Tag "prawo"
Dwa brutalne morderstwa
W ostatnich tygodniach Polska żyła głównie watykańskim konklawe i tutejszymi wyborami prezydenckimi. Poza wyborami zaś ze spraw lokalnych opinię publiczną poruszyły dwa zabójstwa: lekarza w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie i portierki na Uniwersytecie Warszawskim. Obydwa mordy okrutne, a przez swoje okrucieństwo i miejsce popełnienia – swoiście spektakularne.
Zginęli oczywiście niewinni ludzie, lubiani i szanowani w swoich środowiskach. Nic dziwnego, że ich śmierć poruszyła tak bardzo opinię publiczną i przyciągnęła uwagę mediów. Jak to zwykle bywa, jedni szczerze współczuli ofiarom i ich rodzinom, drugich podniecała tylko sensacja, inni znaleźli okazję, aby trochę się powymądrzać. A tu obowiązuje taka reguła, że im ktoś na jakiś temat wie mniej, tym chętniej się wymądrza. Dyskutowano więc w mediach nad pomysłem, aby do każdej placówki medycznej wstawić bramki, takie jak przy wejściu do sądu albo na lotnisko. Ubolewano też nad bezbronnością ochrony na wyższych uczelniach. Były także pomysły, aby do Kodeksu karnego wprowadzić osobne przestępstwo: „zabójstwo lekarza lub innego pracownika służby zdrowia”. Gdyby wybory tak bardzo nie pochłonęły uwagi polityków, już pewnie mielibyśmy kilka projektów nowych ustaw, które w przekonaniu ich twórców zapobiegłyby takim zabójstwom w przyszłości.
Spróbujmy spojrzeć chłodno na te dwa nagłośnione dramaty. Dramaty prawdziwe. Jak podobnym zapobiegać na przyszłość? Nie bardzo się da, szczerze mówiąc. W Polsce w ostatnich latach każdego roku mamy ponad 500 zabójstw. Media informują z zasady o tych najbardziej spektakularnych, a więc nietypowych. Mamy więc rocznie ponad 500 dramatów. Każdy zamordowany miał jakiś zawód, pozycję społeczną, jakąś rodzinę, kogoś, kto go kochał i potrzebował. Miał jakieś plany i marzenia, i przede wszystkim – chciał żyć. Co więcej – każde zabójstwo to także dramat dla bliskich zabójcy. Kimkolwiek by był – jego najbliżsi na ogół nie byli niczemu winni, a teraz doświadczają traumy bycia matką, żoną czy dzieckiem mordercy i z tym piętnem muszą żyć. Tracą na lata osobę, którą może kochali, od której byli zależni. Tracą być może swojego jedynego żywiciela. Trudno – muszą stracić, tego wymaga prawo. Ale to nie znaczy, że i oni nie cierpią, w dodatku nie za swoje winy. O nich na ogół się nie pamięta.
Tych ponad 500 zabójstw to dużo, choć i tak o ponad połowę mniej, niż było na początku lat dwutysięcznych, a kilka razy mniej niż przed wojną. Popełniane są z różnych motywów. Najwięcej – z szeroko pojętych motywów ekonomicznych, znacznie mniej – z motywów emocjonalnych, czasem seksualnych, a niekiedy z motywów psychotycznych. W Polsce na szczęście nie ma praktycznie zabójstw z motywów politycznych. Zabójstwa z motywów seksualnych stanowią zaledwie
Za fotkę – areszt lub grzywna
Nadęcie militarystyczne, choć w rzeczy samej stanowi śmiertelne zagrożenie, bo pcha do wojny, zamiast przed nią bronić, nieulegającym owemu wzmożeniu dostarcza nieustannie historii śmiesznych. I to nawet nie w marksowskim sensie historii, która „lubi się powtarzać, raz jako tragedia, a drugim razem jako farsa”, bo słowo farsa byłoby tu niezasłużoną nobilitacją.
W tym satyrycznym cyklu zabłysnął ostatnio minister obrony narodowej, wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, z wykształcenia – co naturalne na tym stanowisku – lekarz. Otóż okazało się, że jest w polskim ustawodawstwie pewien zakaz – martwy, gdyż nie towarzyszyło mu adekwatne rozporządzenie. Ani, co najważniejsze, projekt znaku zakazu. I teraz te przeszkody na drodze do bezpieczeństwa kraju zostały usunięte! Dzięki skoordynowanym wysiłkom pracowników MON i determinacji samego ministra mamy zakaz w pełnej mocy obowiązywania, mamy też wzór znaku – nie pozostaje nic innego, jak wypatrywać go nieustannie, bo inaczej grożą kary. Przepisy zakładają, że za naruszenie zakazu grozi grzywna, a nawet areszt.
„Kto bez zezwolenia fotografuje, filmuje lub utrwala w inny sposób obraz obiektu, o którym mowa w art. 616a, oznaczony znakiem zakazu fotografowania, albo wizerunek osoby lub ruchomości znajdującej się w takim obiekcie, podlega karze aresztu albo grzywny”, czytamy w art. 683a Ustawy o obronie Ojczyzny. Chyba nam wszystkim tym samym spada kamień z serca, możemy spokojnie zasnąć. Ojczyzna jest zabezpieczona, w dobie Google Street, gdzie mamy obfotografowaną większą część cywilizowanego świata, w dobie map Google’a i innych aplikacji, w których przebiegom dróg towarzyszą zdjęcia obiektów – my mamy tabliczki i czekamy teraz na pierwszą osobę, której za fotografowanie lub podejrzenie o to wymierzona zostanie kara.
W tym momencie przypomniał mi się epizod z dawnej NRD, kiedy mieliśmy do czynienia z ostatnią realną śmiercią podczas zimnej wojny w Europie. Już po zburzeniu muru berlińskiego, krótko przed formalnym zjednoczeniem Niemiec, zginął przypadkowy wędrowiec, który znalazł się za blisko nieczynnej fabryki butów wojskowych. Fabryka może i była martwa, ale pilnował jej żywy strażnik, który zastrzelił przechodzącego nieopodal nieszczęśnika. Oczywiście ta idiotyczna śmierć w paradoksalnych okolicznościach miała swój wymiar symboliczny, ale też pokazała i pokazuje absurdalność pewnych konstrukcji prawno-politycznych. No i pamiętajmy – u nas na razie tylko grzywna lub areszt. Kulka w łeb jeszcze nie.
A czegóż tak będzie pilnował minister obrony narodowej przed szpiegami i intruzami fotograficznymi?
No wiadomo, że
Adwokat od „trumien na kółkach” skazany
Ponad dwa lata trwał proces adwokata oskarżonego o spowodowanie wypadku, w którym zginęły dwie kobiety
Gdyby łódzki adwokat nie wypowiedział w sieci słów o „trumnach na kółkach”, pewnie spowodowany przez niego wypadek uznano by za pospolity. Zginęły dwie osoby, sprawca stanął przed sądem i został skazany za naruszenie zasad Kodeksu drogowego – zdarzenie zwykłe, choć tragiczne, zwłaszcza dla rodzin ofiar. Dwie kobiety w wieku 53 i 67 lat jechały do wnuków wysłużonym audi z Jezioran do Barczewa, gdy z drugiej strony zajechał im drogę mercedes-benz. Przekroczył podwójną linię, doszło do zderzenia, w wyniku którego obie kobiety zginęły, a kierowca mercedesa oraz jego żona i kilkuletni synek nie odnieśli obrażeń. Sprawcą wypadku był 41-letni adwokat Paweł Kozanecki (zgodził się na podanie nazwiska), który w niedzielę 26 września 2021 r. wracał z wesela zaprzyjaźnionej influencerki.
I to ona zaczęła ten niesmaczny spektakl, gdy, dowiedziawszy się o wypadku, zamieściła na Instagramie ostrzegawczy wpis: „Nie mogę oddychać. Moi bliscy przeżyli tylko dlatego, że mieli 2-letnie auto wysokiej klasy z zaawansowanymi systemami bezpieczeństwa. Ofiary jechały dwudziestokilkuletnim autem bez poduszek. Uważajcie na siebie, zapinajcie pasy”. Oliwy do ognia dolał sam adwokat, wypuszczając w sieci filmik z taką wypowiedzią: „Wszyscy mówią o tym, że nadmierna prędkość, że brawura, że telefony komórkowe, że pijani kierowcy. Ale zapominamy o tym, moi drodzy, że po naszych drogach poruszają się trumny na kółkach. I m.in. dlatego te kobiety zginęły!”.
Tego już było za dużo; nie dość, że sprawca przekroczył podwójną linię ciągłą na drodze, to jeszcze przekroczył granicę arogancji – oceniła opinia publiczna i o wypadku zrobiło się głośno, a mec. Kozanecki miał kłopoty
Political fiction
Najwyższy czas, by w oparciu o prawo pomóc parlamentarzystom odzyskać przyzwoitość
Termin utopia pochodzi od łacińskiego tytułu eseju napisanego prawie 510 lat temu przez Tomasza Morusa, który przedstawił wizję idealnego państwa i systemu społecznego. Starożytni Grecy nazywali tak miejsce nieistniejące, ale dobre. Czyli coś, czego nie ma, ale może być…
Rada Ministrów przyjęła przygotowany przez Ministerstwo Rozwoju i Technologii projekt ustawy mającej na celu deregulację prawa gospodarczego i administracyjnego oraz doskonalenie zasad opracowywania prawa gospodarczego. Każda władza przynosi nowe zapowiedzi ułatwień dla przedsiębiorców i zazwyczaj kończą się one zgodnie z powiedzeniem jednego z najbliższych współpracowników prezydenta Borysa Jelcyna i premiera Federacji Rosyjskiej (1992-1998) Wiktora Czernomyrdina: „Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle”…
A może przede wszystkim trzeba „zderegulować” przestrzeń polityczną? Tomasz Morus twierdził, że „rzadkością, doprawdy, jest społeczeństwo mądrze zorganizowane”. Spróbujmy więc zastanowić się, czy niosąca skutki społeczne deregulacja gospodarczo-administracyjna, bez zmian regulujących funkcjonowanie polityków i ich elektoratów, znacząco i perspektywicznie wpłynie na rozwój państwa.
Wyobraźmy sobie zatem Polskę, w której wprowadzone zostałyby następujące zmiany systemu politycznego:
- Obowiązek posiadania uprawnień wyborczych
Do głosowania uprawnieni byliby posiadacze pozytywnego wyniku testu z podstawowej wiedzy obywatelskiej na temat funkcjonowania państwa i jego gospodarki. W wielu państwach ubiegający się o obywatelstwo muszą zdać taki egzamin. Na przykład od cudzoziemców chcących zostać obywatelami RFN wymagana jest znajomość historii, prawa, społeczeństwa i życia w tym kraju, którą należy się wykazać na teście Leben in Deutschland.
Jerzy Urban kpił ze świadomości obywatelskiej Polaków: „Ludność cieszy się demokracją, bo co cztery lata stworzyć może władze państwa na swój obraz i podobieństwo”. Dosadniej ocenił swoich rodaków francuski polityk, długoletni burmistrz Montpellier i prezydent regionu Langwedocja-Roussillon Georges Frêche: „Ludzi inteligentnych jest w społeczeństwie jakieś pięć czy sześć procent. Moje kampanie robię więc dla idiotów”. Notabene za tę wypowiedź zdobył w 2010 r. nagrodę specjalną w plebiscycie „Humor i polityka” organizowanym przez francuski Press Club.
Czy taki test nie byłby zasadny w dobie mediów, zwłaszcza społecznościowych, które zmieniły homo sapiens w homo videns – najczęściej scrollów czerpiących wiedzę o otaczającej rzeczywistości z sieci? Przecież w kolebce demokracji, Atenach, też nie każdy mógł głosować. Oczywiście realizacja takich testów napotkałaby trudności, ale odpowiednie przepisy łączące system edukacji z samorządnością byłyby możliwe.
- Obowiązek wyborczy
To nakładany na każdego obywatela posiadającego potwierdzone prawo do głosowania przymus uczestniczenia w wyborach i referendach. Według dostępnych danych sprzed 10 lat przymus wyborczy istniał w 26 państwach na świecie, m.in. w Singapurze, Australii, Belgii oraz we Włoszech, gdzie z braku możliwości egzekwowania go ze względu na brak przepisów wykonawczych najczęściej nieuczestniczenie karane jest grzywną.
W Polsce przepis taki zapobiegałby wynikającym z obojętności lub emocji skokom frekwencji i uprawniał zdobywców mandatów do stwierdzenia, że zostali wybrani przez naród, a nie jego procenty procentów głosujących.
- Opłata wyborcza
Warto rozważyć wprowadzenie opłaty za udział w głosowaniu, która skłaniałaby wyborców do choćby minimalnej refleksji nad programami i kandydatami, bo płacąc za coś, zazwyczaj wykazujemy się większym rozsądkiem – sprawdzamy wady i zalety towaru, w tym wypadku tych, których trzeba utrzymywać przez kolejne cztery lub pięć lat.
Według Państwowej Komisji Wyborczej koszt organizacji ostatnich wyborów parlamentarnych wyniósł 350 mln zł. Łatwo obliczyć, że przy frekwencji 74,38%, a liczbie uprawnionych wynoszącej 29 532 595 osób, każdy głosujący kosztował
Wiesław Gałązka jest dziennikarzem i publicystą, byłym wykładowcą akademickim, konsultantem politycznym
Walka o kawałek ziemi
Olsztyński ratusz chce przejąć fragment sąsiedniej gminy, by przenieść tam areszt, sądy i prokuraturę. Trafia jednak na opór ze strony wójta i starosty powiatu
W gminie Purda o tej operacji nie mówią inaczej jak aneksja. Może dlatego, że kojarzy się z aneksją Krymu i stawia w niekorzystnym świetle władze sąsiedniego miasta. Tymczasem prezydent Olsztyna Robert Szewczyk przekonuje, że z 235 ha ziemi, o które chce poszerzyć granice miasta, aż 98% jest własnością skarbu państwa, administrowaną przez Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa (KOWR), w tym ponad 37 ha zajmują Rodzinne Ogrody Działkowe „Krokus”.
Między działkami a nową obwodnicą Olsztyna czeka 170 ha lekko pofałdowanego pola, które po wyrównaniu znakomicie nada się np. pod osiedle mieszkaniowe. Własność gminy stanowią tylko lokalne drogi, a więc zaledwie 1,6% tego obszaru. Dlatego w olsztyńskim ratuszu uznano, że to najlepszy kierunek powiększenia miasta. – Ale to jedyny teren pod nasze inwestycje, które zadecydują o rozwoju gminy. Wcześniej nie mogliśmy tam nic robić, bo ziemia przez 10 lat była wydzierżawiona rolnikowi. A gdy prezydent Olsztyna zobaczył nasze plany, które przesłaliśmy do ratusza, nabrał apetytu na przejęcie gruntów – twierdzi Teresa Chrostowska, wójt gminy Purda.
Działki do aneksji
Purda to jedna z najpiękniejszych krajobrazowo gmin Warmii, z obszarami przyrodniczo chronionymi, pełna lasów i jezior, z wsiami o zabudowie jednorodzinnej. Część wiosek jest naznaczona przeszłością pegeerowską, tak jak Trękusek (ferma drobiu), rozsławione przez Andrzeja Leppera Klewki (gdzie rzekomo mieli lądować talibowie) i wreszcie Stary Olsztyn, który mimo nazwy jest o wiele młodszy od stolicy regionu. I właśnie ta miejscowość jest jedyną osadą na terenie, który zamierza przejąć Olsztyn. Mająca ok. 200 mieszkańców wieś szczyci się tym, że tuż po wojnie w rodzinie administratora państwowego majątku ziemskiego urodził się słynny artysta, Marek Jackowski, lider zespołu Maanam. Potwierdza to tablica z jego wizerunkiem i stojąca nieco dalej drewniana rzeźba muzyka. Jak jednak zapewnia wójt Purdy, nikt ze Starego Olsztyna nie chce zostać obywatelem miasta. Podobno wszyscy wolą nadal mieszkać na wsi, gdzie życie jest tańsze, a w zagrodzie można hodować kury albo utuczyć świniaka. Co prawda, trzeba się liczyć z pewnymi niewygodami związanymi z wiejskością, ale do miasta jest przecież rzut beretem. Pieszo można dotrzeć w kwadrans, idąc szutrową drogą obok ogródków działkowych „Krokus”.
Prawie 1 tys. działek, formalnie leżących na terenie gminy Purda, niemal w 100% jest użytkowanych przez olsztynian z pobliskich osiedli – i ten argument przemawia za przyłączeniem ROD do miasta. – Ogrody „Krokus” będą traktowane tak samo jak pozostałe na terenie Olsztyna. Są to miejsca pełniące w mieście funkcję oaz zieleni. Wspierają naturalną retencję, zapewniając cień i obniżając temperaturę w czasie upałów. Ale pełnią także funkcje społeczne, umożliwiając mieszkańcom w każdym wieku korzystanie z ich rekreacyjnego potencjału, przybliżają Olsztyn do realizacji wizji miasta-ogrodu, stale obecnej w naszej strategii rozwoju. Dlatego zależy nam na jak najlepszym ich funkcjonowaniu – deklarował prezydent Robert Szewczyk na spotkaniu z przedstawicielami działkowców 15 stycznia br.
Oni sami byli podobno zaskoczeni planami gminy Purda. Twierdzili, że nie były z nimi konsultowane. Na przykład w planie zagospodarowania przestrzennego gminy w bezpośrednim sąsiedztwie ogrodów wskazano miejsce pod zabudowę wielorodzinną. Mają tam się znaleźć również usługi oraz przemysł „mogący negatywnie oddziaływać na środowisko”, czyli generujące „hałas, nieprzyjemny zapach czy wzmożony ruch pojazdów”, jak to ujęto na stronie Urzędu Miasta Olsztyn.
Wójt Teresa Chrostowska odpowiada, że gmina planuje tam budynki wielorodzinne, ale do czterech kondygnacji. Obok mają być usługi i handel, nie ma mowy o zakładach szkodzących środowisku. Dodatkowy niepokój działkowców wzbudziły też wieści o zainteresowaniu władz Purdy budową na tych 170 wolnych hektarach centrum logistyki Lidl. Firma planowała postawić taki obiekt w Gietrzwałdzie, z drugiej strony Olsztyna, ale chyba zrezygnuje z tego zamiaru na skutek protestów prawicowych działaczy, którzy nie godzą się na obecność potężnych magazynów w pobliżu sanktuarium maryjnego. Wójt Chrostowska mówi, że rozważa wszystkie propozycje dające szansę na rozwój. Na razie jednak Lidl nie wykazuje zainteresowania lokalizacją w jej gminie.
Popierają tego, kto daje więcej
O braku zainteresowania władz gminy działkami mówi Antoni Łabuz, prezes ROD „Krokus”. Ogrody istnieją już ponad 40 lat i prezes nie pamięta, by z gminy Purda nadeszła jakaś pomoc. Prosił o wsparcie finansowe na wymianę skorodowanych
rur wodociągowych, ale nawet nie dostał odpowiedzi. Podobnie jak ostatnio na pisma z wnioskami dotyczącymi buforowej strefy zieleni wokół działek. Żadnych odpowiedzi i żadnych deklaracji. Za to prezydent Robert Szewczyk przesłał zobowiązanie do przeznaczenia części wolnych gruntów na poszerzenie terenu działek o strefę zieleni, a nawet modernizacji szutrowej drogi prowadzącej do Starego Olsztyna (gmina w swoich planach ujęła budowę ścieżki pieszo-rowerowej wokół ROD „Krokus”). W planach ratusza znalazło się także „wielofunkcyjne osiedle średniej skali zabudowy otoczone zielenią”. No i najważniejsze – zlokalizowane przy obwodnicy Olsztyna „miasteczko prawne”, które mają tworzyć nowo wybudowane sądy, prokuratura i areszt śledczy (może też komenda policji).
– Mnie jest obojętne, w jakim układzie administracyjnym będą nasze działki, bo to i tak jest teren skarbu państwa. Ale popieram tego, kto nam więcej oferuje – wyznaje prezes. Niektórzy działkowcy obawiają się, że jeśli miasto przejmie te grunty, to za jakiś czas
Po której stronie łóżka śpi cudzoziemiec?
Przyznanie polskiego obywatelstwa nie jest zadaniem prostym, zwłaszcza że obcokrajowcy czasami chcą iść na skróty
– Jeśli mamy wątpliwości, staramy się zweryfikować to, co we wniosku napisał cudzoziemiec, i nawet sprawdzamy na miejscu – mówi Maria Rochowicz, dyrektor Wydziału Spraw Obywatelskich i Cudzoziemców Warmińsko-Mazurskiego Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie. Wydział formalnie dzieli się na dwa oddziały, którymi kierują Beata Mamińska-Pietrzak (sprawy obywatelskie) i Agnieszka Wilkowska-Klocek (legalizacja pobytu cudzoziemców). Zajmują się sprawami przybyszów z innych krajów, którzy starają się w Polsce o karty czasowego lub stałego pobytu, a w następnej kolejności – o uznanie ich za obywateli polskich, jeżeli o taki status wystąpią do wojewody.
Przywilej prezydenta
Jest i druga, prostsza ścieżka wiodąca do celu – nadanie obywatelstwa przez prezydenta RP. Tak się dzieje chociażby w przypadku zagranicznego sportowca, który związał się kontraktem z polskim klubem i szkoleniowcy chcą go powołać do reprezentacji kraju. Prezydent ma ten przywilej, że może nadać mu obywatelstwo, nawet jeśli kandydat na Polaka nie mieszka nad Wisłą, Odrą czy Łyną i słabo mówi po polsku. Ćwierć wieku temu obywatelstwo zgodnie z taką procedurą uzyskał nigeryjski piłkarz Emmanuel Olisadebe. Natomiast całkiem nieźle w naszym języku mówi kubański siatkarz Wilfredo León, który ożenił się z Polką, dekadę temu dostał polski paszport i grał w zespole, który w Paryżu zdobył dla naszego kraju srebrny medal olimpijski. Ostatnio takie prezydenckie obywatelstwo otrzymał także Jesse Eisenberg, amerykański aktor i reżyser o polskich korzeniach, twórca nakręconego w naszym kraju filmu „Prawdziwy ból”.
Prezydent nie jest związany żadnymi warunkami i może nadać polskie obywatelstwo każdemu cudzoziemcowi uznaniowo, oczywiście na jego wniosek i po sprawdzeniu kandydata przez nasze służby. Potem akt nadania obywatelstwa obcokrajowiec zwykle odbiera od danego wojewody, tak jak zrobiły to dwie osoby z Białorusi (z dzieckiem) 6 marca br. w Olsztynie. Tego dnia wojewoda warmińsko-mazurski Radosław Król wręczył takie akty w sumie 11 cudzoziemcom, z których większość musiała jednak przejść procedurę nie nadania obywatelstwa, lecz uznania obcokrajowca za obywatela polskiego.
Fikcyjne małżeństwa
Przepisy mówią, że o ten status mogą się ubiegać cudzoziemcy zamieszkujący w Polsce na podstawie określonych zezwoleń, którzy w toku długoletniego, legalnego pobytu w naszym kraju zintegrowali się ze społeczeństwem polskim, znają język, mają zapewnione mieszkanie i źródła utrzymania, respektują polski porządek prawny oraz nie stanowią zagrożenia dla obronności lub bezpieczeństwa państwa, a w szczególności: uchodźcy, osoby bez obywatelstwa, dzieci oraz małżonkowie obywateli polskich i osoby polskiego pochodzenia. W praktyce oznacza to, że najpierw kandydat na obywatela musi przebywać w Polsce na podstawie karty czasowego pobytu, potem karty stałego pobytu, mieć stały dochód oraz zapewnione miejsce zamieszkania, a po trzech latach może się ubiegać o polskie obywatelstwo, co uprawnia do uzyskania dowodu osobistego lub paszportu z orłem w koronie. Z dowodem może już się poruszać po strefie Schengen, a z paszportem po całym świecie.
– Pobyt stały cudzoziemiec może uzyskać po trzech latach małżeństwa z obywatelem lub obywatelką Polski i po dwóch latach wspólnego nieprzerwanego pobytu czasowego, a z tym bywa różnie i dlatego czasami musimy sprawdzać w ich miejscu zamieszkania, czy istotnie takie osoby są razem – podkreśla Agnieszka Wilkowska-Klocek.
Okazuje się bowiem, że te relacje często nie przypominają małżeńskich, co urzędnicy szybko wyczuwają już na początkowym etapie procedury. Zobowiązani są wówczas do zweryfikowania zapisów z wniosku. W trakcie sprawdzania na miejscu stanu faktycznego (a pracownicy wydziału mogą wejść do mieszkań w godz. 6-22, i to bez zapowiedzi) nieraz wychodzi na jaw, że sytuacja jest daleka od deklarowanej. Na pytanie, po której stronie łóżka śpi cudzoziemski partner, pani domu odpowiada np., że po prawej, a on – że po lewej. Nie wiedzą, jakiej pasty do zębów używa partner, co robił w ostatnim tygodniu, koleżanki kobiety nie widują jej męża miesiącami. Z czego wniosek, że para nie prowadzi wspólnego gospodarstwa domowego. Po co zatem Polka wychodzi za cudzoziemca, skoro wygląda to na małżeństwo fikcyjne?
– Może z dobrego serca, żeby pomóc człowiekowi pozostać w naszym kraju, ale prawda bywa czasami
Ustawa zweryfikuje psychoterapeutę
Szukając pomocy, tak naprawdę nie wiemy, kto jest rzetelnym specjalistą, a kto nie
Anna Grzelka – redaktorka ustawy o zawodzie psychoterapeuty, razem z dr. n. med. Łukaszem Müldnerem-Nieckowskim koordynuje prace grupy roboczej ds. tej ustawy. Certyfikowana psychoterapeutka Polskiego Towarzystwa Psychoterapii Psychoanalitycznej i Instytutu Studiów Psychoanalitycznych im. Hanny Segal, superwizorka i członkini zarządu ISPHS oraz członkini zespołu dydaktycznego Krakowskiej Szkoły Psychoterapii Psychoanalitycznej.
Co dla mnie – jako potencjalnego klienta psychoterapii – zmieni się po wprowadzeniu ustawy o zawodzie psychoterapeuty?
– Przede wszystkim dziś praktycznie każdy, kto chce, może sobie wywiesić tabliczkę, że jest psychoterapeutą. Szukając dla siebie pomocy, tak naprawdę nie wiemy, kto jest rzetelnym specjalistą, a kto nim nie jest. Ustawa spowoduje, że samorząd zawodowy zweryfikuje szkolenie tej osoby i wpisze ją do odpowiedniego ogólnopolskiego rejestru. Czyli będziemy mieli jedną instytucję, do której wszyscy psychoterapeuci będą obligatoryjnie przynależeć. Każdy specjalista będzie weryfikowany pod kątem odpowiedniego przygotowania merytorycznego, ale też wymogów etycznych do wykonywania tak wrażliwego społecznie zawodu. Tym samym psychoterapeuta zdobędzie status zawodu zaufania publicznego.
Gdy nazwisko danego „terapeuty” wyświetli nam się w tym rejestrze na czerwono, będzie to oznaczało, że tę etykietę nadał sobie samozwańczo?
– Inaczej: jeżeli jakaś osoba tam widnieje, jest psychoterapeutą. Co więcej, w rejestrze będziemy mieli również informacje, w jakim nurcie pracuje, do czego ma uprawnienia, jakie ma dyplomy czy certyfikaty. Bo z psychoterapią jest trochę jak z wizytą u lekarza. Nie pójdziemy do chirurga, jeśli bolą nas uszy. Dlatego zależy nam na tym, żeby samorząd był instytucją, która niejako prowadzi pacjentów. Informuje, jaka metoda jest właściwa do jakich problemów, oraz w czym specjalizują się dani psychoterapeuci, bo tych nurtów psychoterapii jest sporo i osobie spoza branży często trudno się zorientować, do kogo konkretnie należy się udać. Chcemy, żeby istniało jedno miejsce, które w neutralny i merytoryczny sposób zbiera informacje na temat psychoterapii. Bo wiemy, że dziś pacjenci są często w tym wszystkim pogubieni.
Co jeszcze zmieni umocowanie prawne psychoterapii?
– Psychoterapeuta będzie miał nadaną ochronę tajemnicy zawodowej, jak w przypadku lekarza, adwokata czy dziennikarza. Obecnie, gdy do psychoterapeuty zapuka policja i powie: „Chcemy pana przesłuchać na okoliczność terapii prowadzonej z Janem Kowalskim”, realnie można go zmusić do ujawnienia tajemnicy zawodowej, bo nie jest to usankcjonowane.
Psychoterapeutą będzie mogła się tytułować wyłącznie osoba, która ukończyła minimum czteroletnie podyplomowe studia psychoterapeutyczne. Co jest zadziwiające, takie szkolenie może odbyć nie tylko psycholog. Dlaczego?
– Ukończenie psychologii nie jest równoznaczne z predyspozycjami do bycia psychoterapeutą i wcale nie gwarantuje jakości prowadzonej psychoterapii. Z doświadczenia superwizorów wynika, że czasem świetnie pracuje ktoś po zupełnie innym kierunku bazowym niż psychologia. W szkoleniu psychoterapeutów weryfikacji podlegają predyspozycje osobowościowe, kompetencje interpersonalne oraz dojrzałość emocjonalna. Czteroletnie szkolenie psychoterapeutyczne to mały element całości i dopiero początek drogi. Najważniejszymi elementami są: psychoterapia lub tzw. doświadczenie własne, superwizja (czyli praca pod opieką doświadczonego specjalisty) i staż kliniczny. Psychoterapeuta przechodzi więc wieloletnie, trudne szkolenie, w praktyce trwa ono 7-10 lat do uzyskania certyfikatu.
Czy to oznacza, że psychoterapeuci mogą nie mieć wystarczającej wiedzy z dziedziny psychologii?
– Wprowadziliśmy wymóg egzaminu z psychologii (oczywiście dla tych, którzy psychologii klinicznej nie studiowali) i wymóg egzaminu z medycyny – głównie psychiatrii (dla tych, którzy nie studiowali nauk medycznych). Dodam jeszcze, że dziś na ponad 140 kierunków psychologicznych więcej niż 90 nie ma pozytywnej akredytacji Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Zatem obecnie trudno ocenić jakość zdobytego wykształcenia psychologicznego.
Filozof terapeuta – to jakoś mi się zgadza, ale prawnik czy dentysta?
– Przez ostatnie 30 lat certyfikaty psychoterapeuty – i mówię o tych po rzetelnych i wymagających szkoleniach – uzyskiwały osoby z różnymi tytułami magisterskimi i takie jest też obecne prawo. Stowarzyszenia w różny sposób dbały, aby każdy psychoterapeuta był rzetelnie przygotowany. Polskie Towarzystwo Psychologiczne stosowało wymóg egzaminu z psychologii klinicznej. Wzorowaliśmy się na tym rozwiązaniu, rozszerzając je o część medyczną oraz szkolenie uzupełniające, wyrównujące wiedzę bazową z obu modułów.
Idę do psychologa, idę do psychoterapeuty. Jaka jest różnica?
– Pomoc psychologiczna z założenia nie wnika w głębsze struktury osobowości. Obejmuje różne formy wsparcia w codziennych problemach życiowych. Jeżeli przychodzi osoba, u której widać, że trudności tkwią głęboko w strukturze jej charakteru, potrzebna jest psychoterapia. Żeby móc owe trudności przepracować, trzeba przede wszystkim stworzyć warunki, w których rozwinie się taki rodzaj relacji terapeutycznej, że psychoterapeuta będzie mógł stosować określone narzędzia.
To znaczy?
– Na przykład ktoś może na co dzień czuć się zbyt często oceniany i krytykowany, może mieć w sobie przeświadczenie: „Jestem okropna, nic nie umiem, a wszyscy wokół ostro mnie oceniają”. Jeśli ktoś taki przychodzi do gabinetu, tu również będzie się bał surowej oceny psychoterapeuty. Bo będzie przeżywał tę relację zgodnie z tym, jak ukształtowały go wcześniejsze doświadczenia. Właśnie w relacji terapeutycznej można to przepracowywać, a psychoterapeuta powinien dobrze rozumieć zjawiska i proces emocjonalny, który temu towarzyszy. To metoda, którą ja się posługuję, ale jest wiele innych, kładących nacisk na inne aspekty procesu terapeutycznego.
Z psychologiem nie przepracowuje się wcześniejszych doświadczeń?
– Psycholog nie powinien robić interpretacji wglądowych, stwierdzając, że to osoba, która wymaga głębokiej terapii, albo potrzebna jest terapia pary czy rodzinna. Powinien rozpoznać problem i przekierować do odpowiedniego specjalisty. Psycholog, który wybiera specjalność kliniczną na studiach
* Wywiad konsultowała mgr Anna Kazuła, koordynator Zespołu Psychologów Oddziałów Psychiatrycznych Dziennych Centrum Medycznego Gizińscy w Bydgoszczy, członkini Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego oraz Polskiego Stowarzyszenia Psychoterapii Integracyjnej. Psycholog, certyfikowana psychoterapeutka PSPI, specjalistka terapii środowiskowej.
Kary za brak ubezpieczenia samochodu. Oto aktualne stawki
Artykuł sponsorowany W 2025 kary za brak ubezpieczenia samochodu ponownie poszły w górę. Ta podstawowa w przypadku auta osobowego wynosi już 9330 zł, a ciężarowego – 14.000 zł. Jednak są pewne okoliczności, które dzięki którym właściciel pojazdu zapłaci
Trump królem?
Nadciąga decydująca rozgrywka
Korespondencja z USA
19 lutego na oficjalnym koncie instagramowym Białego Domu pojawił się portret Donalda Trumpa w koronie, opatrzony słowami: „Niech żyje król”. Oto szczere wyznanie, o czym naprawdę marzy 47. prezydent USA.
Pierwszy miesiąc drugiej prezydentury Trumpa naznaczony był rosnącym poczuciem chaosu. Z jednej strony, były to działania wciąż nie wiadomo, czy umocowanej prawnie instytucji o nazwie DOGE (Departament ds. Efektywności Rządu), kierowanej przez miliardera Elona Muska. Również nie wiadomo, czy działającego legalnie i w jakiej naprawdę roli występującego. Bo jeśli w charakterze urzędnika federalnego, to nie dopełnił wymaganych formalności – przede wszystkim nie przeszedł procedury background check, sprawdzenia pod kątem bezpieczeństwa narodowego i potencjalnego konfliktu interesów. DOGE jednak niczym walec drogowy z silnikiem odrzutowym przetacza się przez rządowe biura, „czyszcząc” je z rzekomych nadwyżek pracowników, anulując kontrakty i wstrzymując wypłaty. Uzyskiwane w ten sposób oszczędności pozostają kwestią sporną. Są bowiem rezultatem zamrażania wydatków całych urzędów, takich jak USAID (Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego) czy NOAA (Narodowa Służba Oceaniczna i Atmosferyczna), lecz skala wykrywanych nadużyć i zwyczajnych pomyłek nie jest nawet w części tak wielka, jak ogłaszano. Pod znakiem zapytania staje za to możliwość dalszego efektywnego funkcjonowania wielu gałęzi administracji – ostatnio nawet wydziału ds. weteranów oraz Administracji Ubezpieczeń Społecznych, którą Elon Musk nazwał „największą piramidą finansową wszech czasów” (w podcaście Joe Rogan Experience, 28 lutego 2025 r.). Wypłata świadczeń w ramach tych dwóch instytucji odpowiada za czwartą część wszystkich wydatków federalnych.
Z drugiej strony, mamy oczywiście zatrważająco gwałtowne przetasowania w polityce międzynarodowej. Trudno nie uważać za koniec ery sojuszu transatlantyckiego awantury z Zełenskim w Białym Domu, choć była to przede wszystkim ustawka dająca Trumpowi pretekst do wycofania się z potencjalnie kompromitującego „dealu” (ktoś w końcu przedarł się do niego z informacją, że Ukraina może nie posiadać bogactw naturalnych w takich ilościach, o jakich naopowiadał publicznie).
We wtorek 4 marca ruszyła wojna taryfowa USA z Kanadą, Meksykiem i Chinami. Kto, z kim i przeciw komu występuje na tej nowej szachownicy? I pytanie najboleśniej wypalające nam dziurę w brzuchu: czy USA naprawdę zdecydują się na całościowe, gospodarcze, ale i polityczne przymierze z Putinem? Jeśli z jakichś przyczyn Trump do tego właśnie dąży – nie wdaję się tu w rozważania, na ile jest to szalone albo motywowane całkowicie osobistymi pobudkami – czy Ameryka do tego stopnia osłabła, by mu na to pozwolić?
Wszystkie niejasności konstytucji…
Tego, że części amerykańskiego społeczeństwa, w tym rosnącej grupie samych wyborców Trumpa, nie podoba się opisany wyżej chaos i poczucie, że głowa państwa stanowi zagrożenie dla porządku i bezpieczeństwa otaczającego świata, dowodzą sondaże. Czy jednak Ameryka jako państwo nie przekształci się w twór umożliwiający Trumpowi realizację jego monarchistyczno-autokratycznych zapędów?
O co chodzi? Tym razem nie tyle o pieniądze – choć o nie również, wszak mówimy o Trumpie – ile o amerykańską konstytucję. Wprawdzie stanowi ona, że USA są republiką z trzema ośrodkami władzy, mającymi na siebie oddziaływać i wzajemnie się kontrolować, lecz w art. 2 mówi: „Władza wykonawcza jest powierzona prezydentowi”.
Co to oznacza?
Do historii przeszła opinia sędziego Sądu Najwyższego Roberta Jacksona, który w 1952 r. orzekł, iż historyczne źródła wskazujące, jak należy rozumieć te słowa, są „tak enigmatyczne jak sny faraona, których znaczenie objaśniał Józef”.
Nic dziwnego, że od zarania państwa ścierały się teorie usiłujące wytłumaczyć, w jaki rodzaj władzy konstytucja wyposaża prezydenta.
Ta, która zakłada, że prezydent ma władzę nieograniczoną, nosi nazwę teorii unitarnej władzy wykonawczej. Była ona jednak zdecydowanie odrzucana nie tylko przez historyków, ale i przez Sąd Najwyższy. Wiadomo bowiem, że ojcowie założyciele byli zdeklarowanymi antymonarchistami. Do naszych czasów zachowały się tzw. dokumenty federalistyczne – 85 esejów o państwowości stworzonych przez autorów konstytucji w latach 1787-1788, czyli wtedy, gdy pracowali nad jej treścią. Wszyscy oni byli świadomi zagrożeń, jakie niosłaby koncentracja władzy w którymkolwiek ośrodku. Przestrzegał przed tym zwłaszcza Alexander Hamilton, który, choć odrzucał ideę pluralistycznej władzy wykonawczej, był jednocześnie zdania, że specyficzne uprawnienia Kongresu nie pozwolą prezydentowi skumulować w swoich rękach władzy absolutnej.
Wszystkie precedensy prawne…
Po okresie znanym dziś w Ameryce jako „wiek pozłacany” (Gilded Age, 1870-1900), charakteryzującym się szybkim wzrostem gospodarczym, ale także wielką korupcją i wyzyskiem pracownika, Kongres zaczął tworzyć pierwsze niezależne komisje mające strzec praw pracownika i konsumenta oraz polityki monetarnej – na którą oddziaływali oligarchowie tamtych czasów, kupując sobie wpływy na Kapitolu i w Gabinecie Owalnym. Komisje były częścią aparatu władzy wykonawczej, ich szefów mianował prezydent, ale nominacje te musiał zatwierdzić Senat, a Kongres przyznawał fundusze na działanie. Testem władzy prezydenckiej, a równocześnie wykładnią art. 2 konstytucji, stało się orzeczenie SN w sprawie Humphrey’s Executor v. United States z 1935 r. Sąd Najwyższy uznał, że prezydent Franklin Delano Roosevelt nie miał prawa zwolnić z pracy komisarza Federalnej Komisji Handlu Williama Humphreya tylko dlatego, że jego poglądy nie były zgodne z polityką Nowego Ładu. Sąd przypomniał zarazem, że komisarze niezależnych agencji rządowych, choć są one częścią aparatu władzy wykonawczej, mogą być zwalniani jedynie z określonych przyczyn, np. z powodu niekompetencji czy zaniedbania obowiązków. W odpowiedzi na próby prężenia przez Roosevelta muskułów Kongres uchwalił regulacje









