obliczeń, o ilość pamięci – tu nie możemy z nimi konkurować. Możemy natomiast oczekiwać, że neurony będą analizować bardziej skomplikowaną informację. To jest oczywiście nasze założenie, bo ten komputer jeszcze nie działa tak, by to sprawdzić eksperymentalnie. Ale możemy, patrząc na ludzki mózg, spodziewać się, jakie cechy będzie miał żywy komputer.
Będzie działał podobnie jak ludzki mózg?
– Tego się spodziewamy. Chociaż dopóki go nie zbudujemy, tak naprawdę nie będziemy tego wiedzieć.
A co stoi na przeszkodzie zbudowaniu go?
– Największym wyzwaniem jest uczenie się in vitro – jak to zrobić, jak programować neurony. Chcemy im wysyłać sygnał elektryczny i chemiczny, w taki sam sposób, jak komunikują się w mózgu neurony – zapisując informacje za pomocą sygnałów elektrycznych i neurotransmiterów. Chcemy to odtworzyć, wysyłając różne sygnały elektryczne i transmitery i odbierając od nich informacje. Naszym celem jest to, by mieć sensowne relacje pomiędzy tym, co wysyłamy, a tym, co otrzymujemy. To największa bariera. By ją pokonać,
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl









