Tag "podatki"

Powrót na stronę główną
Opinie

Jaka może być przyszłość polskiej gospodarki

Ciekawy tekst Andrzeja Jakubowicza (nr 41/2025) o polskiej gospodarce chciałbym uzupełnić o znane mi fakty i moje propozycje. Nie tylko główne założenia neoliberalne, ale i konkretne rozwiązania doprowadziły do upadku lub likwidacji w latach 1990-1992 ok. 40% przedsiębiorstw państwowych.

Niezgodne z prawem było podniesienie stopy procentowej starych kredytów inwestycyjnych z kilku procent do kilkuset. Rozumiem, że chodziło o uchronienie banków od ryzyka, ale można to było zrobić inaczej: emitując obligacje, które podniosłyby kapitały banków i zrekompensowały bankom straty na stopie procentowej. W efekcie zrealizowanej koncepcji rządu wiele przedsiębiorstw utraciło płynność, pracownicy stracili miejsca pracy, a budżet musiał finansować bezrobocie i restrukturyzację banków. Realny koszt upadku firm przekroczył kilkukrotnie koszt dokapitalizowania banków obligacjami.

Drugim poważnym uderzeniem w przemysł było olbrzymie obniżenie ceł w ciągu dwóch lat. Spowodowało to spadek sprzedaży wielu firm krajowych, nieprzygotowanych na konkurencję światową. Cła należało obniżyć, ale rozkładając ów proces na pięć-osiem lat, aby podmioty te zdążyły się zrestrukturyzować i przygotować do światowej konkurencji.

Z jednej strony, przedsiębiorstwom ograniczono możliwości sprzedaży, z drugiej, kilkukrotnie podwyższono koszty. Dlatego firmy znalazły się między młotem a kowadłem.

Postęp naukowo-techniczny jest najlepszym instrumentem do odrodzenia przemysłu. Pokazały to Chiny, gdy z kraju zacofanego przekształciły się w pioniera nowych technologii. Trzeba stworzyć wiele ścieżek wspomagania wynalazców i firm, które mają pomysły, a nawet patenty, ale nie mają pieniędzy na ich realizację. Należy zrobić przegląd polskich patentów i wspomóc finansowo i organizacyjnie ich realizację, wykorzystując fundusze wysokiego ryzyka. W Polsce wybudowano kilkanaście spalarni odpadów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Diabelska alternatywa

Prezydent blokuje, rząd administruje, a deficyt budżetowy i dług publiczny rosną

Rząd Donalda Tuska jest w bardzo trudnej sytuacji. Budżet państwa trzeszczy. Jeśli w roku 2022 deficyt wyniósł ok. 12,43 mld zł, a w 2023 sięgnął ok. 85,6 mld zł, to w kolejnym, 2024 skoczył do 210,93 mld zł. W tym roku ma być jeszcze wyższy, szacowany na 289 mld zł, natomiast w przyszłym roku zdaniem rządu wyniesie 271,7 mld zł.

W lipcu 2024 r. Polska wraz z Francją, Włochami, Węgrami i czterema innymi państwami UE została objęta procedurą nadmiernego deficytu budżetowego. Powodem było znaczne przekroczenie przez Warszawę limitu unijnego wynoszącego 3% PKB. Rząd premiera Tuska zaplanował deficyt na poziomie 5,1%. Przyszły rok zapowiada się odrobinę lepiej.

Nic zatem dziwnego, że rząd, planując podwyżki podatków, chciałby wycisnąć z obywateli i przedsiębiorstw, ile się da. Może to być dodatkowo nawet 10 mld zł. Ale i tak to kwota niewystarczająca, by cokolwiek załatać. A problem i w tym, że prezydent Nawrocki już ogłosił, że będzie wetował ustawy podnoszące obciążenia fiskalne. W kampanii wyborczej podpisał ośmiopunktową deklarację Mentzena i zobowiązał się m.in. do niepodwyższania podatków.

Andrzej Duda w trakcie dwóch kadencji podpisał 1850 ustaw, a zawetował jedynie 19, Karol Nawrocki po niecałym miesiącu urzędowania zawetował ich już cztery. I z pewnością na tym nie poprzestanie.

Wódka, cukier i hazard

Dziennikarz kulinarny Robert Makłowicz zapytany o to, czy pije, odparł szczerze, że pochodzi z regionu, w którym panują określone nawyki i przyzwyczajenia, i dodał, że „wódka jest ważnym elementem naszej kultury”. Wyjaśnił, że dla niego jest istotne, „aby wódka nie była zmrożona”.

Pogląd ten podziela większość rodaków, dopowiadając, że wódka nie powinna też być za droga. Obecnie jest tania. W promocji popularną małpkę czystej można kupić za 5,85 zł. A pół litra 40-procentowego jarzębiaku – za 15 zł! Tymczasem paczka papierosów kosztuje przeciętnie 19-20 zł.

Prezydent Nawrocki po mistrzowsku wyczuwa nastroje społeczne, wszak pochodzi z „określonego regionu, w którym panują określone nawyki”. Dlatego rząd nie powinien liczyć, że planowany wzrost akcyzy na alkohole o 15% zyska jego uznanie. „Spożywcy” ze środowisk bliskich „strażnikowi konstytucji” będą zachwyceni!

Pikanterii sprawie dodaje fakt, że nasze największe browary należą do zachodnich koncernów. Kompania Piwowarska, do której należą marki Lech, Tyskie i Żubr, to japoński koncern Asahi Group. Grupa Żywiec z markami Żywiec, Warka, Tatra i Desperados to część Grupy Heineken. Carlsberg Polska – tu marki Okocim, Carlsberg i Kasztelan – to część Carlsberg Group.

Z wódką jest trochę lepiej. Żubrówka, Soplica, Bols i Absolwent to marki należące do polskiego koncernu Maspex, lecz Stock i Krakus to już firma Marie Brizard Wine & Spirits Poland. Z kolei największym importerem win w naszym kraju jest Henkell Freixenet Polska. Jeśli prezydent zgłosi weto, ich także nie dosięgnie podwyżka.

Największe organizacje branżowe producentów napojów wyskokowych, takie jak Związek Pracodawców Polski Przemysł Spirytusowy, oraz organizacje zrzeszające producentów piwa i hurtowników już wyraziły rozczarowanie i skrytykowały rząd w związku z propozycją jednorazowej wysokiej podwyżki akcyzy. Ostrzegły przed likwidacją

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kto opodatkuje miliarderów?

Francuski Senat wetuje projekt ustawy nakładający dwuprocentowy podatek na bogaczy

Korespondencja z Francji

W Polsce po 1989 r. poruszanie tematu opodatkowania najbogatszych powoduje, że ustawodawcy nabierają wody w usta. Podobnie źle kojarzone są próby wprowadzenia dodatkowych progów podatkowych. Jednocześnie rośnie popularność polityków promujących radykalnie liberalne poglądy gospodarcze, zgodnie z którymi „państwo nie ma własnych pieniędzy”. Tymczasem sprawiedliwe opodatkowanie najbogatszych to nie tylko kwestia ekonomiczna, lecz także etyczna. Przykład Francji, gdzie Senat zablokował ostatnio projekt ustawy wprowadzającej dwuprocentowy podatek dochodowy dla najbogatszych obywateli, pozwala przyjrzeć się standardom debaty podatkowej w krajach zachodnich.

W obliczu coraz bardziej liberalizującej się sceny politycznej w Europie oraz pogłębiających się nierówności społecznych kluczowe staje się uświadamianie społeczeństwom zagrożeń płynących z bezrefleksyjnego wspierania najbogatszych. W Polsce kontrowersje wywołują niedawne propozycje np. Władysława Kosiniaka-Kamysza, który chciałby uzależnić świadczenia socjalne od aktywności zawodowej rodziców. Określa on pomoc społeczną jako „zwieńczenie ambicji” – tym samym opowiada się za rozwiązaniami sprzyjającymi segregacji klasowej. Aby zrozumieć, do czego prowadzi neoliberalizm, warto spojrzeć na jego efekty na Zachodzie, chociażby we Francji, która zmaga się dziś z głębokim kryzysem gospodarczym.

Stopniowe obniżanie się poziomu życia Francuzów, niedofinansowane instytucje publiczne czy odpływ turystów to odbicie obecnej sytuacji gospodarczej. Deficyt kraju sięga niemalże 6% rocznie, a dług publiczny wynosi 110% majątku narodowego. Od lat postuluje się zwiększenie opodatkowania najbogatszych, którzy sięgają po różnorakie formy optymalizacji podatkowej, co pozwala im zmniejszyć udział w zasilaniu budżetu kraju do minimum – nierzadko przy tym czerpią korzyści ze środków publicznych.

Na początek warto się pochylić nad realnym problemem omijania prawa przez najbogatszych.

Jak Bernard Arnault obchodzi system podatkowy

W pierwszej kolejności warto się przyjrzeć różnym metodom optymalizacji fiskalnej, które miliarderzy stosują w celu maksymalizacji zysków. Przykładem funkcjonowania tych mechanizmów jest historia Bernarda Arnaulta – prezesa koncernu LVMH i przez lata najbogatszego człowieka na świecie (obecnie piąty w rankingu „Forbesa”). Bardzo skutecznie wykorzystuje on luki i przywileje oferowane przez systemy podatkowe, lokując np. swoje holdingi w krajach proponujących korzystniejsze warunki fiskalne (np. w Luksemburgu), co pozwala mu znacznie ograniczać obciążenia. Dodatkowo zakłada w rajach podatkowych spółki, które formalnie świadczą usługi dla firm zarejestrowanych we Francji. Pozwala to na transfer części zysków do państw o niskich lub zerowych podatkach i choć tego rodzaju działania są na granicy legalności, Arnault do tej pory skutecznie unikał odpowiedzialności prawnej.

We Francji działa również wyjątkowo korzystne dla najbogatszych prawo spadkowe. Na mocy tzw. paktu Dutreila (mechanizm, który pozwala na częściowe zwolnienie z podatku od spadków i darowizn przy przekazywaniu firmy rodzinnej – przyp. red.) przedsiębiorcy mogą obniżyć podatek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Amerykański sen

Polska dla amerykańskich firm to istne eldorado: niskie podatki, tania siła robocza, uniżeni politycy

W grudniu zeszłego roku wicepremier i minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz oświadczył, że w 2024 r. zawarto ok. 130 umów na rekordową kwotę ponad 153 mld zł! Nowy sprzęt i uzbrojenie trafiły do wszystkich rodzajów wojsk. Najbardziej lukratywne kontrakty dostały się amerykańskim koncernom.

W 2020 r. Amerykańska Izba Handlowa w Polsce i KPMG opublikowały raport zatytułowany „30 lat inwestycji amerykańskich w Polsce”. Wynikało z niego, że na koniec 2018 r. wartość tych inwestycji wyniosła 62,7 mld dol. Tylko w latach 2010-2018 sprzedaż amerykańskich towarów i usług w naszym kraju osiągnęła prawie 60,3 mld dol. Precyzyjnych danych za kolejne lata nie ma. Szacuje się, że do końca 2021 r. firmy z kapitałem amerykańskim stworzyły w Polsce 330 tys. miejsc pracy.

Polacy kochają Stany Zjednoczone. Od XIX w. kraj ten był głównym kierunkiem emigracji. Według danych rządowych w 2021 r. liczba Amerykanów polskiego pochodzenia wynosiła 8,81 mln, co stanowiło 2,67% populacji USA.

W sondażu na temat stosunku różnych narodów do ojczyzny obecnego prezydenta Trumpa, przeprowadzonym w pierwszej połowie 2023 r. przez amerykański ośrodek badawczy Pew Research Center, to Polacy okazali się najbardziej proamerykańską nacją, a pytanych było ponad 27 tys. osób dorosłych z 23 krajów. U nas aż 93% ankietowanych wypowiadało się o USA pozytywnie.

Nie ma czemu się dziwić. W latach 70. i 80. w Stanach Zjednoczonych przebywało na tamtejszych uczelniach liczne grono stypendystów, z których najbardziej chyba znany to Leszek Balcerowicz, studiujący w latach 1972-1974 na St. John’s University w Nowym Jorku. Granty Fulbrighta otrzymali m.in. redaktor naczelny tygodnika „Polityka” Mieczysław Rakowski i prof. Longin Pastusiak. Była to świetna okazja do nawiązania kontaktów, które w przyszłości miały zaprocentować. Wszak wielu stypendystów zrobiło w kraju kariery. Choć są wyjątki.

Jednym z tych, którzy mają krytyczny stosunek do Wuja Sama, jest obecny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Podsłuchany i nagrany niegdyś w restauracji Amber Room dowodził: „Polsko-amerykański sojusz jest nic niewart. Jest wręcz szkodliwy. Bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa (…). Bullshit kompletny. Skonfliktujemy się z Niemcami, z Rosją i będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy. Kompletni frajerzy. Problem w Polsce jest taki, że mamy bardzo płytką dumę i niską samoocenę. Taka murzyńskość…”.

Owa „murzyńskość” oznacza, że amerykańskie firmy czują się nad Wisłą wybornie. A jakby coś poszło nie tak, to ambasador USA wezwie na dywanik kogo trzeba i wyjaśni, jakie decyzje podjąć. Należy oczekiwać, że w trakcie prezydentury Donalda Trumpa naciski na polskie władze będą o wiele bardziej brutalne niż w przeszłości.

Brygady Marriotta i inni

Amerykańska obecność w naszym kraju na dużą skalę rozpoczęła się na początku lat 90., gdy w ramach pomocy Zachodu dla Polski do Warszawy zjechali wszelkiego rodzaju eksperci. Wielu z nich było Amerykanami. Nie mając pojęcia o naszej gospodarce i jej realiach, zajęli się „radzeniem”, jak powinniśmy budować gospodarkę wolnorynkową. Tych bezwartościowych dla polskiej transformacji „ekspertów” cechowały buta, ignorancja i zarobki przekraczające 20 tys. dol. miesięcznie. A ponieważ zwykle mieszkali w nowo otwartym hotelu Marriott, nazwano ich „brygadami Marriotta”.

Pierwsza duża amerykańska inwestycja po roku 1991 to budowa przez koncern Coca-Cola zakładu w Radzyminie, produkującego popularne napoje chłodzące. W 2023 r. sprzedaż tych napitków przyniosła Amerykanom 210 mln zysku netto.

Tam, gdzie inwestuje koncern z Atlanty, musi się pojawić konkurent z Nowego Jorku. Koncern PepsiCo zainwestował w fabryki w Michrowie, Żninie, Grodzisku Mazowieckim i Tomaszowie Mazowieckim. Najnowszy zakład koło Środy Śląskiej wybudowano za 1 mld zł. Będą w nim produkowane chipsy.

W 1992 r. ówczesny minister przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski sprzedał za 120 mln dol. Zakłady Celulozowo-Papiernicze w Kwidzynie amerykańskiemu koncernowi International Paper Company. Był to wówczas najnowocześniejszy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Jak w raju

Za sprawą rajów podatkowych Unia Europejska traci rocznie około 825 mld euro, czyli 1,6 tys. euro na każdego jej mieszkańca

Podatków nikt nie lubi płacić. Zwłaszcza nie lubią tego wielkie międzynarodowe koncerny. Prymitywne metody, takie jak fałszerstwa księgowe, niedeklarowanie wszystkich zysków, zaniżanie dochodów lub udział w złożonych tzw. karuzelach VAT-owskich, preferują drobni krętacze, którzy, nim wpadną, mogą zarobić kilka, kilkanaście milionów złotych, euro lub dolarów. Możni tego świata korzystają z usług wielkich kancelarii prawnych, a pieniądze trzymają w rajach podatkowych, czyli krajach lub jurysdykcjach oferujących bardzo niskie bądź zerowe stawki podatku, zarówno od przedsiębiorstw, jak i osób fizycznych. Raje zapewniają też niezbędną poufność, nie ujawniając tożsamości osób fizycznych i rzeczywistych właścicieli zarejestrowanych tam spółek. Umożliwia to gromadzenie łapówek, dochodów i zysków, które są niezgłoszone i nieopodatkowane, co w konsekwencji prowadzi do znacznych strat w dochodach podatkowych innych państw. Szacunki wskazują, że w rajach podatkowych może być ukryte ponad 30 bln dol. To niewyobrażalny majątek.

Formalnie niemal każdy rząd kraju wysokorozwiniętego deklaruje walkę z podobnymi praktykami. Na przykład Komisja Europejska dokłada starań, by wyprowadzanie zysków z państw unijnych było utrudnione. Czy to się udaje? Raczej nie. Dlaczego? Bo sztuka polega na tym, aby transfer pieniędzy z miejsc, w których są one zarabiane, do miejsc, w których nie trzeba płacić podatków i nikt nie zadaje trudnych pytań, odbywał się zgodnie z prawem.

Dlatego w praktyce w europejskim obszarze gospodarczym unikanie opodatkowania zysków odbywa się legalnie, o co dbają tabuny doskonale opłacanych prawników i księgowych. Fiskus niemiecki, francuski czy polski może ćwiczyć dziarskość na drobnych przedsiębiorcach, którzy czegoś nie dopatrzyli lub o czymś zapomnieli. Wielkie międzynarodowe koncerny są poza zasięgiem.

Double Irish with a Dutch Sandwich

Double Irish with a Dutch Sandwich to nazwa bardzo popularnej techniki unikania płacenia podatków, którą w Unii Europejskiej stosowały takie amerykańskie koncerny jak Amazon, Apple, Facebook (Meta), Google czy Starbucks.

Dziwna nazwa tej techniki wynika z tego, że zyski – zanim trafiły do macierzystej firmy – najpierw przepływały przez irlandzką spółkę, następnie przez spółkę holenderską, a na końcu znowu przez spółkę irlandzką, by ostatecznie trafić do raju podatkowego.

W szczegółach wyglądało to tak: amerykański koncern zakładał spółkę zależną w Irlandii, przenosił swoją siedzibę do raju podatkowego, np. na Kajmany albo Seszele. W tych miejscach zagraniczne korporacje nie były opodatkowane. Irlandzka spółka holdingowa stawała się właścicielem praw własności intelektualnej do produktu lub usługi. Inna spółka założona przez ten sam koncern, ale w Holandii, nabywała licencję na własność intelektualną, produkt lub usługę od spółki irlandzkiej, a następnie sprzedawała je klientom w państwach o wysokich podatkach.

I tu zaczynały się czary. Zyski ze sprzedaży lub opłat licencyjnych wracały do tej samej irlandzkiej spółki, która transferowała je do spółki wydmuszki w raju podatkowym. Technika działała, gdyż prawo podatkowe w Holandii pozwalało na transfer nieopodatkowanych zysków do raju podatkowego bez konieczności zapłaty podatku u źródła. Poza tym firma z siedzibą w Holandii znalazła się w środku tej irlandzkiej „kanapki” dlatego, że irlandzkie prawo nie pozwalało na opodatkowanie takich „spółek skrzynek pocztowych”, jeśli nie miały one siedziby na terenie Zielonej Wyspy.

Ważne było zarejestrowanie „spółki skrzynki pocztowej” w irlandzkim rejestrze handlowym, aby zyski z licencji pozostały legalnie w Europie, a jednocześnie, by rezydencja podatkowa została przeniesiona do raju podatkowego, czyli na Kajmany, Bermudy albo Vanuatu.

Sowicie opłacani przez amerykańskie korporacje prawnicy, niezależni eksperci, redakcje najbardziej renomowanych zachodnich tytułów i politycy dowodzili, że wszystko jest w porządku. I było!

Szacuje się, że tylko w 2016 r. koncern Apple „zaoszczędził” dzięki zastosowaniu mechanizmu „kanapki” 8,5 mld dol. A Facebook w 2018 r. uniknął zapłacenia podatków na kwotę 15,8 mld dol. Google dzięki tej metodzie przez dekadę płacił jednocyfrowy podatek od zysków osiąganych poza Stanami Zjednoczonymi!

Rządy wzięły się za korporacje po 2020 r. Miało to związek z pandemią COVID-19, która spowodowała, że w ratowanie gospodarek bogate kraje zachodnie wpompowały – w formie pomocy przedsiębiorstwom – setki miliardów euro, dolarów, funtów i innych walut.

Nie można było przejść do porządku dziennego nad wykorzystywaniem luk w prawie przez cwaniaków, którzy zarabiali setki miliardów na unikaniu płacenia podatków, co elegancko nazywano „optymalizacją podatkową”. By utrudnić ten proceder, w 2021 r. kraje grupy G7 i G20 uzgodniły globalny minimalny podatek w wysokości 15%, który powinny płacić wielkie ponadnarodowe korporacje. Zgodnie ze wspólnym oświadczeniem państw grupy G7 oprócz tego należało zadbać o to, aby

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Tęsknota za dzikim kapitalizmem

Mamy modę na deregulację. W nawoływaniach do jej przeprowadzenia w Polsce ewidentnie słychać echa nastrojów zza oceanu. Ale i obawę rządzących dziś sił politycznych, może z wyjątkiem lewicy, przed oddaniem pola Konfederacji. Stąd także spotkanie premiera z przedsiębiorcami i zapowiedź kolejnego. Nie twierdzę, że w tych ruchach nie ma jakiegoś racjonalnego jądra. Z pewnością niektóre przepisy są głupie, inne nieprzejrzyste, a jeszcze inne całkowicie zbędne. Ale niepokoi mnie nuta pobrzmiewająca w wypowiedziach części zwolenników owej deregulacji, zarówno przedsiębiorców, jak i komentujących wszystko kibiców zmian. To ledwo skrywana tęsknota za dzikim kapitalizmem.

Nie przypadkiem tak często padają pochwały pod adresem ustawy Wilczka z końca lat 80., która przyczyniła się do uwolnienia energii gospodarczej Polaków, ale i do ustanowienia dzikiego kapitalizmu, tak charakterystycznego dla naszego kraju w latach 90. Dużo czasu zajęło nam jego cywilizowanie i śmiem twierdzić, że to proces wciąż niedokończony. W tym sensie upieram się, że potrzebujemy kolejnych regulacji. Szczególnie w odniesieniu do relacji kapitału i pracy, pracodawców i pracowników, ale także wielkiego biznesu i zdanych na jego kaprysy małych przedsiębiorców (budownictwo!).

Polska pozostaje krajem niesprawiedliwości społecznej, czego widomym znakiem jest nasz system podatkowy. Dziwię się też, że obecna władza tak się stara umilić życie biznesowi, a ignoruje los pracowników najemnych (ok. 17 mln). Polscy biznesmeni mają dobre, jeśli nie cieplarniane warunki działania, o czym otwarcie mówią ekonomiści. Pracownicy mają się dużo gorzej. Udział płac w polskim PKB nadal jest znacznie niższy niż w wielu krajach Europy, co pokazuje, jak niesprawiedliwy jest podział dochodu narodowego. Już ponad 3 mln zatrudnionych pracuje za najniższą krajową. Nie zmienia się patologiczny rynek pracy – ogromna liczba samozatrudnionych (najwyższa w Europie) pokazuje, że coś tu nie gra.

Poziom uzwiązkowienia sięgnął dna. Nie istnieją zbiorowe układy pracy, znane i stosowane w wielu krajach europejskich od dziesięcioleci (!). Może premier spotkałby się również z przedstawicielami związków zawodowych? Pochylił nad losem pracowników najemnych, którzy są nader licznym

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wiśnie już nie kwitną

Nowy premier Japonii chce, by jego kraj znów odgrywał ważną rolę w świecie. Naród chce po prostu przetrwać

Z jednej strony, zadanie nie wyglądało na specjalnie trudne. Odchodzący premier Fumio Kishida pod koniec rządów był pozytywnie oceniany przez nieco ponad jedną czwartą elektoratu, jego następcy zatem łatwo było zacząć – gorzej przecież już być nie mogło. Z drugiej jednak, akurat teraz, przy szybko zmieniającym się na gorsze otoczeniu międzynarodowym, gigantycznych problemach demograficznych, pogłębiającej się polaryzacji i spowolnieniu gospodarczym, objęcie stanowiska szefa rządu Japonii wcale nie musi być dobrym pomysłem ani nawet politycznym awansem.

Partia jak korporacja

Shigeru Ishiba, 67-letni prawnik mogący się pochwalić karierą w bankowości inwestycyjnej i na prawie wszystkich szczeblach japońskiej polityki, zdecydował się spróbować. We wrześniu wygrał wybory na przewodniczącego Partii Liberalno-Demokratycznej (LDP), najważniejszego ugrupowania w kraju. Zresztą partia to w tym wypadku niezbyt adekwatne określenie, lepiej byłoby mówić: korporacja polityczna. W Japonii bowiem politykę uprawia się w sposób, który z europejskiego czy amerykańskiego punktu widzenia wygląda archaicznie. Dominuje tam hierarchia, wręcz dziedziczenie stanowisk. Do roli przywódcy trzeba „dorosnąć”, co oznacza wieloletnie czekanie w kolejce. Dlatego nie dziwi ani fakt, że nowym szefem rządu został człowiek w wieku emerytalnym, ani rodowód polityczny Ishiby. Jego ojciec też był zawodowym politykiem, najpierw samorządowcem – w latach 50. był nawet gubernatorem prowincji Tottori, potem przeszedł do krajowej elity. Służył jako minister spraw wewnętrznych, współdecydując m.in. o podziale administracyjnym kraju i strukturze sił szybkiego reagowania, które w Japonii są odpowiednikiem regularnej armii. Bliskim przyjacielem Ishiby seniora był nawet premier Kakuei Tanaka. Japońska prasa donosiła kilka tygodni temu, że to właśnie on namówił młodego Shigeru do zaangażowania się w politykę, aby kontynuować dziedzictwo ojca.

Od śmierci Ishiby seniora w 1981 r. zaczęła się więc długa i mozolna wspinaczka syna w górę politycznej drabiny, co w przypadku LDP oznacza pokonywanie kolejnych szczebli partyjnych. Bo w Japonii, i nie ma w tym przesady, partia jest synonimem państwa, a państwo partii. LDP rządziła krajem nieprzerwanie od swojego powstania w 1955 r. aż do 1993 r. Przerwa trwała zresztą bardzo krótko, bo liberałowie wrócili do władzy już trzy lata później, monopolizując ją ponownie. Dzisiaj są politycznym hegemonem, zrzeszającym milion członków regularnie płacących składki, a przede wszystkim najważniejsze japońskie polityczne rody i dynastie. Dlatego wybór Ishiby na przewodniczącego partii i jednocześnie szefa rządu 27 września niespecjalnie zdziwił obserwatorów. LDP to korporacja, która – mówiąc językiem rynku finansowego – preferuje tzw. zatrudnianie wewnętrzne, ze środka organizacji.

Od razu jednak przy słowie premier trzeba zrobić przypis, gdyż teoretycznie Ishiba

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Książek nie liczy się w sztukach

Księgarnie upadają, czytelnictwo kuleje, a nasze życie staje się duchowo uboższe

Jerzy Okuniewski – księgarz z 57-letnim stażem pracy, wiceprezes Książnicy Polskiej

Kilka miesięcy temu wysłał pan list otwarty do polityków i samorządowców, a także pismo do ówczesnego ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza. Alarmował pan w sprawie księgarń w Polsce, których byt jest zagrożony, co ma przełożenie na coraz niższy poziom czytelnictwa. Jest aż tak źle?
– Wprawdzie spotykam się z informacjami, że w Polsce istnieje od 1,6 tys. do 2,2 tys. księgarń, ale są to dane niewiarygodne, wręcz zafałszowane. Zależy bowiem, co się uważa za księgarnię – jeśli pomieszczenie, w którym są trzy regały na książki, a reszta to mydło i powidło, to mylimy pewne pojęcia. Jestem tradycjonalistą i dla mnie księgarnia to takie miejsce, w którym dwie trzecie średnich obrotów stanowi sprzedaż książek. A nasza firma ma w sumie 57 takich księgarń na terenie niemal całej Polski, w tym cztery w Warszawie, choć najwięcej na Warmii i Mazurach.

Wasze przedsiębiorstwo dominuje w regionie, ale są też inne placówki, gdzie sprzedaż książek jest tylko dodatkiem do innej działalności.
– Będąc w terenie, z zawodowej ciekawości odwiedzam takie punkty i np. w Lubawie, miasteczku z 11 tys. mieszkańców, zaszedłem do takiej niby-księgarni, a tam większość powierzchni zajmują zabawki i inne artykuły. Pytam sprzedawczynię, dlaczego tak mało książek. A ona, że ludzie nie kupują. Tymczasem w podobnym miasteczku, w Biskupcu, nasza księgarnia ma 35 regałów i obroty sięgające 1 mln zł rocznie. W ciągu ponad 25 lat nie było u nas spadku sprzedaży rok do roku, spadku dochodów, nastąpił jedynie niewielki spadek transakcji handlowych, czyli wystawiano mniej paragonów, co może być rezultatem zmian cywilizacyjnych. Ale to nie znaczy, że ludzie nie są zainteresowani zakupem książek. Przecież nasz udział w rynku sieciowych księgarń wynosi zaledwie 10%, a takie sieci jak Empik trzymają się mocno.

Jednak znana firma Matras została zlikwidowana.
– Ale oni mieli ponad 100 mln zł długu wobec dostawców i wydawców. Jak ktoś napisał, jechali lokomotywą napędzaną cudzym węglem. Dziś nie ma litości, nie płacisz, bankrutujesz.

Może to właśnie jest potwierdzenie tezy, że w Polsce czytelnictwo zanika? W Olsztynie też upadła prywatna księgarnia, a z Galerii Warmińskiej wycofał się Świat Książki.
– Prawda jest taka, że poziom czytelnictwa w Polsce ledwie przekracza 40%, a i tak ostatnio podniósł się o 9 pkt proc. (według raportu Biblioteki Narodowej w latach 2021 i 2022 czytelnictwo książek w Polsce utrzymywało się na poziomie 34% – przyp. red.). W zeszłym roku co najmniej jedną książkę przeczytało 43% Polaków. Z tego względu popadamy nawet w euforię, ale przy Czechach, gdzie czytelnictwo wynosi ponad 80%, jesteśmy w ogonie. Choć inne kraje europejskie również nie mają powodu do dumy, Polska powinna ogłosić alarm! Jeśli w Czechach statystycznie jedna księgarnia przypada na 16,5 tys. mieszkańców, to u nas na 28 tys. Różnica wyraźna.

Jakie więc muszą być warunki, by ten potencjał wykorzystać w większej części?
– Prowadzenie księgarni ma sens, jeśli jest to działalność rentowna, chociaż o to coraz trudniej. Zrobiłem nawet symulację, w której wyliczam, że jeśli w lokalu 100-metrowym stworzy się dobre warunki ekspozycyjne i handlowe, a ma się w miarę szeroką ofertę sprzedaży, to przy dwóch etatach można uzyskać ok. 1 mln zł obrotu rocznie.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Andrzej Szahaj Felietony

Sprawiedliwość

W starożytnej Grecji sprawiedliwość (dike) uznawana była za cnotę naczelną. Grecy sądzili, że bez niej nie może przetrwać żadna wspólnota polityczna. Choć sprawiedliwość pojmowali różnie, byli przekonani, że życie bez niej jest niegodne człowieka. Ta wysoka wartość sprawiedliwości utrzymywała się w kulturze zachodniej przez wieki. Czy jest tak i dziś? Zapewne pozostaje ona w centrum systemu prawnego, i to przecież nie tylko krajów zachodnich. Trudno jednak powiedzieć, że poza nim jej rola jest kluczowa. W tym sensie niewątpliwie nastąpiła redukcja znaczenia sprawiedliwości jako wartości. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w Polsce. Teza mojego felietonu jest następująca: po 1989 r. stworzyliśmy niesprawiedliwy system społeczny (poprzedni też był niesprawiedliwy, ale inaczej). Widomym tego znakiem jest nasz system podatkowy, który można wręcz uznać za wzorcowo niesprawiedliwy, choćby dlatego, że mniej zarabiający płacą do wspólnej kasy relatywnie więcej niż zarabiający lepiej. Bardzo krótko mieliśmy prawdziwie progresywny system podatkowy, w krajach zachodnich od dawna będący standardem. Cały czas zaś w naszym systemie podatkowym znajdowały się istotne luki, które pozwalały najlepiej wynagradzanym płacić najmniejsze podatki (różne kontrakty menedżerskie z licznymi ulgami i systemem podatku liniowego). Kwitły kancelarie prawne specjalizujące się w kiwaniu fiskusa, zwanym oficjalnie „optymalizacją podatkową”. W ogóle system podatkowy ustawiony był (i wciąż jest) tak, aby ułatwić bogatym unikanie opodatkowania, a biednych bezwzględnie zmusić do ich płacenia. W tle, obok przewagi lobbystycznej, kryła się ideologia potransformacyjna z nadzwyczaj popularną bajką, którą kapitalizm opowiada sam o sobie – że jak pozwolimy się bogacić bogatym, to coś z tego skapnie i biednym (niesławna „teoria skapywania”).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Polski nie stać na obniżanie podatków zamożnym

Ryzykujemy, że za wszystkie „wakacje od ZUS” i kwoty wolne zapłacimy pogorszeniem ochrony zdrowia, edukacji i usług publicznych.


Dr Jakub Sawulski – główny ekonomista Fundacji Instrat. Adiunkt w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. W ostatnich latach pracował również w Ministerstwie Finansów, gdzie był zastępcą dyrektora Departamentu Polityki Makroekonomicznej.


Rząd mówi, że odziedziczył po PiS finanse publiczne w fatalnym stanie i że to nieomal katastrofa. Zarazem przekonuje, że na pomysły zawarte w programie koalicji pieniędzy nie zabraknie. Która narracja jest bliższa prawdy?
– Paradoksalnie te dwie opowieści wcale nie są tak bardzo sprzeczne. Deficyt finansów publicznych, który nowy rząd odziedziczył, rzeczywiście jest wysoki. Wynosi ok. 5% PKB. Gdy więc spojrzymy na ostatnie 20-30 lat, widzimy, że w tym okresie deficyt był wyższy tylko kilka razy, jest zatem jednym z najwyższych po 1989 r. Na dodatek mamy ten wysoki deficyt w dość niekorzystnej sytuacji rynkowej. To bardzo istotny kontekst, bo stopy procentowe są wysokie, więc i koszt obsługi długu publicznego jest większy. Dlatego rzeczywiście sytuacja finansów publicznych nie jest dobra.

Ale?
– Pieniądze są, a my nie mamy problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. Rynek finansowy patrzy w tym momencie na Polskę bardzo przychylnie, jest wręcz moda na Polskę: nasza gospodarka jest oceniana bardzo dobrze, stabilność finansów też jest oceniana na plus i polityka gospodarcza, zwłaszcza po odmrożeniu środków z KPO, również ma korzystne perspektywy. Z tego wynika, że nie będziemy mieli problemu ze sfinansowaniem tego deficytu. I nawet gdybyśmy odrobinę go podnieśli, też pieniądze by się znalazły. Tylko że to wszystko odbywa się kosztem wzrostu długu w relacji do PKB. Z poziomu ok. 50% obecnie do poziomu powyżej 60% PKB w perspektywie, powiedzmy, trzech-czterech lat.

Sam wzrost zadłużenia miałby być problemem?
– Sam w sobie nie. Perspektywa wzrostu o jakieś 10 pkt proc. nie jest jeszcze niepokojąca. Pytanie jest inne: gdzie ta krzywa przyrostu zadłużenia do PKB się zatrzyma. Bo jeśli weźmiemy horyzont nie czterech lat, ale dekady, i założymy, że za trzy lata będziemy mieli 60% PKB, za sześć lat 70% PKB, a za 10 lat 80% PKB, to mamy pewien problem. 

Dlatego, że poziom długu jest za wysoki, czy dlatego, że istnieją pewne arbitralne wskaźniki w UE, których musimy się trzymać?
– Wyznaczonych przez Brukselę ram nie obejdziemy, a założeniem jest 3% deficytu rocznie i 60% długu do PKB. 

Musimy realizować te założenia, nawet jeśli mogą być dobre dla Niemiec, Holandii czy Estonii, a dla nas już nie?
– W rzeczywistości my już przekraczamy poziom deficytu 3%, a poziom długu 60% przebijemy za trzy-cztery lata. Możemy trochę to bagatelizować, próbować iść własną ścieżką, co zresztą jako Polska robiliśmy, mówiąc Brukseli jedno, a czasami robiąc drugie. Pytanie, jak długo możemy lawirować i czy warto. Bo skoro dziś jest – jak powiedziałem – moda na Polskę i mamy przychylność rynków finansowych, a bieżące potrzeby pożyczkowe możemy zrealizować względnie łatwo, to jeszcze nie oznacza, że możemy i że warto to ciągnąć. Przykładowo utrzymywać deficyt powyżej 5% ze względu na wydatki zbrojeniowe, bez pomysłu na ich sfinansowanie przez kolejną dekadę. Moda na Polskę może już do tego czasu minąć, a koszty pożyczania na rynkach wzrosną. Trzymanie się określonych ram może w dłuższym terminie okazać się korzystniejsze, niezależnie od tego, czy wymusza je Bruksela. 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.