Tag "polska piłka nożna"
Papszun na wydaniu, Legia w kryzysie
Polski czwartek w europejskich pucharach
Papszuniada trwa w najlepsze. Przybliżmy postać, wokół której rozkręciła się właśnie najgorętsza od lat telenowela piłkarska w Polsce. Marek Papszun jest urodzonym warszawiakiem. Z wykształcenia historyk, do 2016 r. był nauczycielem i wuefistą, przy okazji trenował w niższych klasach rozgrywkowych kluby z podwarszawskich miejscowości, Legionovię prowadził nawet w sezonie zakończonym awansem do II ligi. Wiosną 2016 r. właściciel Rakowa Michał Świerczewski, twórca i założyciel sieci sklepów komputerowych, na której dorobił się miliardów, zaprosił Papszuna na rozmowę kwalifikacyjną, która wedle wspomnień szkoleniowca trwała… osiem godzin, a przysłuchiwała się jej w milczeniu psycholożka, prywatnie partnerka Świerczewskiego. Trener przedstawił szczegółowo swoje plany i został przyjęty do roboty, ale wcześniej na wszelki wypadek wziął bezpłatny urlop ze szkoły.
Początek miał kiepski, zaczął od kilku porażek, nie wykonał doraźnego zadania i mimo przejęcia drużyny walczącej o awans do wyższej ligi znalazł się poza miejscem barażowym. Świerczewski wykazał się cierpliwością, dzięki czemu zaczęła się bezprecedensowa, najdłuższa kadencja klubowa w Ekstraklasie – z jednym sezonem przerwy na odpoczynek Papszun jest w Rakowie do dzisiaj (stan na 28 listopada). Gdyby został w Częstochowie, za pół roku mógłby świętować dziesięciolecie rozpoczęcia projektu marzeń: potęgi Rakowa, którą zbudował od podstaw. W ciągu siedmiu lat przeszedł z klubem drogę od trzeciej klasy rozgrywkowej na szczyt, zdobył mistrzostwo Polski i… wziął sobie wolne.
Miał nadzieję na pracę w reprezentacji Polski, ale prezes Kulesza ostatecznie zdecydował się na Michała Probierza – jak wiemy, z fatalnym skutkiem. Raków przejął na rok Dawid Szwarga, asystent Papszuna, i wszystko się posypało: drużyna odpadła z Ligi Europy po fatalnej grze i porażce z Atalantą, zajęła w Ekstraklasie dopiero siódme miejsce i groziło jej popadnięcie w przeciętność. Marek Papszun jednak wrócił i z marszu sięgnął po wicemistrzostwo, przy czym jego drużyna walczyła o tytuł z Lechem do samego końca.
Dorobek ekstraklasowy Papszuna w Rakowie jest imponujący: w ciągu
Droga na mistrzostwa czy droga do mistrzostwa?
Szczęśliwa jesień reprezentacji Polski
Zagraliśmy pięknie z tą Holandią, do pełni szczęścia zabrakło tylko zwycięstwa – po latach nikt nie będzie wspominał statystyk (w strzałach 14:6 dla Polski) ani rozpamiętywał zmarnowanych okazji. Mecz przejdzie do historii jako jeden z – wbrew pozorom – wielu remisów z europejskimi potęgami, które nam się przytrafiały w ostatnich dekadach, zwłaszcza u siebie. Zapamiętuje się triumfy, a ostatnim tak znaczącym w meczu o punkty było zwycięstwo kadry Nawałki z Niemcami – prawdziwie założycielski mecz dla reprezentacji, której niewiele zabrakło do medalu na Euro 2016.
Jeśli drużyna Ronalda Koemana przyjechała do Warszawy, żeby się zrehabilitować za wrześniowy marazm z Rotterdamu, rychło pojęła, że na Narodowym co najwyżej może powalczyć o zwycięski remis. Poziom pewności siebie i absolutnego przekonania o różnicy klas, jakie dzielą piłkę niderlandzką od polskiej spadały w jednostajnym tempie od pierwszych minut wrześniowej potyczki, gdy Oranje jeszcze próbowali technicznych sztuczek, chwackich dryblingów i gry w dziada, aż po końcówkę meczu piątkowego, kiedy ich wcale nie ucieszyło, że sędzia doliczył aż sześć minut (wskutek dodatkowej przerwy w grze, którą wymusili bracia po racy). Niestety, myśmy musieli na swojego gola zapracować absolutnie doskonałą asystą Lewego i zimnokrwistym wykończeniem akcji przez Kamińskiego, a Holendrzy dostali od nas gola w podarunku. Do wielkości brakuje nam tylko tego, żebyśmy wreszcie przestali rozdawać te cholerne prezenty.
Asysta Lewandowskiego była bajeczna, jak mistrzowski slice na korcie, Robert posłał Kamińskiemu piłkę nie tylko idealnie w tempo, ale nadał jej taką rotację, że minąwszy obrońców, nagle zwolniła w odpowiednim momencie przed napastnikiem FC Köln. I tyle było radości.
Trudno zmilczeć popisy braci kibolskiej. „PZPN rzucił race naszymi rękami”, rzekł był przedstawiciel kibolstwa patriotycznego o nazwisku Pilecki. Czy oni sobie tam w stowarzyszeniach psychopatriotów zmieniają nazwiska? Prezes nazywa się Chrobry, pierwszy sekretarz Dmowski, a skarbnik Jagiełło? Polska kibolska poczuła, że jak ma swojego ziomka w Pałacu Prezydenckim, to teraz już nikt jej nie podskoczy. Nie było pozwolenia na wniesienie sektorówki, to się ferajna zemściła i obok tradycyjnej pieśni o tym, jak należy kochać Polski Związek Piłki Nożnej, wykonała nowatorski performance z cyklu światło i dźwięk – race na boisko i przyśpiewka „Miała, k…a, być oprawa, teraz pali się murawa”. Czy z powodu tego wybryku zagramy z Albanią na pustym stadionie, niebawem się okaże – kary mogą być dotkliwe, a nasz pałacowy zapiewajło nie będzie miał tu prawa łaski.
I już chcielibyśmy zastosować sylogizm optymistyczny: Holendrzy twierdzą, że wybierają się na mundial po mistrzostwo świata, my dwukrotnie zagraliśmy z nimi na remis, przy czym ten warszawski trzeba uznać za remis ze wskazaniem na naszych, a zatem jeśli Polska awansuje na mundial, ma wszelkie dane ku temu, by myśleć o Pucharze Świata.
Tylko że my od
Wielki rewanż Szczęsnego
Polak gwiazdą El Clásico
Ten Wojciech to zaiste szczęsny chłop – zeszłego lata wymyślił sobie emeryturę, ale za sprawą kontuzji, której doznał Marc-André ter Stegen, został awaryjnie ściągnięty do Barcelony. Długo i pokornie robił za rezerwowego, ale jak już do bramki wrócił, wygryzł rywali i pobronił sobie przez pół roku, zdobywając mistrzostwo, puchar i Superpuchar Hiszpanii, osiągając półfinał Ligi Mistrzów, a co najważniejsze, broniąc w trzech kolejnych El Clásico wygranych przez Barcę.
Tego lata znowu usiadł grzecznie na ławce za sprawą Joana Garcíi, supertalentu bramkarskiego kupionego przez Blaugranę zza miedzy, z Espanyolu. I młodzian złapał kontuzję akurat w takim czasie, że Szczęsny mógł po raz czwarty w tym roku stanąć między słupkami w Gran Derbi. I był najlepszym zawodnikiem swojej ekipy, broniąc fantastycznie skutecznie, choć do miana bohatera zabrakło mu happy endu – Barca na Santiago Bernabéu była po prostu za słaba, aby urwać choć punkt.
Wobec kontuzji Lewandowskiego, Raphinhi, Gaviego i Daniego Olmo nagle się okazało, że jeśli chodzi o graczy z pola, katalońska ławka jest króciutka. Podczas gdy w Realu zmiennikami byli zawodnicy klasy Rodryga czy Brahima Díaza, w Barcy wszedł z ławki niejaki Roony Bardghji czy Gerard Martín.
Nawet Antoś, mój syn zakochany w Barcelonie, z którym mecz oglądałem, nie bardzo wiedział, kim jest ten pierwszy. Nie bardzo też mu się zbierało na płacz, bo tym razem zdawał się być przygotowany na porażkę, zwłaszcza że barceloński magik, ukochany piłkarz wszystkich kopiących piłkę dzieciaków, wpadł akurat przed meczem z Realem w dołek sportowy, a grozi mu także kryzys wizerunkowy.
Lamine Yamal, o którym mowa, zagrał dojmująco słabo, co gorsza, media rozgrzała informacja sprzed kilku dni o „monetyzacji autografów”. Co oznacza, że Yamal nie będzie już podpisywał fanom koszulek ani wpisywał się do sztambucha za darmo – odtąd jego podpis ma być towarem luksusowym, sprzedawanym na gadżetach. Powiedzieć, że Antoś, który marzył sobie, że wybierzemy się w tym sezonie na jakiś mecz Barcelony lub kadry Hiszpanii, a on przydybie gdzieś Yamala i zdobędzie autograf, jest rozczarowany, to nic nie powiedzieć. Młody Hiszpan zdaje się mieć nos zatkany przez muchy, być może to chwila, w której należy zacząć się martwić o jego dalszy rozwój.
To jeszcze dzieciak, jeśli trafi w ręce złych doradców, może mu się krzywda przydarzyć, a byłoby bardzo szkoda, bo to talent bezmierny, na granicy geniuszu. Tak, wciąż jednak na granicy, albowiem repertuar jego zagrań jest powtarzalny i schematyczny – owszem, chodzi
Kibole romantyczni
Antek po treningach zagląda do swojej ulubionej pizzerii prowadzonej przez fanów piłkarskich, bo tam zawsze wieczorem leci jakiś mecz; w domu telewizora nie ma, więc chłopak ma rytualną atrakcję przy pepperoni na cienkim. W zeszłym tygodniu zdumiał się, bo zamiast meczu wyświetlano konkurs. Kibice przy browarach zajadle się spierali o to, kto zagrał lepiej i komu jaka nagroda winna być przyznana. Gdybym tego na własne oczy nie zobaczył, nie uwierzyłbym. Pasaże zamiast passów, kantyleny w miejsce tiki-taki, a emocje jak na stadionie.
Lud pragnie chleba i igrzysk, nieważne, czy to tandetna Eurowizja, czy wirtuozowska chopiniada. Konkurs Chopinowski z każdą kolejną edycją coraz powszechniej jest śledzony jak zmagania olimpijczyków, ludzie na co dzień skąpani w disco polo, gangsta rapie czy stadionowych fistularzach à la Dawid Podsiadło nagle zmieniają się w pilnych melomanów i zastygają w zasłuchaniu.
No a teraz jeszcze naczelny kibol Rzeczypospolitej wbił się w garnitur, aby wygłosić swoje kocopoły w imieniu narodu polskiego i gratulować „kaloriom intelektualnym” podczas wręczania nagród.
Karolowi Nawrockiemu wysokokaloryczna dieta intelektualna nie jest potrzebna, albowiem on kocha lud kibolski, kibolskim emocjom i obyczajom w polityce hołduje, kibolska Polska jest jego ojczyzną, a ona nie w filharmonii, lecz na siłowni ducha hartuje. Gdy kibol Chopina słucha, to ucha wytężać nie musi, bo wiadomo, że cokolwiek się tam z odbiornika sączy, jest to polskość w najczystszej postaci, swojski smrodek Utraty pod Żelazową Wolą, mazurkowe synkopy pod strzechami chat mazowieckich, polonezowy patriotyzm w tonacji As-dur i żałobny marsz w kondukcie b-moll. Kibol w Polskę się wsłuchuje; za sprawą Chopina wchodzi z tą Polską raz na pięć lat w kilkutygodniową relację romantyczną, ale coraz mniej mu się podoba, że Polacy i tu nie wygrywają, coraz bardziej
Cudowne gole i katastrofa gibraltarska
Tym razem to Lech wszystko zepsuł
Uwaga: porównanie będzie niesmaczne i czerstwe jak gra poznańskiego Lecha z niejakim Lincoln Red Imps, osoby o niskim progu wrażliwości uprasza się o pominięcie następnego akapitu.
Z górą 80 lat po śmierci gen. Sikorskiego przeżyliśmy kolejną tragedię gibraltarską. Tamta, historyczna, doczekała się dwóch ekranizacji, u Bohdana Poręby była katastrofą, u Anny Jadowskiej zamachem, ta czwartkowa była jednym i drugim – Lech zagrał katastrofalnie i przeprowadził zamach na dobre imię polskiej piłki klubowej, z trudem odzyskiwane po latach futbolowej gnuśności. Kiedy drużyna, która na ostatni transfer wydała więcej, niż jest warta cała drużyna jej rywali, przegrywa zasłużenie po koszmarnym występie, cisną się na usta słowa, których dziennikarzowi wypowiedzieć nie wolno, ale felietonista pofolgować sobie może.
To wyglądało jak przemyślany sabotaż. Nikt nikogo za rękę nie łapie, ale spiskowa teoria sama się nasuwa, bo jak uwierzyć w nagłą przemianę ekipy, która w poprzedniej kolejce rozniosła wiedeński Rapid, grając jeden z najlepszych meczów w historii europejskich występów? Ile można było teraz zarobić „u buka”, stawiając na mistrzów Gibraltaru? Dla kolegi pytam, nie tego przez wielkie K. Toni Kolega jest bowiem chorwackim obrońcą Czerwonych Chochlików i powiódł swoją drużynę do historycznego zwycięstwa. A już całkiem serio: gdyby Lech był się podłożył w ramach przestępczej działalności bukmacherskiej i każdy z piłkarzy zgarnąłby za to fortunę, byłoby to wytłumaczenie straszliwe, ale pewnie łatwiejsze do zrozumienia – kibole bardziej szanują złodziei niż łamagi. Prawda jest niestety okrutnie banalna – Lech się skompromitował całkiem za darmo.
Gibraltar naszym klubom wybitnie nie służy – sześć lat temu nie potrafiła tam strzelić gola Legia, teraz Lech dołożył absolutnie bezprecedensową porażkę – nie tylko dlatego, że nigdy dotąd nie przegrywaliśmy z rywalem tak nisko notowanym, ale dlatego, że to w ogóle pierwsze zdobyte punkty drużyny gibraltarskiej w historii występów w fazie grupowej europejskich rozgrywek. Czwartkowi gospodarze grali już raz w fazie grupowej Ligi Konferencji, ale wszystkie dotychczasowe mecze przegrali.
Tak oto lodowatym prysznicem Lechici schłodzili entuzjazm swoich kibiców po koncercie z Rapidem, a przy okazji przypomnieli, że nie ma większych dobroczyńców piłkarskich w klubowej Europie od Polaków – wszystkim lichym futbolowo nacjom dajemy wsparcie i nadzieję, najmniejszym powierzchniowo i najuboższym liczebnie narodom dajemy pokrzepienie, do listy naszych pogromców dołączyli właśnie Gibraltarczycy, nie przegraliśmy jeszcze tylko z drużyną sanmaryńską, ale i na to przyjdzie czas, spokojna głowa.
Od piłkarskich kompleksów niższości, z powodu których przez lata przegrywaliśmy mecze z solidnymi średniakami mentalnie już przed pierwszym gwizdkiem, dotarliśmy błyskawicznie do manii wielkości tak obezwładniającej, że mistrzowie Polski dostali zasłużone bęcki od jednej z najgorszych lig Europy, w której wszystkie mecze są rozgrywane na jedynym nadającym się do tego stadionie, oczywiście ze sztuczną murawą, bo jakże mieliby tam podlewać naturalną, skoro na całym Gibraltarze nie ma żadnych źródeł słodkiej wody.
Ale ten akurat klub to nie są amatorzy, Lincoln ma skład na poziomie środka naszej pierwszej ligi – gdyby Lech tak jak wczoraj zagrał na przykład z Ruchem w Chorzowie, pewnie też by oberwał. Kolejorz mógł i powinien przegrać wyżej, bo dwa razy ratowała go poprzeczka, w dwóch spornych sytuacjach w polu karnym sędzia dwukrotnie gwizdał na korzyść Lecha, gospodarze oddali więcej celnych strzałów niż polska drużyna. Znowu przekleństwem okazała się dla nas rotacja, powtórzyła się sytuacja z pierwszej kolejki
Z Belgradu do Limburgii
Poobijany Lech wciąż w grze
Znowu się nie udało. Ale też udać się nie miało prawa. W 33-letniej historii Champions League polskie kluby wystąpiły ledwie trzy razy, przy czym po 1996 r. tylko Legii udało się przejść przez letnie kwalifikacje. Lech osłabiony serią kontuzji podstawowych graczy i strajkiem największej gwiazdy ubiegłego sezonu (Afonso Sousa uparł się na transfer) był w stanie dorównać Crvenej zvezdzie Belgrad mniej więcej przez 20 minut pierwszego spotkania. Fenomenalny wolej Mikaela Ishaka i bomba Alego Gholizadeha w poprzeczkę pozwoliły nam przed drugą połową meczu w Poznaniu snuć marzenia o sukcesie, ale po przerwie Serbowie się ogarnęli. Za sprawą świetnej formy Rade Krunicia i kryminalnego błędu naszego obrońcy Crvena pyknęła dwa gole i właściwie załatwiła sobie awans.
Gdybyż jeszcze rywale musieli na każdego gola sami zapracować… Tym razem Joel Pereira, prawy obrońca Lecha, beznadziejnie stracił piłkę na wysokości pola karnego i jeszcze raz przekonaliśmy się, że takie „wielbłądy” w Ekstraklasie mogą pozostać bez konsekwencji, ale na poziomie Ligi Mistrzów przeciwnicy ich nie wybaczają. W rewanżu Serbowie, grając na pół gwizdka, a nawet przez pół godziny w dziesiątkę, obronili dwubramkową przewagę z Poznania.
I właśnie tych trzydzieści kilka minut gry Lecha w przewadze personalnej było dla nas najbardziej upokarzające – czerwona kartka zupełnie nie osłabiła naszych rywali, Lech nie tyle walił głową w mur, ile bez szczególnego impetu stukał czołem, tak żeby się nie zranić, a gazpromowcy z Marakany wyprowadzali groźne kontry. Bliżej było kolejnego gola dla Crvenej niż dla Lecha, choć w ostatnich chwilach udało się szczęśliwie wyrównać dzięki przytomności Ishaka i odrobinie szczęścia (rykoszet).
I to może być sposób na upragnioną kwalifikację w przyszłości – ciułanie punkcików do rankingu UEFA. Prędzej do Ligi Mistrzów wejdziemy w końcu przez ranking, niż pokonując kogoś silnego latem – do upragnionego 10. miejsca, gwarantującego grę mistrza kraju w Champions League, brakuje nam pięciu punktów. Obecnie to miejsce zajmują Czesi, dzięki czemu praskie Slavia i Sparta oraz Victoria z Pilzna mogły w ostatnich latach zbierać doświadczenia w meczach z najlepszymi ekipami Europy, a przede wszystkim regularnie przytulać fortunę za udział w najbardziej elitarnych rozgrywkach.
Systematyczne zasilanie klubowych budżetów olbrzymimi premiami UEFA ostatecznie przebiłoby sufit – nasze kluby odważniej i hojniej wydawałyby pieniądze na transfery, bo też nie byłoby ryzyka, że bez awansu do finansowego raju Ligi Mistrzów zostaną z lukratywnie zakontraktowanymi gwiazdami „jak Himilsbach z angielskim”. Są jednak sceptycy, którzy twierdzą, że nie ma takiej kasy, której Polak nie potrafiłby przep… bez sensu, i przywołują tutaj kazus Legii, która po występach w Champions League przed niemal dekadą miała finansowo
Czerwony gwiazdozbiór
Polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa
Nasze kluby wygrały w minionym tygodniu wszystkie mecze i awansowały w komplecie do kolejnych rund eliminacji pucharowych. Dla kibiców znękanych wieloletnią smutą pucharową tak szalone wieczory jak ten, w miniony czwartek, kiedy jedynie zaawansowani adehadowcy mieli szanse na satysfakcję, śledząc jednocześnie trzy mecze polskich drużyn, zachodzące na siebie czasowo, to coś wyjątkowego. W każdym z nich nasi strzelali, trafiali i zwyciężali – można od tego postradać zmysły, choć nie można się przejeść. Czuję się trochę jak w lipcu 1986 r., kiedy wraz z rodziną po raz pierwszy przekroczyliśmy żelazną kurtynę przy okazji odwiedzin u znajomych ojca w Wiedniu. Pierwszy z brzegu supermarket i nagle feeria zapachów, kolorów, zarazem oszałamiająca i upokarzająca, bo sobie człowiek w kilka sekund uświadomił, jak żyją ludzie w normalnym świecie.
Otóż polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa, dlatego ekscytujemy się każdym meczem, w którym nasi nie tylko unikają wpadek, ale pokonują rywali z polotem i finezją. Jest pięknie, coraz piękniej, choć przynajmniej dla Lecha zaczynają się teraz schody. Wiadomo, że w drodze do Champions League trafi się co najmniej na jednego giganta – w XXI w. tylko raz polski klub z racji rozstawienia we wszystkich rundach nie musiał zagrać z drużyną wyżej notowaną i skrzętnie to wykorzystał. W 2016 r., choć Legia pod wodzą Besnika Hasiego zaczęła sezon fatalnie, grała brzydko i nieskutecznie, potrafiła awansować do Ligi Mistrzów dzięki szczęśliwej drabince – trafiła na rywali z Bośni, Słowacji i Irlandii. Bywały za to „wtopy” we wczesnych fazach pomimo rozstawienia – w 2009 r. Wisła już w pierwszej rundzie odpadła z Levadią Tallin, Legia w drugiej fazie w 2018 r. ze Spartakiem Trnawą. Lech załatwił sprawę już w pierwszym spotkaniu, w rewanżu na Islandii mecz odbył się bez historii, gospodarze byli zdumiewająco nieporadni, zwłaszcza w ofensywie. Lechici robili masę kardynalnych błędów, z których rywale nie potrafili skorzystać, za to poznaniacy wykorzystali jeden z prezentów – gola zdobyli pressingiem, wystarczyło odrobinę nacisnąć i wikingowie się pogubili. Mikael Ishak, najlepszy w historii Lecha pucharowy snajper miał okazję poprawić swoje statystyki.
Ale z taką grą Lech nie ma żadnych szans przeciw kolejnemu rywalowi – w środę na stadionie w Poznaniu Kolejorz zmierzy się z Crveną zvezdą Belgrad. Przy okazji: nie rozumiem, dlaczego gros dziennikarzy uparcie się błaźni, błędnie odmieniając pierwszy człon nazwy, która oznacza oczywiście czerwoną gwiazdę. Słyszymy więc o Crvenie, czasem nawet o… Krwenie, zamiast o Crvenej – toż nie trzeba być poliglotą, żeby się tutaj odnaleźć, wystarczy odrobina słuchu.
Ekipa ze stolicy Serbii to najsłynniejszy i najbardziej utytułowany klub z Bałkanów – zdobywca najcenniejszych trofeów klubowych na świecie (Puchar Mistrzów i Puchar Interkontynentalny w 1991 r.), a także finalista Pucharu UEFA w 1979 r. U schyłku lat 70. Zeszłego wieku jugosłowiański jeszcze wtedy klub nie miał łatwej ścieżki do finału, zwłaszcza że już w pierwszym meczu dostał solidnie lanie od enerdowskiego Dynama Berlin – 2:5. W rewanżu udało się odrobić straty, ale na dalszej drodze stawały kluby angielskie i hiszpański – dopiero w finałowym dwumeczu silniejsza okazała się Borussia Mönchengladbach z niesamowitym Duńczykiem Alanem Simonsenem. Prym wtedy wiedli w Crvenej Dušan Savić, Miloš Šestić i Vladimir Petrović, który po latach jako asystent trenera powiódł swój klub do zwycięstwa w Pucharze Mistrzów. Tuż przed rozpadem Jugosławii i wybuchem wojny domowej, wiosną 1991 r., drużyna złożona z reprezentantów wszystkich republik odniosła największy sukces w historii bałkańskiej piłki. Obok Serbów
Polska nie chce fiołków
Polki zrobiły antyreklamę żeńskiej piłce nożnej – po raz pierwszy zobaczyłem w całości mecz naszej drużyny narodowej i na następne pół wieku jestem wyleczony. Wystarczą mi męki z kadrą męską, która w toporności i nieudacznictwie wydaje się niedościgniona – dziewczęta grają tak samo źle, tylko biegają trzy razy wolniej i strzelają (nadzwyczaj rzadko) dwa razy słabiej. To już za dużo nawet na moją masochistyczną skłonność do oglądania wszelkich zmagań futbolowych biało-czerwonych.
Po meczu z Niemkami w narodzie były niejakie nadzieje, ponieważ nasze piłkarki utrzymały remis do przerwy, a i w drugiej odsłonie pokazały niejaką waleczność, bo powiedzieć, że dotrzymywały kroku Niemkom, byłoby jednak przesadą. Nieliczne głosy rozsądku podszytego niepokojem ostrzegały, że nasza kadra straciła tyle sił, że przeciw równie mocnej Szwecji wyjdzie na miękkich nogach – tak też się stało, nasze zawodniczki nie miały absolutnie żadnych argumentów przeciw Skandynawkom – to była różnica klas. Jeśli więc ktoś sobie roił, że wczesnoletni kryzys reprezentacyjny we wszystkich kategoriach wiekowych zostanie zażegnany udanym występem Polek, musiał przeżyć ponure déjà vu: znowu mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor i wypad z imprezy. Zmobilizowałem wielu znajomych do tego, by nie ignorowali mistrzostw Europy tylko dlatego, że grają kobiety, ale już po kwadransie zaczęli mi wysyłać SMS-y z pretensjami. „Kuczok, ja rozumiem inkluzywność i równouprawnienie, ale już wolę amp futbol albo piłkę niewidomych” – byłem wobec tych kąśliwości bezradny jak nasze obrończynie wobec skocznych, wysokopiennych blondyn z Północy.
Trudno, pozostaje poczekać, aż dogonimy na murawach resztę świata, a na razie pocieszać się możemy sukcesami jednej Polki, która na trawie radzi sobie w tym roku fenomenalnie, jak nigdy wcześniej. Iga Świątek zaszła na kortach Wimbledonu dalej niż kiedykolwiek w karierze, co imponuje tym bardziej, że tegoroczny turniej był prawdziwą rzezią faworytek – w ćwierćfinałach oprócz Świątek i Aryny Sabalenki zameldowała się tylko jedna zawodniczka z czołowej dziesiątki WTA. Być może to efekt zluzowania presji ciągłego utrzymywania się na szczycie rankingów, a może skuteczność nowego trenera, Wima Fissette’a, najpewniej jedno i drugie, wszelako od maja Iga zalicza sukcesy w kolejnych
Na mundialu młodość, u nas po staremu
Początek tygodnia to „wybory” prezesa PZPN – cudzysłów niezbędny, bo z braku kontrkandydatów wiadomo było już od dawna, że podczas walnego zgromadzenia przedłużona zostanie kadencja obecnego szefa związku, Cezarego Kuleszy. Chyba że wydarzy się cudowny bunt delegatów. Pod hasłem „Czarek jest, jaki jest, ale to swój chłop” związkowa większość przyklepie bieżący układ na kolejne cztery lata, pozostaniemy zatem piłkarską prowincją zarządzaną przez ludzi, którym polski futbol, by tak rzec, powisa.
Jaskrawym tego dowodem niech będą mistrzostwa Europy U-21, podczas których rozegraliśmy trzy mecze, ale miejsca w loży przeznaczonej dla VIP-ów z PZPN podczas dwóch ziały pustką. Kulesza pofatygował się do Żyliny tylko na pierwsze spotkanie z Gruzją, przed którym w ciemno przedłużył kontrakt obecnego selekcjonera Stefana Majewskiego, a później poleciał na wycieczkę do USA pod pretekstem negocjacji w sprawie zatrudnienia Macieja Skorży. Na kolejne mecze młodzieżowej reprezentacji Polski na imprezie mistrzowskiej nie pofatygował się już nikt z PZPN-owskiego naczalstwa. A szkoda, bo zobaczyliby na własne oczy, jak drużyna narodowa kompromituje się pod wodzą faceta, któremu właśnie prolongowano umowę bez względu na rezultaty.
Oprócz przyjemności co niemiara jest pożytków ze śledzenia klubowego mundialu, nawet w leniwej fazie grupowej, np. wiemy już, jak wyglądałaby gra reprezentacji Polski, gdyby Maciej Skorża nie podał Cezaremu Kuleszy czarnej polewki. Zaiste, mielibyśmy z tej kadry czarną polewkę, czyli śmiech przez łzy ogarniałby nas dokładnie tak, jak z krótkimi wyjątkami przez ostatnie dekady; klub Urawa Red Diamonds, z którym przed dwoma laty Skorża zaliczył swój najbardziej prestiżowy sukces trenerski, wygrywając azjatycką Ligę Mistrzów, do złudzenia przypominał reprezentację Polski na dowolnych mistrzostwach. Trzy mecze, trzy porażki w stylu, który ani przez chwilę nie dawał złudzeń co do różnicy klas, w meczu z Interem 18% posiadania piłki niemal wyłącznie dzięki podaniom do siebie na własnej połowie – piłkarska bida z nędzą. Reprezentanci Korei Południowej z Ulsan też wyjechali z imprezy bez punktów, co każe spoglądać na klubowy poziom dalekowschodnich rozgrywek trzeźwym okiem – to w najlepszym razie odpowiednik naszej pierwszej ligi, a płace nieporównanie lepsze. Trudno się dziwić polskiemu szkoleniowcowi, że się do pracy w Polsce nie pali – z daleka widok jest piękny, na papierze sukcesy w Japonii wyglądają świetnie, ale konfrontacja z pierwszym światem piłkarskim okazała się brutalna i weryfikująca.
Już sobie wyobrażam, że we wrześniu w Rotterdamie przegralibyśmy z Holandią dokładnie tak jak Urawa z Interem Mediolan – zdobyty fuksem gol, a potem murowanie pola karnego, wybijanie piłki po autach, obrona Częstochowy i finał bez happy endu, po którym jednak w mediach poszłyby nagłówki „drużyna Skorży napędziła strachu Holendrom”. Niechże zatem pan Maciej Skorża nadal sobie przytula jeny i udaje wielkiego trenera pod Tokio – polski futbol z tej przyczyny na pewno się nie załamie. Gorzej, że prezes Kulesza zdaje się nadal szukać selekcjonera na alibi – z Garethem Southgate’em, który zgłosił chęć prowadzenia naszej kadry narodowej, nawet nie raczył porozmawiać, a przypomnę, że to tak, jakby o obywatelstwo i możliwość gry w naszej reprezentacji poprosił np. Harry Kane – z czystej ciekawości warto byłoby chociaż zapytać go, czy aby na pewno nie zwariował i czego chce w zamian, ale prezes PZPN uznał, że nie jest zainteresowany jednym z topowych selekcjonerów Europy.
Ktokolwiek obejmie naszą kadrę, będzie miał za zadanie „napędzić strachu Holendrom” i podjąć walkę o awans z Finlandią – tak oto za kadencji Cezarego Kuleszy zbliżyliśmy się ambicjami do outsiderów Europy w rodzaju Malty czy San Marino – gramy o to, by się nie zbłaźnić. Ambitny fachowiec
Piłka to drogi biznes
Kiedy piszę te słowa, rozważania Cezarego Kuleszy wciąż jeszcze nie zostały spisane, ale dzieli mnie sześć dni od ukazania się numeru „Przeglądu”, a to wystarczająco dużo czasu, by prezes PZPN ostatecznie zdążył rozpatrzyć wszystkie kandydatury na stanowisko nowego selekcjonera reprezentacji Polski. Państwo zatem być może już wiecie, czy prezes wybrał opcję tanią i bezpieczną, czy ekskluzywną i ryzykowną, a może wciąż się waha, wierząc, że nie tylko Nike jest najpiękniejsza w tym momencie.
Wśród zgłoszeń, które same spłynęły do związku, co najmniej dwie kandydatury były poważne, jedna zaś wysoce intrygująca. Wiadomo, że dwóch ostatnich trenerów z zagranicy odbiło się od naszej kadry narodowej, jeden coś tam próbował zwojować w walce o styl, ale szybko się znudził i zwiał, drugi nawet nie udawał, że nad czymkolwiek pracuje, i wyleciał z hukiem po kompromitującym półroczu. Mimo wszystko to spoza Polski są do wzięcia trenerzy z CV, o którym naszym szkoleniowcom nawet się nie śniło.
Najbardziej zaskakująca jest oferta Garetha Southgate’a – faceta, który przez osiem lat prowadził reprezentację ojczyzny futbolu i zdobył z nią w tym czasie dwa srebra na mistrzostwach Europy. Gość był szefem reprezentacji Anglii w ponad 100 meczach i nie działo się to przed potopem, tylko nieomal przedwczoraj – pożegnał się z kadrą przed rokiem po porażce w finale Euro, jest więc, by tak rzec, wciąż rozgrzany i wie, o co chodzi we współczesnej piłce. Taki trener nigdy dotąd nie chciał podjąć wyzwania, jakim bez wątpienia jest prowadzenie reprezentacji Polski – kraju, któremu Bóg skąpo rozdaje piłkarskie talenty, co nie przeszkadza całemu narodowi nieustannie domagać się sukcesów i zwycięstw „jak za dawnych lat”.
Mówi się, że PZPN na Southgate’a nie stać – cóż, piłka to drogi biznes. Ja bym Anglika brał za każdą cenę, koniec dyskusji, dość coachów z wyprzedaży, albo chcemy być piłkarską potęgą, albo frustrować się przez resztę życia, że nas obijają kelnerzy. Są dziesiątki opcji, żeby przyoszczędzić – weźmie się kogoś na podobieństwo Jana Urbana, czyli trenera, który może i z zawodnikami świetnie się dogada, pożaru żadnego nie wznieci, ale i nie wstrząśnie kadrą tak, by się wzniosła ponad przeciętność. Może więc lepiej zacisnąć pasa, oszczędzić na bankietach, wtranżalać zupki chińskie zamiast bouillabaisse w michelinowskich restauracjach, aby móc ściągnąć szkoleniowca ze światowego topu.
Dzięki Southgate’owi w szczególny sposób wyleczylibyśmy się z największego kompleksu polskiej piłki reprezentacyjnej – nikt nas nie leje tak często jak Anglicy, mszczą się na nas za Wembley już 50 lat! Chłop był krytykowany w Anglii za zbyt zachowawczą









