Tag "protesty"

Powrót na stronę główną
Świat

Pokolenie ciągłego protestu

Młodzi wyborcy obalają rządy, ale nie mają pomysłu na ich zastąpienie

Przy takim nagromadzeniu podobnych wydarzeń w krótkim czasie łatwo ulec pokusie generalizacji. W końcu od 8 września, kiedy rozpoczęły się protesty w Nepalu, zwieńczone podpaleniem budynku parlamentu i zmianą władzy, aż do 25 października, kiedy wprowadzono 30-dniowy stan wyjątkowy w stolicy Peru, Limie, minęło zaledwie siedem tygodni. Antyrządowe demonstracje zwoływane głównie przez najmłodszych wyborców – często za pomocą tych samych platform społecznościowych i utrzymane w tej samej symbolice, inspirowanej japońskimi komiksami – miały miejsce na Madagaskarze, w Paragwaju czy w Maroku.

Patrząc na nie z dystansu, można dostrzec podobieństwa. Zgadza się wiek demonstrantów oraz ich paliwo polityczne: sprzeciw wobec korupcji, frustracja wywołana brakiem szans rozwojowych i zablokowaniem kanałów rozwoju społecznego, a także przekonanie, że elity polityczne nie reprezentują już niczyich interesów poza własnymi. Wreszcie to, czego brakuje wielu ruchom społecznym, a nawet partiom politycznym, czyli spójna symbolika. Trupia czaszka w słomkowym kapeluszu (na zdjęciu) zaczerpnięta została z mangi i anime „One Piece”. W popularnej w latach 90. serii flagą z tym symbolem wymachiwali piraci, którzy sprzeciwiali się opresyjnej i skorumpowanej władzy.

Przywileje do przesady

Teoretycznie więc wszystko się zgadza. Tak bardzo, że niektórzy publicyści robią porównania z arabską wiosną z 2011 r. Taka analogia ma się bronić właśnie dzięki nośnikom antyautorytarnego sprzeciwu społecznego. Wtedy – choć tamte rewolucje były ograniczone geograficznie – ludzie mobilizowali się przeciwko tyranom za pomocą Twittera i Facebooka. Dziś robią to na Discordzie, Reddicie, Twitchu czy TikToku. Wówczas była to nie tylko innowacja polityczna, ale też znak czasów. Wprawdzie sam Mark Zuckerberg zaprzeczał, że Facebook w jakikolwiek sposób przyczynił się do zmian ustrojowych i politycznych w Maghrebie czy na Bliskim Wschodzie, ale nie dało się ukryć, że coś się wtedy zmieniło. Być może coś cywilizacyjnego. Świat odkrywał nowe metody komunikacji, a tłamszenie tradycyjnych mediów nie przynosiło efektu. Bo to, czego nie dawało się wyemitować w telewizji, można było pokazać milionom osób w internecie. Bez cenzury, bez redakcji, bez sprzętu za miliony.

Dzisiaj sytuacja może wyglądać analogicznie. Znów młodzi, znów w internecie, znów w miejscach, które oni rozumieją znacznie lepiej od starszych pokoleń. Znów podobne postulaty i zmiany o charakterze transgranicznym, rozlewające się na kolejne państwa. Istnieje jednak zasadnicza różnica pomiędzy tym, co się działo w 2011 r., a tegoroczną falą protestów. I nie chodzi nawet o rezultat, bo wiemy, że arabska wiosna nie przyniosła upragnionej demokratyzacji, wręcz przeciwnie – umożliwiła wejście na scenę podmiotom i stworzyła struktury, które skonsolidowały władzę mającą niewiele wspólnego z demokracją.

Czym się skończą protesty pokolenia Z, oczywiście nie wiadomo. Różnica jest jednak fundamentalna i dotyczy tego, co zrobić ze swoim państwem, kiedy już przejmie się nad nim kontrolę.

W Nepalu zaczęło się od sprzeciwu wobec ostentacyjnego przywileju. Podczas gdy – jak wynika z danych Banku Światowego – jedna piąta młodych Nepalczyków pozostaje bez pracy, dziewięciu na dziesięciu zatrudnionych pracuje na czarno albo w szarej strefie, a co roku pół miliona osób do 24. roku życia zasila rynek pracy bez specjalnych szans na trwałe zatrudnienie i awans społeczny, dzieci polityków bez cienia wstydu publikowały na Instagramie zdjęcia na tle choinek zbudowanych z pudełek z logo Louis Vuitton.

Kilku internetowych aktywistów niezależnie od siebie zaczęło wzywać ludzi do wyjścia na ulicę, choć robili to bez żadnej strategii. Nie podawano dat, godzin, adresów. Można nawet stwierdzić, że obalenie rządu udało się, bo Nepal jest kompaktowym państwem, całość życia politycznego toczy się w Katmandu, które ma nieco ponad 850 tys. mieszkańców. Łatwo się tam znaleźć, zmobilizować i zorganizować. Okazało się, że frustracja społeczna jest potężna, bo na ulicach szybko pojawiły się dziesiątki tysięcy osób. Początkowo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Flotylla i demokracja

Przeciw ludobójstwu w Strefie Gazy, zatrzymaniu Flotylli Global Sumud i bierności rządu Giorgii Meloni protestowało 2 mln Włochów

Korespondencja z Włoch

Morze ludzi – to najlepiej obrazuje falę protestów, która w ostatnim tygodniu przetoczyła się przez Włochy. Na ulice wyszły setki tysięcy osób: studenci, robotnicy, inteligencja. Starzy i młodzi. „Stop ludobójstwu!”, „Wolna Palestyna”, „Blokujemy wszystko”, „Jesteśmy flotyllą” – pod tymi hasłami Włosi protestowali przeciw izraelskiej masakrze w Strefie Gazy, zatrzymaniu łodzi Flotylli Global Sumud oraz bierności rządu Giorgii Meloni.

Zatrzymać masakrę w Gazie

3 i 4 października 2025 r. przejdą do historii jako dni jednej z największych mobilizacji społecznych we Włoszech. Takich protestów nie widziano tu od lat. W odpowiedzi na blokadę przez izraelską armię Flotylli Global Sumud na Morzu Śródziemnym i na aresztowanie 450 aktywistów z wielu krajów (w tym 44 Włochów) prawie 2 mln obywateli wyszło na ulice ponad 100 miast.

Pierwsze protesty miały miejsce już 22 września, po ostrzale przez izraelskie drony jednostek płynących z pomocą humanitarną. W ich wyniku prawicowy rząd Meloni wysłał na morze dwa statki wojskowe, które miały towarzyszyć flotylli (podobnie postąpiły rządy Hiszpanii i Turcji) oraz rozpoczął zabiegi dyplomatyczne dotyczące „bezpiecznego” zatrzymania włoskich aktywistów i ich ekstradycji.

Do przechwycenia flotylli doszło 1 października. Jeszcze tego samego dnia wieczorem w wielu miastach obywatele spontanicznie wyszli na ulice, solidaryzując się z aktywistami i narodem palestyńskim. W Rzymie marsz liczący ponad 10 tys. osób przeszedł od stacji Termini do centrum. Manifestanci chcieli dotrzeć pod Palazzo Chigi – siedzibę rządu, lecz zostali zatrzymani przez policję. Doszło do starć.

Po doniesieniach o izraelskich żołnierzach wchodzących na pokłady łodzi włoskie związki zawodowe CGIL, USB i COBAS w piątek 3 października ogłosiły strajk generalny obejmujący cały sektor publiczny i prywatny, pod hasłem: „Blokujemy wszystko”. U jego podstaw leżał nie tylko protest pracowniczy, lecz także apel moralny i polityczny: zatrzymać masakrę w Gazie i poprzeć aktywistów flotylli Sumud zatrzymanych przez Izrael.

Jednak z powodu niepowiadomienia z dziesięciodniowym wyprzedzeniem o szykowanej manifestacji Komisja Gwarancji Strajkowych uznała strajk za nielegalny. Minister infrastruktury i transportu Matteo Salvini napisał na platformie X: „Nie pozwolimy, by CGIL i lewicowi ekstremiści siali chaos we Włoszech. Nie będziemy tolerować żadnego nagłego strajku generalnego”. Dodał też: „Flotylla działa prowokacyjnie w kluczowym momencie dla międzynarodowej dyplomacji. Lewicowe związki zachowują się nieodpowiedzialnie, podburzając ludzi i szkodząc Włochom”. Salvini zagroził, że każdy strajkujący zostanie pociągnięty do odpowiedzialności.

Przedstawiciele CGIL odpowiedzieli w komunikacie: „Atak na statki cywilne z obywatelami Włoch stanowi cios w porządek konstytucyjny, utrudnia działania humanitarne i solidarność z ludnością palestyńską, poddaną przez rząd Izraela rzeczywistemu ludobójstwu”.

Im chodzi o długi weekend

„Wciąż uważam, że to wszystko nie przynosi żadnej korzyści narodowi palestyńskiemu, natomiast może przysporzyć trudności narodowi włoskiemu”, oświadczyła Giorgia Meloni, krytykując strajk generalny i demonstracje. Flotyllę Sumud nazwała „inicjatywą, która ma niewiele wspólnego z Palestyną, a bardzo wiele z włoską polityką i chęcią uderzenia w rząd”. Z przekąsem dorzuciła: „Spodziewałam się, że przynajmniej w tak ważnej sprawie związki zawodowe nie ogłoszą strajku w piątek – bo długi weekend i rewolucja to kiepskie połączenie”.

Na słowa Meloni ostro zareagował Maurizio Landini, sekretarz generalny CGIL: „Premier powinna okazywać szacunek tym, którzy pracują i płacą podatki. Sugerowanie, że strajk jest pretekstem do przedłużenia weekendu, to obraza. Dziś kwestionowane są podstawowe wartości demokracji i prawo ludzi do życia w pokoju. Ludzie przyzwoici i organizacje oparte na wartościach nie mogą na to patrzeć obojętnie”. Przypomniał ponadto, że „w 1943 r. robotnicy również wykorzystali strajk jako narzędzie sprzeciwu wobec wojny – w imię pokoju i demokracji” oraz że „nie ma pracy bez pokoju, a solidarność jest prawem wszystkich ludzi pracy”.

Były sekretarz Partii Demokratycznej Pier Luigi Bersani skomentował zaś ironicznie: „450 aktywistów z ponad 40 krajów wybrało się na rejs po Morzu Śródziemnym, by spiskować przeciw pani premier. To przejaw megalomanii w stylu Trumpa”.

W Izbie Deputowanych głos zabrała też sekretarz Partii Demokratycznej Elly Schlein: „To niedopuszczalne, by rząd próbował zatuszować lub ignorować głos setek tysięcy protestujących, którzy wyszli na ulice w obronie Palestyńczyków. Kryminalizujecie sprzeciw, a nie zbrodnie popełniane

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Miliardy w czarnej dziurze

Hejtowani górnicy znów jadą do Warszawy

Byli w sierpniu, a pod koniec września znowu się wybierają do Warszawy. Mowa rzecz jasna o górnikach. Przez 500 dni mieli gdzie demonstrować w Katowicach, ale już nie mają. Ministerstwo Przemysłu, powołane przez rząd Donalda Tuska 20 lutego 2024 r., zaczęło działalność 1 marca. Urzędowało w monumentalnym gmachu peerelowskiego Ministerstwa Górnictwa, który był siedzibą Kompanii Węglowej, a następnie Polskiej Grupy Górniczej. Tę ostatnią wyrzucono z budynku, by zrobić miejsce dla prof. Marzeny Czarneckiej, koleżanki Borysa Budki (oboje pracują w tej samej katedrze Śląskiego Uniwersytetu Ekonomicznego). Czarnecka została szefową nowego resortu.

Nieznane są jej dokonania, ale też nieznane są powody, dla których to jedyne działające poza Warszawą ministerstwo powstało. Wprawdzie tworząc ten nowy podmiot, rząd informował: „Pomimo swojej lokalizacji resort nie ograniczy się do działalności wyłącznie w regionie. Zajmie się nie tylko sprawami górnictwa i hutnictwa, ale też m.in. gospodarki ropą, gazem i polityką atomową”, praktyka jednak okazała się inna. Ministerstwo nie zajmowało się ani górnictwem, ani tymi pozostałymi kwestiami. Aktywność Marzeny Czarneckiej jako jego szefowej ograniczała się do spotkań i do wypowiedzi. Te ostatnie bywały zaś wyjątkowo niefortunne.

Upadki i wzloty

W kwietniu 2024 r. Czarnecka udzieliła wywiadu, w którym powiedziała, że spółki energetyczne będą łączone z kopalniami. A wiadomo, spółki energetyczne przynoszą krociowe zyski, natomiast kopalnie na odwrót. „Kursy runęły po zapowiedzi pani minister”, donosiła telewizja TVN 24. I była to prawda. Spółki energetyczne są notowane na Giełdzie Papierów Wartościowych. Zapowiedź łączenia górnictwa i energetyki spowodowała prawdziwe finansowe trzęsienie ziemi. Akcje PGE spadły o 8,5%, Tauron stracił 5,2%, kurs Enei zapikował o 11%. Głos w tej sprawie musiał zabrać sam premier. Donald Tusk oznajmił, że bardzo ceni profesjonalizm Czarneckiej: „Mam zaufanie do pani minister, jest bardzo kompetentna. (…) Jestem spokojny co do trafności oceny pani minister przemysłu”.

Po miesiącu Czarnecka znowu wstrząsnęła giełdą. Na antenie TVP Info stwierdziła, że skarb państwa jest zainteresowany przejęciem aktywów węglowych od spółek energetycznych. Właściciele akcji tych ostatnich wpadli w euforię, inni rzucili się kupować aktywa tych samych firm, które w kwietniu zaliczyły potężne spadki. Jak wtedy kurs runął, tak teraz wzbił się: notowania PGE wzrosły o ponad 6%, Tauron zyskał ok. 7,5%, Enea niemal 7%. Jako przyczynę tych wzrostów eksperci ponownie wskazywali wypowiedź pani minister. Ostatecznie ani jedno, ani drugie się nie dokonało.

Dowodem, że powołanie Ministerstwa Przemysłu było niewypałem, jest jego likwidacja już półtora roku po utworzeniu. Ale górnicy nie musieli podróżować do Warszawy, żeby demonstrować. W marcu tego roku pod oknami minister Czarneckiej pojawili się związkowcy z kopalni Bielszowice. Nie mieli daleko, gdyż kopalnia ta znajduje się w Rudzie Śląskiej, mieście graniczącym z Katowicami. Protestowali przeciwko planowi likwidacji kopalni, co miałoby nastąpić w lipcu 2026 r.

Dwa miesiące później do Ministerstwa Przemysłu wkroczył europoseł Grzegorz Braun z, jak powiedział, interwencją poselską. Zadawał pytania dotyczące likwidacji kopalń i umowy społecznej zawierającej gwarancje zatrudnienia dla górników. Ta wizyta trwała zaledwie chwilę. Braun zerwał unijną flagę i podeptał ją. Następnie pojechał pod kopalnię Wujek, gdzie dokonał spalenia flagi pod pomnikiem zastrzelonych górników. A działo się to w tym samym dniu, w którym Parlament Europejski uchylił mu immunitet w związku z zarzutami dotyczącymi użycia gaśnicy proszkowej w Sejmie. Ministerstwo Przemysłu wykazało się rzadką aktywnością, kierując do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przez Brauna przestępstwa.

Po co te protesty

Teraz górnicy w obronie swoich interesów znów muszą jeździć do Warszawy. Byli 28 sierpnia, a wkrótce, 27 września, pojawią się na kolejnym proteście.

Sierpniowy wyjazd zorganizowali związkowcy z nomen omen Sierpnia 80. Pojechali, by zaprotestować pod biurami: Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz z Polski 2050 oraz Miłosza Motyki z PSL. Pani minister funduszy i polityki regionalnej podpadła stwierdzeniem, że dopłaty do górnictwa

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Początek końca skrajnej prawicy?

Prezydent Argentyny mierzy się z porażką po wyborach prowincjonalnych

Korespondencja z Argentyny

To był nieduży motor o małej mocy. Łysy mężczyzna bez kasku trzymał się ramion młodszego kierowcy, który pędził wąską ulicą stołecznego przedmieścia. Tak z wiecu wyborczego uciekał José Luis Espert, rozpoznawalny poseł partii rządzącej. Ludzie drwili potem, że polityka schodzi na psy. Dawniej to było, proszę pana, dawniej to się helikopterami uciekało. Do zdarzenia doszło na obrzeżach Buenos Aires. Prezydent Javier Milei z siostrą Kariną ulotnili się samochodem terenowym. Sąsiadom z Lomas de Zamora nie spodobała się ani prezydencka wizyta, ani porcja obelg, jakie usłyszeli z ust Esperta, polityka blisko związanego z osobami uwikłanymi w świeżo nagłośnioną aferę łapówkową.

To właśnie po tej aferze poparcie dla niedawno utworzonej partii Javiera Mileia La Libertad Avanza (LLA, Wolność Idzie Naprzód) zaczęło spadać wyraźniej niż do tej pory. Na tyle, że 7 września w wyborach do parlamentu Buenos Aires, najludniejszej prowincji w kraju, LLA sromotnie przegrała (33,71%) z opozycyjnym lewicowym blokiem Fuerza Patria (47,28%). Czy to początek końca neoliberalnej restauracji?

Wątróbka z cebulą

Fernando jest moim osobistym barometrem sytuacji społeczno-politycznej w Argentynie. Mieszka w zamożnej miejscowości Villa La Angostura. Lubi gotować, lubi jeść i z sumiennością godną lepszej sprawy dzieli się nagraniami wideo ze swoich weekendowych uczt. Gdy się poznaliśmy w pandemicznym 2020 r., oglądałem jego wołowe żeberka i matambre a la pizza – wysoce ceniony kawałek wołowiny z sosem pomidorowym i serem. Tak to wyglądało do 2023 r., kiedy Fernando po chwilowym romansie z wieprzowiną przerzucił się na pieczone kurczaki. Ostatnio coraz częściej widuję wątróbkę z cebulą i dania wegetariańskie. Wystarczająco często, by zacząć się martwić.

Gdy w lipcu tego roku wróciłem do Argentyny, w grupie znajomych nauczycieli akademickich mówiło się, że jedynym, który jeszcze kupuje wołowinę, jest Adam, Węgier. Reszta przerzuciła się na skrzydełka kurczaka i kaszę. A gdy Sergio, inżynier agronom i właściciel starej toyoty hilux, musiał nagle oddać samochód do naprawy, ze zdziwieniem zauważył, że nikt, nawet bogate siostry bliźniaczki, nie jest w stanie pożyczyć mu pieniędzy na zaliczkę dla mechanika.

To na prowincji. W stolicy nie byłem, ale ci, którzy jeździli, powtarzają, że podczas gdy anglojęzyczne dzienniki dla finansistów zachwycają się argentyńskim cudem gospodarczym, nawet w eleganckiej dzielnicy Belgrano zaroiło się od osób bezdomnych.

Co mówią liczby? Bezrobocie nie wzrosło drastycznie: z 5,7% pod koniec 2023 r. do 7,9% na początku 2025 r. W tym samym czasie wyrejestrowano 15 tys. małych i średnich przedsiębiorstw. Bramy na stałe zamknęły liczne zakłady przemysłowe, w ciągu roku ich produkcja spadła o prawie 10%. Kraj opuścili międzynarodowi gracze, wśród nich Exxon Mobil, HSBC, Procter & Gamble, Clorox, Mercedes Benz, Telefónica czy SHV Holdings (Makro). Francuski Carrefour wciąż szuka kupca, który przejąłby sklepy, a to pewnie dlatego, że dane dotyczące konsumpcji należą do najbardziej alarmujących. Argentyńczycy jedzą nawet o połowę mniej chleba niż półtora roku temu, 14 tys. piekarni zbankrutowało, poziom spożycia wołowiny jest najniższy od 20 lat, a sprzedaż w supermarketach w 2024 r. była o 17,3% mniejsza niż rok wcześniej. Powód: wysokie ceny, niskie zarobki i świadczenia oraz rosnąca niestabilność zatrudnienia.

Nauczyciele jeżdżą na Uberze, naukowcy i specjaliści emigrują, emeryci i renciści co tydzień w każdą środę manifestują niezadowolenie, a policja pod wodzą minister Patricii Bullrich sumiennie traktuje ich pałkami, strzela do nich gumowymi kulami i dusi gazem. W sierpniu tego roku minimalna emerytura wyniosła w przeliczeniu ok. 1,1 tys. zł, podczas gdy ceny podstawowych produktów żywnościowych są wyższe niż w Polsce. Za kilogram żółtego sera płaci się co najmniej 30 zł, 10 zł za kilogram chleba, 25 zł za kilogram wieprzowiny (podaję ceny poza stolicą). Jakby tego było mało, w ciągu pierwszego półtora roku rządów Javiera Mileia rachunki za prąd, gaz czy koszty transportu wzrosły o kilkaset (!) procent.

Zaciskanie cudzego pasa

Trudną sytuację ekonomiczną Argentyńczyków władze tłumaczą koniecznością zaciskania pasa. Inaczej się nie da, powtarzają, chociaż nigdy nie przedstawiają na to dowodów. W imię oszczędności zamknięto lub sparaliżowano wiele instytucji, w tym argentyńską agencję prasową Télam, dyrekcję dróg krajowych, narodowy instytut technologii rolnictwa, instytuty teatru, ludności rdzennej czy wody. Pozostawiono bez finansowania instytucje kultury, uniwersytety i szpitale, w tym specjalistyczny ośrodek onkologii dziecięcej. Na to wszystko nie było pieniędzy, chociaż, owszem, starczyło ich na wielokrotne podwyższenie finansowania wywiadu, służb specjalnych czy na importowane pociski z gazem pieprzowym.

Z czasem entuzjaści rozmontowania państwa zaczęli odczuwać na własnej skórze, że zamykane instytucje powołano kiedyś w konkretnym celu. Dziś samochody, które w ostatnich miesiącach zmieniły właściciela, jeżdżą z rejestracjami drukowanymi w punkcie ksero, a tysiące Argentyńczyków mają problemy z przekraczaniem granic, bo niewidzialna ręka rynku nie radzi sobie ani z rejestracjami, ani z wyrabianiem dokumentów. Z gaszeniem pożarów lasów, łagodzeniem skutków powodzi czy łataniem dróg również miewa problemy.

Obietnica jest ta sama, co w latach 90. Wystarczy sprywatyzować

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Antyunijna rewolucja w Bułgarii

Kwestia wprowadzenia euro stała się bodźcem do masowych wystąpień przeciw arogancji władzy, korupcji, bezprawiu i lekceważeniu obywateli

Przystąpienie Bułgarii do strefy euro jeszcze do niedawna w zbiorowej wyobraźni obywateli uchodziło za coś abstrakcyjnego, co może i kiedyś nastąpi, ale nie tak prędko, a już na pewno nie teraz, w okolicznościach oczywistego kryzysu Unii Europejskiej. Oprócz tego powszechne było przekonanie, że Bułgaria nie spełnia podstawowych kryteriów konwergencji, czyli po prostu się „nie kwalifikuje” – i nie rozmijało się to z rzeczywistością. Bułgarska gospodarka po prawie czterech dekadach neoliberalnego eksperymentu znajduje się w stanie szczątkowym, porządek instytucjonalny i prawny przesiąknięty jest korupcją i klientyzmem. A jednak Bułgarzy zaczną posługiwać się euro od 1 stycznia 2026 r.

Okoliczności zmieniły się latem 2023 r., gdy partia Odrodzenie (bułg. Wyzrażdane), największe ugrupowanie opozycyjne, o nacjonalistycznym profilu, zainicjowała zbiórkę podpisów pod wnioskiem o ogólnokrajowe referendum w sprawie wprowadzenia euro. Kampania rozpoczęła się 6 lipca i trwała do 10 października, a jej rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania organizatorów – zebrano ok. 600 tys. podpisów.

Wtedy to kwestia euro stała się jednym z najważniejszych zagadnień w bułgarskim życiu publicznym i szybko zaczęła być postrzegana jako wyraz szerszego sprzeciwu wobec narzucanej z zewnątrz transformacji ekonomicznej i ustrojowej, za którą Unia wystawi rachunek najbiedniejszej nacji we Wspólnocie.

Referendum nie będzie

Choć partia Odrodzenie złożyła do Zgromadzenia Narodowego ponad 592 tys. podpisów, przekraczając tym samym ustawowy próg zobowiązujący parlament do przeprowadzenia referendum (400 tys. podpisów), posłowie większości odmówili jego organizacji, powołując się na rzekomą niekonstytucyjność pytania referendalnego.

Przedstawiciele partii rządzących (w tamtym okresie GERB Bojka Borisowa oraz koalicja Kontynuujemy Zmiany – Demokratyczna Bułgaria) powołali się na art. 9 ustawy o referendum, który zakazuje poddawania pod głosowanie decyzji wynikających z „międzynarodowych traktatów wcześniej ratyfikowanych przez Bułgarię”. Argumentowano, że przyjęcie euro zostało już przesądzone w chwili podpisania traktatu akcesyjnego i członkostwa Bułgarii w UE, choć w żadnym z dokumentów nie ma zapisu nakazującego przyjęcie euro w określonym terminie.

Pytanie sformułowane przez inicjatorów referendum brzmiało: „Czy popierasz wprowadzenie w Bułgarii euro jako oficjalnej waluty nie wcześniej niż po 1 stycznia 2043 r.?”. Nie było mowy o anulowaniu zobowiązań traktatowych, chodziło jedynie o odroczenie ich wykonania. Zdaniem niezależnych prawników i konstytucjonalistów takie sformułowanie nie naruszało prawa.

Rozpoczęło to awanturę polityczną, a ta zapoczątkowała społeczną mobilizację. Wobec takiego rozwoju sytuacji stało się jasne, że zdecydowana większość bułgarskiej opinii publicznej, jeśli udałoby się skutecznie o referendum zawalczyć, opowie się przeciwko rezygnacji z lewa. Niekoniecznie z powodów ekonomicznych, bardziej ze względu na arogancję władzy. Nawet ci, którzy wcześniej podchodzili do tego zagadnienia ambiwalentnie lub z umiarkowaną otwartością, zmieniali stanowisko i przyłączali się do coraz liczniejszych protestów. Po raz pierwszy od lat bułgarskie społeczeństwo zaangażowało się w masowy, oddolny ruch polityczny – zebranie podpisów za referendum było realnym wysiłkiem obywatelskim. Tym bardziej że od samego początku inicjatywa ta była mocno atakowana.

Zakulisowe gry

Główne media (należące do oligarchów lub zagranicznych korporacji) uruchomiły niebywale agresywną kampanię propagandową. Euro przedstawiano jako panaceum, a referendum – jako akt zdrady stanu, „antyeuropejską histerię analfabetów” i „wtórną putinizację” Bułgarii. Wysłano do mediów całe zastępy ekspertów, ekonomistów i influencerów, którzy wygłaszali peany na cześć UE i strefy euro, postponując popierających referendum. Lider Odrodzenia Kostadin Kostadinow był nieustannie szkalowany, wyzywany od populistów, szowinistów, a nawet faszystów, mimo że to on w marcu 2023 r. był jednym z niewielu bułgarskich polityków, którzy stanęli w obronie pomnika Armii Czerwonej w centrum Sofii, próbując zablokować jego demontaż.

Narastające napięcie społeczne skłoniło wiele innych środowisk do przystąpienia do walki o referendum. Znalazła się wśród nich partia Miecz (bułg. Mecz) Radostina Wasilewa, byłego ministra sportu. Ważnym momentem bułgarskiej sagi euroakcesyjnej była również publikacja nagrania z posiedzenia kierownictwa koalicji Kontynuujemy Zmiany – Demokratyczna Bułgaria. To Radostin Wasilew udostępnił je 26 maja 2023 r. Na nagraniu słychać głos Kiriła Petkowa, byłego premiera, a wówczas jednego z liderów koalicji rządowej, który wprost przyznał, że jest „dogadany z Ursulą”, czyli przewodniczącą Komisji Europejskiej, i że KE „przymknie oko” na ewentualne niedociągnięcia Bułgarii w zakresie kryteriów przyjęcia euro.

Nagranie wywołało powszechne oburzenie. Nie tylko dlatego, że potwierdzało krążące od dawna podejrzenia o oszukanych wskaźnikach konwergencyjnych, ale przede wszystkim dlatego, że pokazywało skalę zakulisowych ustaleń między polityczną ekspozyturą bułgarskiej oligarchii a najważniejszymi unijnymi politykami. Ludowy gniew przestał wówczas dotyczyć wyłącznie bezprawnego blokowania referendum i przeniósł się na samą istotę procesu akcesji. Powszechne stało się przekonanie, że procedura „aneksji” (jak zaczęto ją określać) Bułgarii do strefy euro odbywa się na siłę, wbrew wskaźnikom ekonomicznym, wbrew logice i – co najważniejsze – wbrew dominującym nastrojom społecznym.

Następnym etapem była kompletna utrata kontroli nad narracją medialną. Na platformach niezależnych – w podcastach, na YouTubie i w portalach zakładanych przez byłych dziennikarzy – coraz większą popularność zdobywali eksperci niezwiązani z żadnymi partiami czy koteriami oligarchicznymi. Tłumaczyli, jak naprawdę wygląda sytuacja Bułgarii i dlaczego jej gospodarka nie spełnia niemal żadnego z kryteriów.

Temat ten stał się nie tylko absolutnym priorytetem dla opinii publicznej, ale i osią realnego konfliktu pomiędzy społeczeństwem a elitami. Co więcej, okazało się, że w walce na argumenty i emocje establishment szybko zaczyna przegrywać. Zwłaszcza od momentu, gdy w alternatywnych mediach głównym krytycznym komentatorem stał się elokwentny i charyzmatyczny prof. Grigor Sarijski z Uniwersytetu Gospodarki Narodowej i Światowej (UNSS), najważniejszej i największej uczelni ekonomicznej w

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Dworzec imienia Barei

Plany PKP wobec Częstochowy budzą protesty i zdumienie mieszkańców. Ale nie od dziś wiadomo, że aby coś zbudować, czasem trzeba coś zburzyć

Niedawno w centrum Częstochowy ponownie zgromadzili się mieszkańcy. Nie po raz pierwszy, ale tym razem szczególnie mocno wybrzmiał ich sprzeciw wobec planów Polskich Kolei Państwowych. Przed budynkiem dworca, który ma zostać zrównany z ziemią, protestują nie politycy, lecz zwykli mieszkańcy. I to jest szczególnie interesujące w dzisiejszym, bardzo upolitycznionym czasie. Warto więc bliżej przyjrzeć się temu protestowi.

Demonstrację – jak i wcześniejsze – organizowało Stowarzyszenie Obywatelskie Obrony Dworca „Nasz dworzec – wspólna sprawa”. Wielu protestujących doskonale pamięta czasy, gdy nowy gmach, otwarty w 1996 r., był dumą całego miasta. Wtedy był to najnowocześniejszy taki obiekt w Polsce. Budynki zbyt szybko się nie starzeją, szczególnie gdy są wykonane z najlepszych materiałów. A tak właśnie było w tym wypadku. Ludzie nie mogą więc zrozumieć decyzji o zburzeniu dworca. A ponieważ wiadomo, co ma go zastąpić – załamują ręce. Mówią o potężnej niegospodarności, o marnotrawstwie milionów złotych i o absurdzie rodem z filmów Barei.

Był powodem dumy

Nowy dworzec kolejowy w Częstochowie oddano do użytku w czasach transformacji, okresie – o czym już trochę zapomnieliśmy – wielkich ambicji, a przy tym głodu nowych inwestycji, zwłaszcza w przestrzeni publicznej. W Polsce mało co wtedy budowano. Drogi przypominały ser szwajcarski, a obiekty użyteczności publicznej nieraz wręcz straszyły. Tymczasem Częstochowa doczekała się gmachu, który nie tylko symbolizował nowoczesność – on po prostu nowoczesny był. W dodatku w mieście będącym ważnym węzłem kolejowym i celem licznych pielgrzymek budynek ten był zwyczajnie potrzebny.

Koncepcję opracował zespół architektów pod kierunkiem Ryszarda Frankowicza. Zaprojektowano dworzec jako przeszklony, przestronny obiekt z wyraźnie zarysowaną halą główną, pełen światła i otwartych przestrzeni. Elewację wykonano z wysokiej jakości materiałów, sprowadzanych za ciężkie pieniądze z Niemiec, m.in. aluminiowych profili firmy Hueck, które wówczas uchodziły za nowość na rynku i gwarantowały doskonałą izolację termiczną. Nowy gmach miał nie tylko spełniać funkcje dworcowe, ale też kształtować wizerunek Częstochowy jako nowoczesnego europejskiego miasta. Nie była to więc wyłącznie inwestycja infrastrukturalna. To był budynek z ambicją. Przez lata pojawiał się w przewodnikach i publikacjach specjalistycznych jako przykład współczesnej architektury dworcowej. Wielu turystom zapadała w pamięć jego charakterystyczna bryła – połączenie szkła, betonu i stali – a także wygodne wnętrza z przestronną halą i licznymi punktami usługowymi. W tamtym czasie był nie tylko najnowszy. Był rodzynkiem – bo niewiele było w Polsce tak nowoczesnych obiektów. Nawet Warszawa musiała poczekać na modernizację Centralnego.

Zamiast remontu – rozbiórka

Przez lata dworzec w Częstochowie funkcjonował bez większych kontrowersji. Nie był tematem gorących dyskusji, raczej symbolem dobrze zrealizowanej, potrzebnej i do dziś rozpoznawalnej inwestycji. Jednak z czasem pojawiły się oznaki zużycia: niektóre instalacje elektryczne i sanitarne wymagały wymiany, część wnętrz – odświeżenia. Jedna z wind i schody ruchome od miesięcy nie działają. Potrzebny był lifting, jak określa to Piotr Pałgan, społecznik i aktywny obrońca obecnego budynku. Ale zamiast modernizacji PKP wybrały całkowite wyburzenie gmachu.

– Mówi się o tym, że coś nie działa, że coś nie spełnia aktualnych norm, ale przecież to można naprawić – tłumaczy nam Pałgan. – Przez wiele lat funkcjonowały tu sklepy, do dziś istnieje szkoła baletowa. Nikt nie zgłaszał zastrzeżeń co do bezpieczeństwa tego miejsca – dodaje.

Według społeczników wiele zarzutów wobec obecnego dworca jest przesadzonych. PKP wskazują m.in. niedostateczną izolację termiczną czy rzekomo zbyt niskie pomieszczenia. Tymczasem, jak przypomina Pałgan, zastosowane przy budowie materiały były jednymi z najlepszych na rynku, jak np. wspomniane profile aluminiowe. – Ewentualnie można by wymienić szyby, ale nie ma potrzeby wymiany całej elewacji – przekonuje. Dodaje, że najemcy byli zainteresowani powierzchniami komercyjnymi, lecz polityka zarządcy dworca od lat zmierzała do stopniowego wygaszania takiej działalności. Dowodami są pisma, którymi dysponuje stowarzyszenie „Nasz dworzec – wspólna sprawa”.

Pałgan opowiada tu historię zmagań dwóch ludzi, których do takiej działalności zniechęcono. Jeden z przedsiębiorców chciał uruchomić w hali głównej punkt usługowy i był gotów zainwestować w jego adaptację, ale został poinformowany, że „na razie wynajmowanie nie jest przewidywane”. Inny oferował otwarcie sklepu z obuwiem – spotkał się jednak z podobną odpowiedzią i po kilku miesiącach starań ostatecznie zrezygnował ze względu na brak odzewu.

Taka sytuacja dotyczyła

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

CPK. Codziennie Polityczne Kłamstwa

Niedoszacowane odszkodowania i dorobek życia zalany betonem. Tym jest dziś CPK dla rolników

„CPK jako wizja zostało teraz urealnione i dostosowane do realnych potrzeb. Samo to uczyni życie wielu ludzi znacznie prostszym. Nie będzie to się odbywać na krzywdzie ludzkiej. Rozumiem rozgoryczenie wielu osób, ale realizujemy tę inwestycję w nowej formie”, mówił Marcin Kierwiński na łamach „Faktu”. Ten sam polityk podczas kampanii wyborczej w 2023 r. twierdził na antenie Polskiego Radia 24: „Realizacja Centralnego Portu Komunikacyjnego musi być wstrzymana”.

Centrum Politycznego Kuglarstwa

„Urealniona” inwestycja wiąże się z wielkimi kosztami. Nie chodzi jednak o miliardy złotych, które Polska wyda na gigantyczne lotnisko, drogi i sieć kolejową. W grę wchodzi dorobek życia nawet kilku pokoleń rolników. Mowa o wysiedleniach z terenów, gdzie mają powstawać kolejne elementy CPK. W gminach, w których ma się znajdować płyta lotniska, jest wiele gospodarstw rolnych, niekiedy sporych, wielopokoleniowych, z najlepszymi gruntami, których próżno szukać gdzie indziej. Niestety, kwestie wysokości odszkodowań na razie nie zostały przez polityków urealnione.

– Było tu referendum w gminie Baranów, gdzie politycy mówili, że będą słuchać suwerena, ludzi. 84% osób było przeciwnych budowaniu tego lotniska – komentuje Tadeusz Szymańczak ze Skrzelewa w gminie Teresin.

Dla rolników z Mazowsza to koszmar, przez który mogą bezpowrotnie stracić dorobek życia. Dla wielu rodzin mieszkających w gminach Baranów, Teresin i Wiskitki rolnictwo jest jedynym źródłem utrzymania. Nową formą, którą zachwalał Marcin Kierwiński, jest więc jedynie to, że projektem zajmuje się Koalicja Obywatelska, a nie Prawo i Sprawiedliwość. Rolnicy tak czy inaczej zostają na lodzie.

Walka i protesty trwały przez osiem lat. Jednak w styczniu 2025 r. klamka zapadła. Decyzja wojewody mazowieckiego przypieczętowała los kilkuset gospodarstw, które jeszcze zostały na placu boju. Większość rodzin nie wytrzymała presji oraz niepewności co do swoich losów. Wzięły, co dawało państwo, i się wyniosły. Ci, którzy zostali, nie wierzą zaś w nic, co oferuje im rząd. Tymczasem spółka CPK musi się śpieszyć. PiS obiecywało, że lotnisko ruszy w 2028 r. Obecnie mówi się o roku 2032. Będące dziś w opozycji PiS oskarża więc ekipę Tuska o opóźnianie „strategicznej dla Polski inwestycji”.

Według danych spółki CPK do tej pory kupiono 1188 ha gruntów, czyli ok. 45% powierzchni, jaką ma zajmować pierwszy etap lotniska. Spółka podkreśla, że rekordowy pod tym względem był listopad 2024 r., gdy podpisano protokoły uzgodnień i umowy notarialne dla 207 ha. Część osób wyniosła się, kiedy usłyszała, że rząd Donalda Tuska, który za rządów PiS uderzał w pomysł CPK i jeszcze w 2023 r. obiecywał, że zatrzyma ten projekt, postanowił jednak go zrealizować.

„Byliśmy fajni, jak były wybory. Z Kierwińskim, Maciejem Laskiem i Piotrem Zgorzelskim to ja jestem na ty. Hołownia mnie po plecach klepał. Mówiłem to PiS, powtarzam teraz: nie budujcie Polski na krzywdzie ludzkiej”, wytykał w styczniu br. w Wirtualnej Polsce Tadeusz Szymańczak, jeden z ostatnich mieszkańców z terenu inwestycji CPK, który przez lata walczył z politykami PiS, krytykując cały projekt.

Mężczyzna nie kryje żalu. W mediach społecznościowych opublikował niemal 30-minutowy film, w którym zamieścił zestawienie wypowiedzi polityków Koalicji Obywatelskiej, Lewicy, Polskiego Stronnictwa Ludowego oraz Polski 2050. Wszystkie były krytyczne wobec CPK. Dziś w koalicji trudno szukać polityka, który byłby przeciw megalotnisku w Baranowie. Mieszkańcy zostali potraktowani instrumentalnie, wykorzystani, bo przydatni byli do momentu, gdy w kampanii w 2023 r. wypłynęło, że – po pierwsze – CPK był pomysłem rządu Tuska jeszcze sprzed czasów PiS. Po drugie, okazało się, że gigantomania – mimo negatywnych opinii wielu ekspertów z zakresu lotnictwa i transportu – jest przez wyborców lepiej widziana niż zaniechanie budowy.

Klimat polityczny wokół CPK jest zresztą cały czas gorący. To zasługa przede wszystkim lobbystów, którzy rzucili się rządowi Tuska do gardła już na samym początku kadencji, kiedy zgodnie z zapowiedziami zatrzymano projekt na rzecz merytorycznego sprawdzenia, co tam w ogóle się dzieje. Rzekomo oddolna inicjatywa #TakdlaCPK, która w rzeczywistości ma za zadanie ośmieszać poczynania rządu w tej kwestii, zmusiła ekipę Koalicji 15 Października do działania w pośpiechu. Każdy dzień zwłoki był bowiem w rozumieniu lobbystów, którzy uzyskali w mediach bardzo szeroki rozgłos, szkodą dla Polski. Tuskowi nie pomógł w tej medialnej przepychance fakt, że wyrzucił „obywatelski” projekt ustawy

k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Obserwacje

Iran tańczy w Turcji

Oaza swobód i największa imprezownia Bliskiego Wschodu

Korespondencja z Turcji

Jedni się skarżą na duchownych, wtrącających do wszystkiego swoje trzy grosze, i wyśmiewają w internecie ich fatwy oraz decyzje konserwatywnych władz. Drugim Turcja jawi się jako oaza swobód i największa „imprezownia” Bliskiego Wschodu.

Turecki internet kilka razy w roku rozgrzewa się do czerwoności. Jedna z większych awantur dotyczy sylwestra. Turcy stroją choinki, przyozdabiają lampkami miasta i dają sobie prezenty. I choć oficjalnie okazją ku temu jest nie Boże Narodzenie, ale Nowy Rok, muzułmańscy duchowni i tak nie są zadowoleni. Twierdzą, że choć w islamie Jezus jest jednym z najważniejszych proroków, takie świętowanie w grudniu za bardzo nawiązuje do wiary chrześcijańskiej i może sprowadzić muzułmanów na złą drogę. Zwłaszcza jeśli do choinek i prezentów doda się zakrapiane alkoholem imprezy, które należy uznać za haram – nieczyste.

„Narodziny proroka, który wzywał ludzi do prawdy i prawości, nie mogą być obchodzone w sposób sprzeczny z jego wartościami. Nigdy nie zapominajmy, że alkohol, który jest matką zła, hazard, cudzołóstwo, które wstrząsa fundamentami rodziny i społeczeństwa, narkotyki, które obezwładniają umysł i wolę, loterie i inne gry losowe, nie przynoszą nic poza nieszczęściem. (…)” – napisał w opublikowanej pod koniec zeszłego roku fatwie Diyanet, turecki urząd do spraw religii, który sprawuje opiekę nad meczetami, zajmuje się w kraju edukacją religijną, a także odpowiada na pytania wiernych.

Odkąd w Turcji rządzi konserwatywna Partia Sprawiedliwości i Rozwoju, duchowni co prawda rosną w siłę (Diyanet jest jednym z najzamożniejszych ministerstw), nie mogą jednak nikogo zmusić, by brał sobie do serca ich orzeczenia. W samym tylko Stambule nie było więc bodaj hotelu czy restauracji, w której 31 grudnia nie odbyłaby się sylwestrowa impreza. Z szampanem i noworoczną edycją Milli Piyango – narodowej loterii.

Podobne imprezy z różnych okazji regularnie odbywają się też w znacznie bardziej konserwatywnych rejonach kraju, a bawią się na nich nie tylko Turcy. Przecież nawet najbardziej konserwatywna część Turcji jest mniej konserwatywna od dowolnego miasta w Iranie.

Prawie jak Zachód

Wan to duża prowincja przygraniczna. Nikogo nie dziwi fakt, że w mieście pełno jest szyldów po persku czy kantorów, w których irańską walutę można wymienić na tureckie liry. Irańczycy przyjeżdżają tu jednak nie tylko na zakupy.

– To jedyne miejsce, gdzie można potańczyć, swobodnie posłuchać muzyki. Moja siostra na rowerze pierwszy raz jeździła właśnie tu. W Iranie kobiety nie mogą tego robić – mówi Firouz, student z Izmiru. Wychował się w przygranicznej miejscowości, w której większość znała także turecki. Jego pierwsze wypady za granicę to właśnie wyjazdy do Wan.

A przecież nie jest jedyny. Jak podaje turecka agencja informacyjna Demirören, w 2023 r. Turcję odwiedził milion turystów z Iranu. W sezonie letnim było ich tylu, że hotele w Wan miały pełne obłożenie, a przejście graniczne Kapıköy obsługiwało podróżnych przez całą dobę.

– Kochają Wan i miejscowych. Czują się tu swobodniej, żyją wygodniej, bawią się, słuchają muzyki. Mają nawet własne miejsca rozrywki, gdzie mogą się bawić w swoim towarzystwie – powiedział Fevzi Çeliktaş, wiceszef Izby Handlowej z Wan. Dodał, że zdarzają się tygodnie, w których nie ma miejsc w hotelach. – Ale mieszkańcy Wan są gościnni, goszczą wtedy turystów również w swoich domach. Nasza prowincja ma 300-kilometrową granicę z Iranem. Z perspektywy Turcji jesteśmy najdalej na wschodzie, ale z perspektywy Iranu jesteśmy Zachodem.

Turcja zapewnia Irańczykom wolność, której nie mają u siebie. Na stronach biur podróży z Wan pełno jest filmików pokazujących, jak dobrze bawią się przybysze. Dojrzałe kobiety ściągają chusty, ruszają w tany i śpiewają na stateczkach obwożących (koedukacyjne) wycieczki po największym tureckim jeziorze. Młode dziewczyny w ostrym makijażu, skąpych topach i krótkich sukienkach pląsają na dyskotekach, śpiewając jeszcze głośniej i machając włosami wyswobodzonymi spod chust.

Irańczycy na ogół zostają w mieście przez kilka dni. I nie poprzestają na jednej wizycie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kto uratuje Amerykę?

Protesty „Hands Off” zorganizowano w 1,4 tys. miejsc. Były to pierwsze na taką skalę manifestacje, odkąd Trump wrócił do władzy

Korespondencja z USA

Kiedy pod koniec lat 90. przyjechałam do USA, nie myślałam, że sobotnie poranki będę spędzać na klejeniu transparentów, a popołudnia na manifestacjach. Nie wpadłoby mi do głowy, że moim amerykańskim córkom będę opowiadać o działaniu w opozycji, w dodatku nie po to, aby poznały losy polskich przodków, lecz by wiedziały, co robić, gdy same znajdą się na barykadach, zmuszone przez historię do działania.

Sobota 5 kwietnia była kolejną, gdy zostałam wezwana na protesty pod hasłem „Hands Off” („Odczepcie się”). Malując transparent, zdałam sobie sprawę, że gdybym zachowała na pamiątkę wszystkie, które przygotowałam w ostatnim dziesięcioleciu, złożyłyby się na imponujący stos.

Canada, we hate him too!

Gdy dotarłam do punktu zbiórki w mieście, w którym mieszkam, Fort Collins w stanie Kolorado, pierwszym, co mnie uderzyło, był tłum. Na trawnikach parku Civic Center zabrakło dla niego miejsca i właśnie zaczął się wylewać na sąsiednie ulice, które policja zaczęła wyłączać z ruchu. Rzecz druga – zdumiała mnie niezwykła różnorodność przyniesionych na protest haseł.

Najmocniej oberwało się DOGE – agencji Muska, która pod przykrywką szukania oszczędności w budżecie tak naprawdę rozmontowuje systemy najważniejszych zabezpieczeń społecznych, takich jak emerytury federalne (Hands off Social Security!), ubezpieczenia dla emerytów (Hands off Medicare!), opieka zdrowotna dla najuboższych (Hands off Medicaid!), a przy okazji bezprawnie zamraża fundusze na badania naukowe (Hands Off Universities!), pomoc międzynarodową (USAID Saves Lives!) i akcję klimatyczną (Hands Off Renewable Energy!) oraz łamie prawa pracowników federalnych (Doge Is Dismantling Our Government Efficiently). Obrońcy konstytucji i praw imigrantów przypominali, że są one łamane (Bans Off Our Books!, ICE Is Only for Drinks, not Legal Immigrants!), a praw międzynarodowych – że epoka podbojów kolonialnych dawno się skończyła (Hands Off Greenland!). Na otaczających mnie transparentach Musk i Trump występowali w najróżniejszych odsłonach – były porównania do faszystów (Resist like It’s 1938 Germany) i przypomnienia, że Amerykanie nie głosowali na rządy oligarchów (No Kings Here Since 1776), a od członków rządu naród wymaga kompetencji, nie kultu jednostki (I was added to this protest by a Signal group chat). Była też solidarność z Kanadą (Canada, We Hate Him Too), a liczna grupa przyprowadziła na demonstrację swoje czworonogi, nowy symbol opozycji (Dogs Not DOGE, Today I Need To Bite Nazis).

Babcia na czele milionów

Manifestacja przebiegła spokojnie, lud MAGA albo nic o proteście nie wiedział, albo go zlekceważył. Świadkiem konfrontacji stałam się dopiero w drodze powrotnej. Przed przejściem dla pieszych, na które weszłam wraz z utykającą starszą kobietą, zatrzymał się pick-up przyozdobiony flagami MAGA i konfederatów (w dzisiejszych czasach symbol utożsamiania się z białą supremacją). Kobieta natychmiast skręciła i podetknęła młodemu kierowcy pod nos swój transparent. „Masz babcię?”, zapytała. Mężczyzna skinął głową. „Kochasz ją?”. Znów potwierdził. „Gotów jesteś wziąć ją na utrzymanie?”. Ściągnął brwi. „To oswój się z tą myślą. Los jej emerytury i ubezpieczenia wiszą na włosku”, doradziła kobieta. „Fake news! – młodzian wreszcie zareagował słownie. – Musk tylko czyści rząd z korupcji!”. „A tak, słyszałam, że tak to nazywa. Myślisz, że przyszłabym tu dziś w stanie, w jakim jestem, gdyby to był fake news? Mam nadzieję, że dobrze zarabiasz, bo opieka medyczna dla seniorów jest bardzo kosztowna”, zakończyła i pomaszerowała na drugą stronę ulicy. Młody kierowca i jego pasażerowie odprowadzili ją wzrokiem, ale żaden już się nie uśmiechał.

Protesty „Hands Off” odbyły się w 1,4 tys. miejsc w Ameryce i niemal wszędzie były liczniejsze, niż się spodziewano. W Bostonie zamiast 10 tys. maszerowało 100 tys. ludzi. W Nowym Jorku pochód rozciągnął się wzdłuż Piątej Alei. Były to pierwsze na taką skalę manifestacje, odkąd Trump wrócił do władzy. Prawdopodobnie przebiły liczbą uczestników słynny Marsz Kobiet z 21 stycznia 2017 r., który swego czasu stał się największym jednodniowym protestem w historii USA. Gdy powstawał ten tekst, wciąż nie było dokładnych danych na ten temat – szacunki wskazywały 3-5 mln – ale, jak napisała dziennikarka i uczestniczka marszu w San Francisco Rebecca Solnit: „Relacje naocznych świadków potwierdzają, że pobiliśmy tamte liczby, i to znacząco” („Millions Stood Up: April 5 Hands Off Day of Action”, meditationsinanemergency.com, 6 kwietnia 2025 r.).

Protesty? Jakie protesty?

Popularność protestów „Hands Off” nie dziwi nikogo, kto na nich był osobiście. Dzięki nim Amerykanie, którzy nie głosowali na Trumpa (jest ich większość – Trump zdobył 49,8% głosów), w końcu mieli okazję przypomnieć Waszyngtonowi o swoim istnieniu. Zrobili to w poczuciu, że mimo upływającego czasu wciąż nie mogą liczyć na swoich liderów. Gdy w grudniu ub.r. pisałam na łamach „Przeglądu” o milczeniu i niemocy, które spętały

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Pogoda na protest

Wystąpienia po aresztowaniu burmistrza Stambułu tracą impet. Podobnie jak bojkot sklepów należących do osób związanych z rządem

Korespondencja z Turcji

Izmir, mekka opozycji i oaza swobód obywatelskich. W oknach budynków powiewają flagi i podobizny Atatürka. Wypełniony po brzegi tramwaj rusza z przystanku w dzielnicy Bostanlı. Grajek, który usadowił się pod znakiem zakazu żebrania i muzykowania, zaczyna kilkuminutowy koncert na bębnach. Siwa starsza pani czeka, aż chętni wynagrodzą muzyka drobniakami, po czym zaczyna skandować: „Nie ma ratunku, jeśli będziemy oddzielnie. Albo wszyscy, albo nikt”. Powtarza hasło kilka razy, aż cały tramwaj podłapuje i woła o sprawiedliwość. Gdy kobieta milknie, pasażerowie zaczynają bić brawo. Czują się wspólnotą, walczą o to samo. Choć to nie klasyczny protest na ulicy, mają poczucie, że zrobili coś dla państwa i aresztowanego Ekrema İmamoğlu. Ktoś nawet ociera łzy.

Burmistrza aresztować

Scena w izmirskim tramwaju to pochodna wydarzeń, które wstrząsnęły Turcją w pierwszych dniach po aresztowaniu na początku kwietnia Ekrema İmamoğlu, opozycyjnego burmistrza Stambułu i kandydata na prezydenta w wyborach w 2028 r. İmamoğlu, przez lata pełniący funkcję burmistrza dzielnicy Beylikdüzü, kilkakrotnie zalazł za skórę Erdoğanowi. Pierwszy raz wtedy, gdy w 2019 r. „odbił” z rąk konserwatywnej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) największą turecką metropolię, deklasując w wyborach na jej burmistrza byłego premiera Binalego Yıldırıma. Drugi raz – gdy po unieważnieniu tych wyborów przez władze wygrał ponownie, jeszcze bardziej zwiększając dystans do przeciwnika. Trzeci – gdy przed rokiem znów zwyciężył, wydłużając swoją kadencję o pięć lat. Ale to nie wszystko. Ekrem İmamoğlu niemal od początku kariery politycznej był postrzegany jako ten, kto może pokonać niepokonanego Erdoğana w bitwie o prezydenturę. Wyborcy opozycji nie mogli odżałować, że to nie on został kandydatem na prezydenta w 2023 r.

Teraz miało być inaczej. Tyle że w przededniu prawyborów partyjnych, które miały go wskazać jako kandydata na prezydenta (nikt inny nie kandydował), postawiono mu zarzuty korupcyjne i dotyczące rzekomej przynależności do organizacji terrorystycznej. Choć te ostatnie oddalono, İmamoğlu trafił za kratki.

Niemal w chwili relacjonowanego na żywo zatrzymania zwrócił się do rodaków, by nie godzili się na łamanie prawa i niesprawiedliwość, co spotkało się z natychmiastową reakcją. Tysiące Turków wyszło na ulice. Protest przybierał czasem groteskowe formy – wiralem stał się filmik z uciekającym przed policją demonstrantem w kostiumie Pikachu, podobnie jak zdjęcie derwisza wirującego w masce gazowej przed kordonem policji. Wyglądało to niczym powtórka scen sprzed 12 lat, kiedy w stambulskim parku Gezi doszło do olbrzymich antyrządowych protestów.

Walka o sprawiedliwość

Ale – zauważa turecka dziennikarka i publicystka Ece Temelkuran – tym razem to coś więcej niż powtórka z parku Gezi. W wielki społeczny zryw zaangażowali się nie tylko wyborcy opozycji, ale wszyscy, którzy dostrzegli, że aresztowanie İmamoğlu może mieć podtekst polityczny, i uznali zarzuty przeciwko niemu za sfabrykowane. Autorka książek opisujących, jak AKP rozmontowuje turecką demokrację, podkreśla, że na ulice wyszła młodzież, która nie zna Turcji bez rządzącego od 23 lat Erdoğana, pokolenie, które zdaniem wielu nie jest zdolne do takiego zrywu.

Tylko że protesty w końcu same zaczęły wygasać. Nie bez przyczyny władze zdecydowały o wydłużeniu do dziewięciu dni wakacji przypadających w związku z zakończeniem ramadanu. Część studentów wolała po prostu pojechać do domu, niż tkwić z transparentami na ulicy.

– Wypuszczą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.