Tag "PiS"
Zbigniew Derdziuk – tajemniczy prezes ZUS
Kompetencje niejasne, zadania rozmyte, pozycja niepodważalna
Big Brother
ZUS to instytucja nieprzejrzysta. Nad wszystkim wisi fasadowa rada nadzorcza, ciało bez realnych kompetencji i wpływu(1). Sam ZUS dysponuje uprawnieniami quasi-śledczymi, sądowymi i egzekucyjnymi. Co to znaczy w praktyce? Na przykład to, że pozew przeciwko ZUS trzeba złożyć… za jego pośrednictwem(2). Jakby ofiara policyjnej przemocy musiała się skarżyć poprzez swojego oprawcę.
ZUS to także cichy terrorysta. Jedno naciśnięcie klawisza i człowiek albo część jego historii znika z systemu. Pozostaje się bez środków do życia, bez informacji i możliwości obrony(3). O prawdziwym obliczu ZUS mówi się szeptem. Publiczna krytyka? Zawsze wiąże się z ryzykiem.
Cyfrowa fikcja
Kto to stworzył? Kto za to odpowiada? Odpowiedzialność się rozmywa, ale jedno nazwisko pozostaje centralne: Zbigniew Derdziuk, obecny prezes ZUS.
System obowiązkowych ubezpieczeń nie powstał z dnia na dzień. Kształtował się latami, a Derdziuk w ostatnich latach był jednym z jego architektów. Już za swojej pierwszej kadencji (2009-2015) wdrażał fundamenty obecnego „nowoczesnego ZUS”: e-ZLA, PUE, automatyzację wypłat. Na papierze wyglądało to jak postęp, w praktyce – cyfrowa wersja kafkowskiego koszmaru: formularze, których nie da się wysłać, decyzje korygowane po trzech latach, algorytmy bez empatii i sprawności (bo system ZUS nie potrafi liczyć).
W 1985 r. ZUS zatrudniał 15 tys. urzędników i obsługiwał 15 mln osób. Dziś zatrudnia ok. 45 tys. i obsługuje… tyle samo. Różnica? Miliardy złotych wydane na informatyzację, która miała „pomóc”.
Derdziuk wcześniej brał udział w reformie emerytalnej w 1999 r., która rozmontowała system repartycyjny i wprowadziła fikcyjny kapitał. Skutki były tak poważne, że jako prezes musiał je potem rozbrajać jak miny. Teraz, po dziewięciu latach, wrócił na stanowisko. I choć podkreśla, że nie odpowiada za obecny stan ZUS, prawda jest inna: to on ten system współtworzył, wdrażał i utrwalał. ZUS nie da się zepsuć w rok. Ale jeśli ktoś miałby psuć go konsekwentnie przez ćwierć wieku, Derdziuk był przy tym niemal zawsze.
Kim jest Zbigniew Derdziuk?
Oficjalna narracja brzmi jak z folderu promocyjnego: wulkan energii, człowiek orkiestra, niezatapialny technokrata, który odnajduje się w każdej politycznej konfiguracji: od AWS i Balcerowicza, przez PiS i PO, po mBank i… rekomendację Lewicy. Nie „człowiek bez właściwości”, lecz człowiek wszystkich właściwości, pasujących do każdej epoki. Można by nim obsadzić całą Radę Ministrów i jeszcze starczyłoby na kilku wojewodów.
Nie kojarzycie? To zrozumiałe. W przestrzeni publicznej tak naprawdę istnieje tylko jeden artykuł o Zbigniewie Derdziuku – na Wikipedii. I to ten tekst media powielają od lat. Refren? „Bezpartyjny fachowiec”. Brzmi ładnie i niczego nie wyjaśnia. Problem w tym, że przez trzy dekady Derdziuk pobierał wynagrodzenie u co najmniej 30 pracodawców, nie dorywczo, lecz na stanowiskach kierowniczych, nadzorczych i zarządczych. Żeby nie być gołosłownym…
Człowiek renesansu administracji
Kariera Zbigniewa Derdziuka to gotycka Księga rekordów Guinnessa. Zaczynał jako dyrektor w TVP i TV Puls, potem był konsultantem międzynarodowym, członkiem rady nadzorczej OBOP, sekretarzem stanu, szefem Kancelarii Premiera, ministrem w rządzie Tuska, sekretarzem miasta Warszawy, dwukrotnym prezesem ZUS (2009-2015 i od 2024), a także doradcą zarządu mBanku.
W sektorze finansowym pełnił funkcje w PKO BP, PBI i Banku Pocztowym. Zasiadał w radach nadzorczych BGK, Totalizatora Sportowego, Amiki, PZU, Postdaty, Scanmedu, Winuela i Metra Warszawskiego. Od 2020 r. kierował Roma Office Center, spółką archidiecezji warszawskiej.
Na arenie międzynarodowej przewodniczył komisjom ISSA (International Social Security Association – Międzynarodowe Stowarzyszenie Zabezpieczenia Społecznego) i współpracował z Polskim Stowarzyszeniem Ubezpieczenia Społecznego. Udzielał się w projektach doradczych przy prezydencie Kaczyńskim, Polskiej Agencji Informacyjnej i w strukturach
PRZYPISY
- Rada Nadzorcza ZUS to 10-osobowy organ mający reprezentować rząd, pracodawców i związki zawodowe. W praktyce instytucjonalna fikcja, powoływana przez premiera, bez realnych kompetencji. Nie może powołać ani odwołać prezesa, nie ma wpływu na strategię, decyzje ani wewnętrzne zarządzenia. Jej opinie są doradcze, czyli ignorowane, a posiedzenia niejawne.
- Odwołanie od decyzji ZUS trzeba złożyć przez ten oddział, który ją wydał. Podstawa prawna: art. 477 par. 2 kpc i art. 83 Ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych.
- Z danych Rzecznika Praw Obywatelskich z lat 2020-2024 wynika, że ZUS co roku generuje ponad 4 tys. skarg, dotyczących m.in. przewlekłości postępowań, absurdalnych uzasadnień odmów oraz konsekwentnego ignorowania zaleceń RPO. Sam rzecznik mówi już nie o przypadkach, lecz o systemowej oporności instytucji. Według danych sądów co roku toczy się 120-160 tys. spraw z zakresu ubezpieczeń społecznych, z czego niemal 100 tys. kończy się wyrokiem. Większość tych spraw to spory z ZUS. Przy ok. 45 tys. pracowników ZUS łatwo policzyć, że statystycznie każdy urzędnik tej instytucji wydaje rocznie trzy-cztery decyzje, które kończą się w sądzie. A przecież mówimy tylko o sprawach, które obywatelom udało się zaskarżyć. Przeciętny pracownik ZUS ma co najmniej kilka sądowych „dzieci” rocznie, a dodatkowo całą gromadkę „niewidzialnych” decyzji – błędnych, ale skutecznych, bo nikt się nie odwołał. Wszystko w ramach instytucji, która ma służyć obywatelowi.
Reparacje i ekshumacje
Gdyby hasłowo przedstawić główne cele i zadania polskiej polityki zagranicznej wskazane przez polską prawicę, byłyby to właśnie reparacje i ekshumacje. Reparacje od Niemiec i ekshumacje ofiar UPA na Ukrainie.
To nic, że za wschodnią granicą wojna, że ruskie drony przelatują przez tę granicę. To nic, że Trump ma słabość do Putina, że po spotkaniu na Alasce najpierw zaproponował Ukrainie pokój na warunkach kapitulacji, a później jakby jego zainteresowanie Ukrainą i całą Europą mocno osłabło. W dalszej perspektywie ma dogadanie się z Rosją, bo przeciwnika Stanów Zjednoczonych widzi nie w niej, ale w Chinach. To nic, że Trump zaczyna wojnę celną z całym światem, w tym z Unią Europejską (której było nie było jesteśmy członkiem), że transatlantycka jedność NATO, jeśli jeszcze nie pęka, na pewno się osłabiła. To nic, że jedność Unii Europejskiej, głównie za sprawą postawy Węgier czy Słowacji, jest wyraźnie zagrożona. To wszystko nic! Polski prezydent jedzie do Berlina z absurdalnym żądaniem reparacji wojennych. Od Ukrainy zaś, która dzielnie walczy nie tylko o swoje istnienie, ale także jest naszym „przedmurzem”, domagamy się rozliczeń ze zbrodni UPA sprzed ponad 80 lat! Akurat teraz!
Domaganie się, w dodatku na najwyższym państwowym szczeblu, reparacji od Niemiec jest nie tylko absurdalne, bo wiadomo, że z prawnego punktu widzenia nie ma dziś dla nich żadnych podstaw. Co zresztą prezydentowi Nawrockiemu powiedzieli w oczy i prezydent Niemiec, i kanclerz. Nie tylko ośmiesza nas na arenie międzynarodowej (wyśmiała nas prasa niemiecka i nawet czeska), ale jeszcze ochładza i tak nie najlepsze ostatnio stosunki z Niemcami. W sytuacji, gdy nasze niebo jest praktycznie bezbronne, co pokazała ostatnia rosyjska prowokacja, kiedy pomoc sojuszników
Jak PiS łączyło Bałtyk z Morzem Czarnym?
Wśród bajek, którymi PiS karmiło wyborców, niemal nic nie przebije Morawieckiego. Pinokio obiecał milion elektryków śmigających po drogach. Kto je widział, proszony jest o kontakt z najbliższym posterunkiem policji. Albo z centralą PiS na Nowogrodzkiej.
Premier Szydło w exposé polała jeszcze więcej wody: „Chcę, by polskie rzeki stały się wielkimi drogami, po których będą płynąć barki pełne towarów”. Cóż szkodzi obiecać? W 2016 r. poszła jeszcze dalej. Rząd zapowiedział, że wybuduje drogę rzeczną, która połączy Bałtyk z Morzem Czarnym. W kraju, gdzie poziom wody w Wiśle sięgnął 4 cm, trzeba by na tę utopię kosmicznej kasy. Ta akurat jest. Z Unii, która uwierzyła w bajki Szydło i płaci. Jeszcze w tym roku dała 5,3 mln zł na kolejne studium wykonalności. Chętnie napiszemy, kto w rządzie firmuje tę pisowską mrzonkę.
Wystrzegajmy się tych, którzy mają zawsze rację
Na jednej z czerwonych bejsbolówek, w których lubi paradować prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, widnieje skromny napis. Informuje, że Trump, czyli człowiek w tej czapeczce, ma zawsze we wszystkim rację („Trump was right about everything” – „Trump miał we wszystkim rację” – przyp. red.). Byłoby to nawet dość zabawne, gdyby nie fakt, że takie przekonanie o sobie ma, i jeszcze z tym się obnosi, prezydent supermocarstwa, człowiek, który – tym razem już bez odrobiny przesady – ma istotny wpływ na losy świata.
Nie chcę odbierać chleba psychologom i diagnozować, jakie cechy osobowości demonstruje tym sposobem prezydent Trump. Mniejsza o to. Jest prezydentem supermocarstwa, a urząd objął w wyniku zwycięstwa w demokratycznych wyborach. Samo jego błaznowanie to jeszcze nic szkodliwego. Tylko że to błaznowanie wpisuje się w szerszy nieco kontekst. Trump jest nieprzewidywalny. Plecie co mu ślina na język przyniesie, kolejnego dnia sobie zaprzecza, dziwi się, że przypomina mu się, co powiedział wczoraj, a nawet jest zdumiony, że powiedział to, co powiedział.
Obiecywał, że wojnę w Ukrainie zakończy w jeden dzień. Jak widać, zeszło mu trochę dłużej – wojna zaś trwa i końca jej nie widać. Spotkał się z Putinem, nawet bił mu brawo, gdy ten pokazał się na lotnisku w Anchorage, ściskał mu długo dłoń, prowadził po czerwonym dywanie, a później zaproponował Ukrainie przyjęcie warunków Putina, czyli de facto bezwzględną kapitulację. Dziwił się potem, że Zełenski nie wyraża zachwytu tą propozycją. Do Waszyngtonu musieli polecieć przywódcy państw europejskich i przekonywać Trumpa, że taka kapitulacja przed Putinem byłaby kapitulacją nie tylko Ukrainy, ale także zachodniego świata ze Stanami Zjednoczonymi na czele.
Teraz Trump mówi, że jest trochę zniechęcony i zdenerwowany postępowaniem Putina – ale to zdenerwowanie i zniechęcenie jakoś się nie przekłada na czyny. Odgrażał się Putinowi nowymi sankcjami, ale już przestał o nich wspominać. Tyle że wspiera Ukrainę sprzętem wojennym, za który każe płacić swoim
Rządowy bankomat
Wiceprezes Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych umówił się z sąsiadem. Stosunki sąsiedzkie zbadała NIK
Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych znów znalazła się na czołówkach mediów. 1 września Onet opublikował artykuł o kolejnych wątkach badanych przez prokuraturę. Na ile się one potwierdzą, dopiero zobaczymy. Jednak te nowe doniesienia każą powrócić do wątku dobrze już zbadanego. Ustalenia Najwyższej Izby Kontroli nie pozostawiają cienia wątpliwości: RARS za rządów PiS była niczym bankomat do wypłaty ogromnych pieniędzy. Gdzie te pieniądze trafiały? Na przykład do znajomych.
Łapówki za umowy
Zanim przejdziemy do ustaleń, krótko o tym, czego Onet nie napisał. W artykule portal informuje, że trwa dochodzenie w sprawie łapówek wręczanych za intratne umowy z RARS. Prowadzi je Śląski Wydział Zamiejscowy Departamentu do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej z siedzibą w Katowicach. To śląskie śledztwo ma też kilka wątków. Jeden dotyczy węgla importowanego przez RARS z Kazachstanu, Australii i Kolumbii. Śledczy przypuszczają, że w istocie mógł on być sprowadzany z innych krajów (dajmy na to z Rosji). Ale kolejnym wątkiem są kontrakty na dostawy materiałów ochronnych dla szpitali. Według Onetu istnieje podejrzenie, że za tymi dostawami kryły się łapówki. Śledztwo najpierw miało się toczyć w Szczecinie, potem zostało przeniesione do Katowic.
Zatrzymajmy się przy tej drugiej sprawie. Jest ona niezmiernie ciekawa. Nazwy firmy nie podamy, gdyż nie wiadomo, jakie ostatecznie będą ustalenia śledczych ani jakie dowody zostaną zgromadzone. Nie przesądzając zatem, czy doszło do wręczania łapówek, czy nie, przypomnieć trzeba jeden ważny fakt. W pierwszych miesiącach pandemii substancje do dezynfekcji oraz środki ochrony osobistej były na wagę złota. Brakowało ich wszędzie, nie tylko w naszym kraju. Największy ich producent to oczywiście Chiny, zarówno wtedy, jak i teraz. Na sprzedaży maseczek ochronnych zarabiało się więc krocie. Taka maseczka przed pandemią kosztowała kilkadziesiąt groszy, a w jej trakcie cena potrafiła sięgnąć nawet 20 zł.
Brak środków ochrony osobistej odczuwały również same Chiny. Na wiele tygodni zablokowały więc możliwość ich wysyłki poza granice kraju. Ten zakaz obowiązywał i rodzimych producentów, i przedsiębiorstwa zagraniczne mające fabryki w Chinach. Jedna z takich firm to właśnie bohaterka śledztwa opisanego przez Onet.
14 kwietnia 2020 r. rząd PiS otrąbił wielki sukces. Polska ma wreszcie maseczki i inne środki ochrony osobistej dla szpitali. O tym sukcesie informował osobiście premier Mateusz Morawiecki podczas briefingu zorganizowanego na pasie startowym Lotniska Chopina na warszawskim Okęciu, a za jego plecami stał największy samolot transportowy świata, słynna Mrija.
7 mln maseczek
Ten samolot już nie istnieje. An-225 Mrija powstał tylko w jednym egzemplarzu, który został zniszczony przez wojska rosyjskie podczas ataku na lotnisko w Hostomelu koło Kijowa, na początku inwazji na Ukrainę w lutym 2022 r. Wtedy jednak przyleciał do Warszawy wyczarterowany przez wspomnianą firmę. Za plecami premiera ustawiono palety z maseczkami i skafandrami jednorazowego użytku.
Polska Agencja Prasowa pisała na ten temat: „Premier Mateusz Morawiecki poinformował we wtorek, że do Polski trafiło ok. 80 ton towarów do walki z koronawirusem. To bezprecedensowy transport. (…) Na warszawskim Lotnisku Chopina wylądował we wtorek rano największy transportowy samolot świata, który przywiózł z Chin do Polski ładunek z niezbędnymi środkami do walki z koronawirusem. Na pokładzie samolotu znajdowało się m.in. 7 mln maseczek i kilkaset tysięcy kombinezonów ochronnych. Transport na zlecenie KPRM przygotowały spółki KGHM Polska Miedź i Lotos. (…) Premier na briefingu na warszawskim lotnisku podkreślił, że środki ochrony medycznej mają zabezpieczyć przede wszystkim polskich lekarzy i pracowników medycznych”.
Ta informacja nie była całkiem prawdziwa. KGHM Polska Miedź i Lotos sprowadziły znikomą część towaru znajdującego się na pokładzie gigantycznego samolotu. Dwie trzecie ładunku, który przywiozła Mrija, należało właśnie do firmy przewijającej się w śledztwie Prokuratury Krajowej, a na pakunkach ułożonych
Strach jako metoda rządzenia
Żeby kłamstwo było skuteczne, musi zawierać trzy czwarte prawdy
Dr hab. Michał Wenzel – socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS. Zajmuje się metodami badań społecznych i postawami politycznymi, a także socjologicznymi aspektami mediów. Autor m.in. pracy „Dezinformacja w czasach kryzysu”.
Po tym jak kilkanaście rosyjskich dronów wleciało do Polski, premier Donald Tusk, wzywając do jedności, mówił, że Polacy są jak jedna pięść. Poczucie zagrożenia sprawia, że się jednoczymy?
– Najpierw powiedzmy, że nie wiemy, jakie jest to zagrożenie, do jakiego stopnia rzeczywiste, a do jakiego wyobrażone.
Brak tej wiedzy politykom jednak nie przeszkadza. Bardzo ochoczo nas straszą. Wzywają do jedności i skupienia się pod flagą. Widzę w tym przesadę, ale tłumaczę to też tym, że zorientowali się, jak łatwo grać w taką grę, że to przynosi efekty.
– W socjologii jest takie pojęcie jak panika moralna. To reakcja na zagrożenie egzystencjalne dla społeczności. Powoduje ona, że pojawia się przyzwolenie na zawieszenie codziennych zasad i codziennych wolności w życiu społecznym. Określenie panika moralna zawiera w sobie przeświadczenie, że jest to nadmierna reakcja, większa niż rzeczywiste zagrożenie. Pytanie tylko, kiedy się kończy uprawniona reakcja na zagrożenie, a kiedy zaczyna się ta przesadzona, nieuprawniona.
Raczej nie da się tego jednoznacznie określić.
– To jest, po pierwsze, kwestia podatności na ryzyko czy akceptację ryzyka. Niektóre jednostki czy społeczeństwa akceptują większy poziom ryzyka, inne mniejszy. Po drugie, chodzi o to, do jakiego stopnia zagrożenie jest realne. A dzisiaj tego nie wiemy. Bo nie wiemy tak naprawdę, co Rosjanie planują. Może więc reagujemy właściwie, ale możliwe, że przesadzamy i – jak to się mówi – robimy z igły widły. Tak zresztą uważa część komentatorów po prawej stronie, dodając, że mamy w ogóle do czynienia z jakąś zagrywką władz ukraińskich, które chcą nas wciągnąć w wojnę.
Jednocześnie często ci sami komentatorzy wołają, że Niemcy podrzucają nam imigrantów, przerzucają ich przez granicę i to jest prawdziwe zagrożenie dla Polski. Czyli straszenie staje się niejako sposobem na bycie w przestrzeni publicznej. Kto nie straszy, ten nie istnieje.
– Cofnijmy się półtora roku, do protestów rolników. Tam również pojawił się wątek paniki moralnej i rosyjskiego zagrożenia. Otóż, przypomnijmy, rolnicy wyszli na drogi i przejścia graniczne blokować import ukraińskich towarów rolnych, choć pojawiły się też inne żądania. Jeden z rolników, słownie jeden, umieścił na traktorze wezwanie do Putina, żeby się rozprawił z polskimi władzami i Unią Europejską. I ten jeden rolnik stał się chyba najczęściej prezentowanym rolnikiem w historii polskiego rolnictwa, pomijając osoby publiczne. Stał się tematem materiałów prasowych, w których generalizowano, że to dowód na wpływy rosyjskie w Polsce. Budowano z tego piętrowe konstrukcje, że protesty rolników są formą rosyjskiej prowokacji. Są oni zatem pionkami Rosji, ergo trzeba przyjmować rację brukselską i pomagać Ukraińcom za wszelką cenę. Straszenie, pokazywanie wroga to narzędzie zarządzania opinią publiczną i prowadzenia polityki.
Ale dlaczego to narzędzie jest tak skuteczne? Wcześniej chyba tak powszechnie nie funkcjonowało. Teraz to się nasila i przynosi rezultaty.
– Dlatego jest skuteczne, że jest rzeczywiste. Wojna jest rzeczywistym zagrożeniem, a drony rzeczywiście wleciały. Opinia publiczna reaguje więc adekwatnie. Tylko pojawia się moment zarządzania tym zagrożeniem. To znaczy, po pierwsze, komu przypiszemy winę, a po drugie, jakie wyciągniemy wnioski.
Proszę zwrócić uwagę, w jaki sposób reagują na to zagrożenie władze Polski czy Unii Europejskiej. Tworzą blokadę informacyjną wobec mediów rosyjskich. W dyskursie mediów głównego nurtu widzimy więc taką reakcję, że gdy ktoś przytacza argumenty zbliżone do podawanych np. przez władze Rosji, Węgier czy Słowacji, to mówi się o nim, że prawdopodobnie jest świadomym lub nieświadomym agentem wpływu rosyjskiego.
Słusznie?
– W Polsce i w Unii Europejskiej w ogóle toczy się dyskusja, do jakiego stopnia walka z dezinformacją może oznaczać ograniczenie wolności słowa. Bo są dwie wartości, czyli prawo do wypowiadania niezależnych sądów oraz to, że informacja musi być prawdziwa, sprawdzona itd.
I?
– Naukowo zajmuję się walką z dezinformacją. Badamy ją głównie w odniesieniu do wpływów rosyjskich. I oczywiście jest wiele dowodów wpływów rosyjskich na infosferę. Prawdę mówiąc, nie tylko rosyjskich. W ostatnich wyborach w Polsce również stwierdzono wpływy z zewnątrz, np. organizacji powiązanych ze
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Kraj odrealniony
„Kraj rozdarty i odrealniony”. Takim określeniem posłużył się francuski poseł, markiz de Paulmy, wyjaśniając powody, dla których w 1764 r. rozstawał się z Warszawą. Opuszczał kraj, w którym pojęcie racji stanu zastąpiły intrygi, konflikty i chorobliwe ambicje stronnictw. Kraj pozbawiony środka ciężkości, dewastowany przez porywy wzajemnej pogardy i nienawiści.
7 września 1764 r. odbyła się ostatnia wolna elekcja. Została ona – jak pisał w „Pamiętnikach” Jędrzej Kitowicz – przeprowadzona „w zgodzie, w spokojności i skromności od wieków w królestwie niepraktykowanej”. Święto trwało krótko – bardzo szybko w „króla Ciołka” uderzyła fala nienawiści. Część magnaterii nie uznawała monarszego majestatu, nie przyjmowała do wiadomości rezultatów elekcji.
Król nie mógł rozwinąć skrzydeł. „Łatwiej przychodziło Stanisławowi – odnotował Adam Zamoyski w pracy „Ostatni król Polski” – nawiązywanie kontaktów opartych na obopólnym zaufaniu i szacunku z cudzoziemcami niż z rodakami”. Stanisława Augusta otaczała pogarda – „patrioci” nie mogli mu wybaczyć grzechu pierworodnego, a więc namaszczenia z rąk Katarzyny. Azaliż, gdy jawiła się szansa, by mu zaszkodzić, sami bez wahania poddawali się woli rosyjskiej ambasady – tak było w 1767 r., kiedy to zawiązano konfederację radomską. Całą inicjatywą zawiadywał pułkownik rosyjskiej armii Wasilij Karr. Nie przeszkadzało. Intryga była prosta: spełnić rosyjskie żądania dotyczące uznania praw dysydentów, odbierając jako zapłatę decyzję o usunięciu króla. Plan zawiódł, do detronizacji nie doszło. Niepocieszeni „
Solidarność à la PiS
Rząd PiS wydał ponad 30 mln zł na marginalny Instytut Dziedzictwa Solidarności
Europejskie Centrum Solidarności (ECS) powstało w listopadzie 2007 r. z inicjatywy prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, przy współudziale Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, samorządów województwa pomorskiego i Gdańska oraz NSZZ Solidarność.
Głównym celem ECS – jak zapisano w statucie – jest „upamiętnianie, zachowywanie i upowszechnianie dziedzictwa i przesłania idei Solidarności oraz antykomunistycznej opozycji demokratycznej w Polsce i w innych krajach, inspirowanie w oparciu o te wartości nowych inicjatyw kulturalnych, obywatelskich, związkowych, samorządowych, narodowych i europejskich o wymiarze uniwersalnym, dzielenie się dorobkiem pokojowej walki o wolność, sprawiedliwość, demokrację i prawa człowieka z tymi, którzy są ich pozbawieni, czynne uczestnictwo w budowie tożsamości europejskiej i nowego porządku międzynarodowego”.
ECS szybko zyskało renomę i stało się jedną z najbardziej rozpoznawalnych polskich placówek edukacyjno-historycznych na świecie, zdobywając m.in. prestiżową Nagrodę Muzealną Rady Europy i Nagrodę Dziedzictwa Europejskiego. Oprócz wystaw dotyczących historii i dziedzictwa pierwszej Solidarności w centrum organizowane są wydarzenia kulturalne, konferencje, sympozja, spotkania i koncerty.
Nadzór nad ECS sprawuje prezydent Gdańska, ale każdy współzałożyciel „zachowuje prawo do samodzielnego nadzoru i kontroli w zakresie gospodarowania środkami, które przekazał na rzecz ECS”. Roczny budżet placówki to kilkanaście milionów złotych, a składają się na niego dotacje z kasy miejskiej Gdańska, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Zamach na ECS
W 2018 r. rząd PiS w ramach pacyfikowania i podporządkowywania placówek kulturalnych i muzealnych postanowił przejąć kontrolę nad ECS. Autorytarnej władzy nie podobało się, że ECS przedstawia niepoprawną politycznie historię Solidarności, nie dość eksponując role Lecha Kaczyńskiego i Anny Walentynowicz, przemilcza zaś agenturalną działalność Lecha Wałęsy.
„Moje zdanie jest krytyczne wobec działań ECS przez ostatnie 10 lat. Uważam, że ECS promuje w dużym stopniu fałszywy obraz Solidarności. Większość tej rady reprezentuje tylko część polskiej Solidarności, brak mi wielkiej polskiej Solidarności. Stąd ten konflikt. Uważam, że nie powinno być tak, że minister w większości finansuje działalność, a nie ma wpływu na tę działalność w takim sensie, że jest ona bardzo jednostronnie przedstawiana i nawet nieprawdziwie. (…) Fałszywe przedstawianie polskiej Solidarności w opinii Europy to jest rzecz zasadnicza dla Polski. Tu fałszu jest na tyle dużo, że minister może mieć poważne zastrzeżenia”, powiedział Kornel Morawiecki, którego PiS ulokowało w radzie ECS.
Dla ksenofobów i nacjonalistów z PiS nie do zaakceptowania był także dyrektor ECS Basil Kerski, urodzony w 1969 r. w Gdańsku w polsko-irackiej rodzinie. Kerski został zlustrowany przez pisowskie media jako niemiecki agent wpływu (w rzeczywistości Niemiec, który „polsko brzmiące nazwisko sam sobie wymyślił”), działający pod patronatem
Solidarność: kto ukradł legendę?
Jako sztandar sprała się, jako związek zawodowy stoczyła do roli pisowskiej przybudówki
Hańba bohaterom! Od lat już tak przebiega świętowanie rocznic Solidarności, z roku na rok coraz bardziej smutne i sztampowe. Od lat słyszymy, że Polska ma swoją soft power, towar eksportowy – Solidarność, tyle że to na żaden eksport już się nie nadaje. Ba! Solidarność ma także swoje wielkie muzeum, w którym lejtmotywem jest opowieść, że zmieniła nie tylko Polskę, ale i całą Europę Środkową. Pięknie, ale to też coraz mniej kogokolwiek wzrusza.
Bo co ma wzruszyć? Gromada otyłych działaczy oklaskujących PiS? Czy grupka szlachetnych weteranów wzdychających, jak to było wspaniale? Neon z napisem Solidarność blaknie i przerywa. Panie i panowie, czas zgasić światło!
Jeżeli ktoś wahał się, co sądzić o tej sprawie, to po ostatnich obchodach, patrząc, co z Solidarności zostało, chyba wątpliwości się wyzbył. Ta rocznica, 31 sierpnia, to miał być, tak mówiono kiedyś, akt założycielski współczesnej Polski. Tę współczesną Polskę i współczesną Solidarność ujrzeliśmy w pełnej krasie.
Dzisiaj Solidarność (nazwa już nie zobowiązuje) jest taka, że uroczystości podpisania Porozumień Sierpniowych organizowane są osobno. Bo odbywają się dwie, miasta Gdańska i związku zawodowego, niechętne jedna drugiej. Plac przed stocznią został podzielony barierkami. A sama Solidarność pomija swojego pierwszego przewodniczącego. I choć ta Solidarność mówi tak wiele o wolności, wspólnocie, pluralizmie itd., w jej opowieści ludzie, którzy wówczas, w sierpniu, kierowali strajkami – Wałęsa, Borusewicz, Lis – zostali wymazani. W tej opowieści uczciwymi Polakami są tylko ci z PiS. Jedyną zaś stacją dopuszczoną do transmisji uroczystości była TV Republika. Strach się bać takiej wolności i takiego pluralizmu.
Nieprzyjemnie jest wysłuchiwać wynurzeń Karola Nawrockiego, dziś prezydenta RP, a jeszcze niedawno szefa IPN, który o Lechu Wałęsie mówił łaskawie, że owszem, był przewodniczącym Solidarności i o nim „zapominać nie możemy, bo poddalibyśmy się historycznej amnezji”, ale zaraz dodawał: „Nikt nie zabroni nam opisywać rzetelnie i mówić prawdę o tym, kim był Lech Wałęsa. I za to dziękuję Sławomirowi Cenckiewiczowi!”.
Ta cała dzisiejsza Solidarność w dniu swojego święta ze szczęściem w oczach pluła na pierwszego przewodniczącego. A prezydent RP jej w tym sekundował. I rozwijał twórczo wszystkie jej teorie.
Już to wiemy, polska prawica od dawna mówi, że Wałęsa jest człowiekiem podejrzanym i niepewnym. A przez „rzetelne” opisywanie i „prawdę” rozumie wyciąganie wszelkich brudów, by go poniżyć. Teraz ta działalność weszła na nowy poziom, bo do grona bohaterów włączono Cenckiewicza, dyżurnego chwalcę i dyżurnego delatora.
Mamy więc do czynienia z klasyczną manipulacją: wymazywaniem jednych i wklejaniem drugich. Niby nic nowego, historia zna podobne przypadki, ale gdy widzi się coś takiego, można reagować jedynie obrzydzeniem. Zwłaszcza że to kłamstwo ma ciąg dalszy. Nawrocki w swoim wystąpieniu mówił, że rocznica Porozumień Sierpniowych to święto tych, „którzy zachowali się jak trzeba w 1980 r., a o których państwo polskie na wiele lat i na wiele dekad zapomniało”.
Mamy w tej opowieści, powtarzanej przez PiS w różnych wersjach, nieokreślony tłum tych, którzy byli – używając dawnego języka – klasą robotniczą. Mityczne masy, które mają rację. Przed nimi chylimy głowy. A że w gronie tych, którzy byli wtedy w stoczni, wśród tych mas, znajdowali się również Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis, tramwajarka Henryka Krzywonos i doradcy, już nieżyjący, Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek? Ich się nie dostrzega, w najlepszym razie stawia gdzieś z boku. Można wnioskować, że jeśli byli, to dość przypadkowo. Owszem, można o nich napomknąć, ale półgębkiem, przy okazji wypominając – w imię prawdy, a jakże – wszystkie grzechy oraz słabości sprzed lat i późniejsze. I wiadomo, jak to się skończyło. Za to ci z dalszych szeregów… Niepokalana klasa robotnicza! I niepokalani ci, którzy dziś w jej imieniu mówią. Dziękują, klaszczą, rozdają ordery, a kogo trzeba – gromią. Mali ludzie tamtych czasów, nie mogąc stawać obok tych większych, ściągają ich w dół. Tak oto powracają sceny z innej epoki, z historii ruchu robotniczego. Jako farsa.
Dlatego skończmy już i z tą Solidarnością, i z tymi rocznicami. Bo naprawdę niesmaczne jest fetowanie Piotra Dudy, Sławomira Cenckiewicza i Karola Nawrockiego.
Można rzec, że ukradziono Solidarności tę rocznicę. Tylko dlaczego tak łatwo się to udało? Liderzy tamtych dni wydają się zdezorientowani. „45 lat temu tu stała cała masa ludzi przed bramą. Ludzi życzliwych. Dzisiaj jesteśmy podzieleni. Podzielił nas jeden mały człowiek po katastrofie smoleńskiej”, mówiła Henryka Krzywonos-Strycharska.
„Byliśmy razem. I marzy mi się taka sytuacja, żeby w następnym roku ta uroczystość była wspólna. Co roku marzę o tym, żeby następna uroczystość była wspólna” – to słowa Bogdana Borusewicza, organizatora tamtych strajków.
A Bogdan Lis, ówczesny wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, wspominał: „Gdy wracam pamięcią do tych 18 dni strajkujących robotników stoczni, to do dzisiaj nie zdarzyło się w moim życiu nic, co mogłoby zmienić mój stosunek. To były najpiękniejsze dni w moim życiu. Były trudne, bo przenikały się dwa elementy. Nadzieja na sukces
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Maków Mazowiecki ma króla (Chrystusa)
Nijak nie da się udowodnić, że to właśnie Maków Mazowiecki cieszy się jakąś szczególną opieką sił nadprzyrodzonych. Jest wręcz odwrotnie. Jeszcze cztery lata temu miał ponad 10 tys. mieszkańców, dziś – tylko ponad 8 tys. Za to z bezrobociem na poziomie 15,8% plasuje się w Polsce w pierwszej trzydziestce.
Jak wyjść z tej biedy i beznadziei? Pomysł siedmiorga radnych powiatowych z PiS jest równie kuriozalny jak ta partia. Przy tchórzliwej postawie radnych z PO, którzy wstrzymali się od głosu, rada powiatu intronizowała Jezusa Chrystusa na króla powiatu makowskiego: „Zawierzamy mu nasze codzienne sprawy, życie rodzinne, samorządowe i społeczne…”. Jak to spuentować? I odtąd ta kraina mlekiem i miodem płynęła, a ludzie żyli szczęśliwie?









