Tag "technologia"
Polska telewizorami stoi
Jesteśmy największym w Europie producentem telewizorów
Mamy czym się pochwalić. Nasz kraj jest największym w Europie producentem telewizorów. Z danych GUS wynika, że w 2022 r. z polskich fabryk wyjechało, łącznie z monitorami, 17,173 mln odbiorników. Trafiłem też na informację, że produkowaliśmy nawet 20 mln telewizorów, lecz wolę się trzymać oficjalnych danych.
90% produkcji przeznaczone jest na eksport. Szacunki mówią za to, że ok. 80% podzespołów, z których produkowane są nad Wisłą telewizory, wytwarzamy na miejscu.
W czterech fabrykach należących do koreańskich, chińskich, tajwańskich i japońskich koncernów zatrudnionych jest ok. 7 tys. pracowników. Około 23 tys. jest pośrednio związanych z branżą RTV – mam na myśli inżynierów i kadrę menedżerską, programistów zatrudnionych w ośrodkach badawczo-rozwojowych, specjalistów logistyków, kierowców tirów rozwożących telewizory po Europie itd.
W 2023 r. wartość eksportu wyprodukowanych u nas telewizorów wyniosła 5,58 mld dol., co oznaczało spadek, gdyż rok wcześniej wyeksportowaliśmy sprzęt o wartości 7,3 mld dol. Jednak w żaden sposób nie zagroziło to naszej pozycji czempiona. Dla porównania – w Turcji produkuje się rocznie ok. 15 mln telewizorów, na Słowacji 6-7 mln, na Węgrzech ok. 5 mln, w Czechach ok. 2 mln, w Wielkiej Brytanii zaledwie 500 tys., w Niemczech jedynie 100 tys. telewizorów Loewe klasy premium, a w Danii tylko 50 tys. odbiorników klasy superpremium Bang & Olufsen.
Tajemnica sukcesu
Produkcja telewizorów w Polsce rozpoczęła się w 1955 r. wraz z utworzeniem Warszawskich Zakładów Telewizyjnych (WZT). 22 lipca 1956 r. z linii produkcyjnej zszedł nasz pierwszy telewizor Wisła. Był to właściwie radziecki Awangard z ekranem o przekątnej 12 cali, czyli o wymiarach współczesnego tabletu. W listopadzie 1957 r. pojawiła się pierwsza rodzima konstrukcja, odbiornik Belweder, którego ekran miał 14 cali, tyle co dziś mały laptop.
Produkcję kolorowego odbiornika telewizyjnego Jowisz rozpoczęto w WZT we wrześniu 1973 r. Pierwotnie miał się nazywać PAW, lecz nazwę zmieniono ze względu na wulgarne skojarzenia.
Przełom nastąpił w 1991 r., gdy Zbigniew Niemczycki rozpoczął w Mławie budowę pierwszej w Polsce nowoczesnej jak na owe czasy montowni telewizorów. Biznesmen odniósł spory sukces, importując do naszego kraju japońskie kolorowe telewizory marki Otake. Do jej popularyzacji przyczyniła się nie tylko atrakcyjna cena, ale też rzucona przez prezydenta Lecha Wałęsę myśl: „Otake Polske walczyłem!”, która stała się swoistym hasłem reklamowym.
Niemczycki doszedł do wniosku, że bardziej opłacalne niż import będzie uruchomienie produkcji telewizorów w kraju, zwłaszcza że na początku lat 90. Polacy zaczęli masowo wymieniać stare odbiorniki, przede wszystkim radzieckie rubiny, na nowe modele.
Debiut zakładu Curtis Electronics wchodzącego w skład Curtis Group, która w ofercie miała też magnetowidy i inne urządzenia domowej elektroniki, był zachęcający. W 1992 r. biznesmen nawiązał współpracę – niezwykle owocną, jak się okazało – z koreańskim koncernem Lucky Goldstar, który wówczas dostarczał telewizory słynnej spółce Art-B. Siedem lat później Niemczycki sprzedał zakład w Mławie Koreańczykom występującym pod nową, dobrze dziś znaną nazwą LG Electronics.
Obecnie to największy w Polsce zakład produkujący telewizory, w którym pracuje ponad 2 tys. ludzi. Z jego taśm montażowych zjeżdża rocznie od 8 mln do niemal 11 mln telewizorów. W tym najnowocześniejszych, z ekranami OLED, z których słynie LG.
Co sprawiło, że nad Wisłą swoje fabryki zbudowało tak wielu azjatyckich producentów sprzętu RTV?
Jak to się robi nad Wisłą
Źródłem sukcesów była osobliwa mieszanka wysokich unijnych ceł na te telewizory, niskich kosztów energii elektrycznej (choć ostatnio to się zmieniło na niekorzyść), dobrze wykształconej i zdyscyplinowanej siły roboczej oraz niskich podatków i korzystnej lokalizacji w centrum Europy.
Z Polski dowolny produkt można dostarczyć np. do Wielkiej Brytanii, Francji czy Rosji w ciągu 24-48 godzin, co w przypadku elektroniki ma duże znaczenie, wszak korzystanie z magazynów bywa kosztowne.
Wejście naszego kraju do Unii Europejskiej w 2004 r. oznaczało zdjęcie barier celnych w eksporcie do bogatych państw Zachodu, co zaowocowało zmniejszeniem kosztów dystrybucji i uproszczeniem procedur logistycznych. Montaż w Polsce telewizorów, a także pralek, lodówek oraz innych urządzeń AGD, okazał się tańszy
Drogie mgnienia Hockneya
Wielkie malarstwo ma zdolność ukazywania tego, czego sami byśmy nigdy nie zauważyli
Paryska wystawa malarstwa Davida Hockneya jest nadspodziewanie duża. Zajmuje aż 11 obszernych sal na czterech poziomach galerii Fundacji Louis Vuitton i obejmuje 400 prac.
Chwilami jest nużąca, ale częściej – fascynująca. Nużąca, ponieważ jej zwiedzanie w tłumie trwa i trwa, a w kolejnych salach znajduje się bardzo wiele podobnych obrazów. Fascynująca, bo została wspaniale zaaranżowana, we wszystkich działach odkrywamy coś zaskakującego.
Ekspozycję tę oglądałem jak wystawę kilku różnych autorów. I im dłużej to trwało, tym trudniej było z niej wyjść. Nie sposób opowiedzieć o wszystkim.
David Hockney, Brytyjczyk i Amerykanin, 88-letni pogodnie uśmiechnięty pan w kaszkiecie, jest dziś uznawany za najważniejszego i najdroższego żyjącego malarza świata. Stworzył setki obrazów i tworzy je nadal! Najgłośniejsze jego dzieło „Portrait of an Artist (Pool with Two Figures) [Portret artysty (Basen z dwoma postaciami)]” z 1972 r. został sprzedany przed siedmioma laty za ponad 90 mln dol.
Spora część prac pokazywanych na wystawie „David Hockney 25” namalowana została już po 2000 r.Kształt paryskiej prezentacji nadzorował sam twórca. Każdy z nas, zwykłych widzów, zwabionych sławą malarza, może zatem na tej wystawie stać się naocznym świadkiem powstawania legendy.
Dialog z mistrzami i triumf malarstwa
Malarstwo, nawet w epoce multimediów, ciągle może być obszarem niebywałego triumfu. W wypadku Hockneya wydaje się to triumf również nad malarstwem. Uosabia on mianowicie mistrzowskie panowanie nad warsztatem. Nie ma jednego Hockneya. Artysta tworzy w najrozmaitszych stylach, odsłonach i nawiązaniach.
W tym kontekście największe chyba wrażenie na wystawie zrobił na mnie dział prac będących dialogiem z wielkimi mistrzami malarstwa. Artysta wchodzi w ich styl i sposób obrazowania z lekkością i swobodą, tworząc własną, współczesną wersję ich dzieł.
I tak mamy m.in. „Four Dancers Playing with Balls” 2018, 2024-2025 – nawiązanie do znanej pracy Matisse’a „Taniec”, zaprezentowane na dziewięciu rozłącznych, małych, układających się w całość blejtramach, niczym na ekranach telewizyjnych. „30 Sunflowers” (1996) albo „Chair” (1985) korespondują z najsłynniejszymi dziełami van Gogha. Najmocniejsza praca „Massacre and the Problems of Depiction, after Picasso 2003” wchodzi w ponury klimat i styl „Masakry w Korei” Picassa, ale zaskakująco upodabnia wizerunek ofiar rozstrzelania do prostytutek z „Panien z Awinionu”.
„Nowa sztuka obrazowania nie może być jak sztuka, która minęła. Sposób, w jaki postrzegamy rzeczy, nieustannie się zmienia”, mówił Hockney w wywiadzie z lat 80.
W epoce elektroniki osiągnięcia Hockneya można również widzieć jako triumf malarstwa nad multimediami. Twierdzi on, że fotografia odzwierciedla tylko to, co człowiek widzi. Malarstwo natomiast pokazuje, jak on to postrzega i odczuwa. Na niewielkim obrazie „Books and Rain” (Książki i deszcz, 2023) pełnym czerwono-zielonych kropko-kresek, widziałem wnętrze pokoju z deszczowym oknem. Choć jest on pusty, pełno w nim zadumy, melancholii i tęsknoty. Prawda o nas tkwi przecież często w pustce, która po nas pozostaje.
We wcześniejszych salach wystawione są wielkoformatowe obrazy drzew (2008, 2009). Część z nich z liśćmi w ostrych, nietypowych kolorach. Na innych płótnach są martwe drzewa, leżące wzdłuż leśnej drogi, ścięte i ograbione z całego swojego bogactwa. Malarz nadał im barwy nienaturalnie niebieskie, żółte, fioletowe, jak z nieskrępowanego rysunku dziecka czy z kompozycji komputerowej. Obrazy nie przedstawiają niby niczego niezwykłego, a jednak przyciągają uwagę, a nawet krzyczą.
Jaki jest sens tych kompozycji? Nie umiem powiedzieć, choć zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Przypominałem sobie przy nich zasłyszane niegdyś stwierdzenie innego wielkiego malarza, Edwarda Hoppera: „Gdyby można było słowami wyrazić to, co przedstawia obraz, nie byłoby sensu go malować”.
Recenzenci niekiedy krytykują Hockney, że na starość
Wystawa David Hockney 25
Fundacja Louis Vuitton
Paryż, do 31 sierpnia
Wojny technologiczne
Między Chinami a resztą świata trwa walka o uzyskanie trwałej przewagi technologicznej. Nikt więc nie przebiera w środkach
W tej rywalizacji chodzi o setki miliardów, jeśli nie biliony euro i dolarów. Na naszych oczach toczy się ostra gra o dominację technologiczną we współczesnym świecie. O to, kto będzie więcej zarabiał, kto będzie miał lepsze uzbrojenie i w końcu kto kogo będzie słuchał.
W XIX w. język niemiecki był językiem nauki. W Niemczech działały najlepsze na świecie uczelnie techniczne. Nikt nie mógł się równać z tamtejszymi firmami chemicznymi, takimi jak Farbenfabriken vormals Friedr. Bayer & Co., czyli dzisiejszy Bayer AG, bądź spółkami działającymi w sektorze przemysłu ciężkiego, takimi jak Friedrich Krupp AG czy Thyssen AG.
Dwie wywołane w XX w. i przegrane przez Berlin wojny światowe sprawiły, że na centrum rozwoju i innowacji wyrosły Stany Zjednoczone. W nauce język angielski zastąpił niemiecki, a listę najlepszych na świecie uczelni technicznych otwierał Massachusetts Institute of Technology z siedzibą w Cambridge. Koncerny takie jak US Steel, DuPont czy Dow Chemical zaczęły nadawać ton w przemyśle ciężkim i chemicznym.
Pod koniec XX stulecia pojawił się poważny rywal, który ostatecznie zagroził Ameryce – Chiny chcą zająć pozycję światowego lidera w nauce i produkcji dóbr materialnych. I szczerze mówiąc, prawie im się to udało. Według danych przedstawionych w roku ubiegłym przez firmę analityczną Stocklytics gospodarka amerykańska może przegrać globalny wyścig technologiczny z Pekinem.
Oba kraje od co najmniej dwóch dziesięcioleci walczą o dominację w tych sektorach przemysłu, które w przyszłości będą miały największe znaczenie dla światowej gospodarki. Chociaż ze Stanów Zjednoczonych pochodzą najważniejsze dziś koncerny technologiczne – Tesla, Apple, Google, Microsoft czy Amazon – chińskie spółki zaczynają im deptać po piętach i coraz bardziej zagrażają pozycji amerykańskiej gospodarki w świecie.
Zdaniem autorów innego raportu opisującego rywalizację między Chinami a USA, opublikowanego w ubiegłym roku przez Australian Strategic Policy Institute, Państwo Środka już jest liderem w 53 z 64 kluczowych dziedzin, w tym biotechnologii, inżynierii kwantowej, sztucznej inteligencji, robotyce, przemyśle kosmicznym i obronnym. Stany Zjednoczone dominują w pozostałych 11 obszarach. W ostatnich latach chińscy naukowcy osiągnęli znakomite wyniki w badaniach nad zaawansowanymi materiałami oraz ich produkcją i zajmują czołowe miejsca w rozwoju 13 związanych z nimi technologii. Amerykanie nie mogą się pochwalić nawet zbliżonymi osiągnięciami.
Pekin dominuje w opracowywaniu technologii oraz produkcji urządzeń stosowanych w energetyce i ochronie środowiska – 80% paneli fotowoltaicznych jest dziś wytwarzanych w tym kraju. Ponadto w Chinach rozwijane są cztery z sześciu technologii kluczowych dla rozwoju sztucznej inteligencji. Pojawienie się w 2022 r. na rynku programu ChatGPT opracowanego przez amerykańską firmę OpenAI z siedzibą w San Francisco jedynie zmniejszyło
Chciała dobrze, wyszło jak zwykle
Spory między akcjonariuszami przeniosły się do prokuratury
8 maja br. Olga Malinkiewicz, wiceprezes zarządu Saule Technologies, złożyła zawiadomienie do Prokuratury Krajowej w Warszawie. Było ono skierowane przeciwko członkom zarządu jednego z akcjonariuszy spółki Saule Technologies – funduszu inwestycyjnego Columbus Energy. Zdaniem Olgi Malinkiewicz prezes Columbus Energy Dawid Zieliński oraz wiceprezesi Michał Gondek i Dariusz Kowalczyk-Tomerski, a także rady nadzorcze Saule Technologies SA i Saule SA, w których zasiadają m.in. członkowie zarządu funduszu, działali na szkodę obu spółek.
W przekazanym prasie komunikacie pani wiceprezes stwierdziła, że nie widzi możliwości dalszej współpracy z obecnymi inwestorami i jest otwarta na rozmowę z nowymi, którzy mają etyczne zasady prowadzenia biznesu.
Na takie dictum 19 maja rada nadzorcza Saule Technologies, zdominowana przez przedstawicieli funduszu, odwołała Olgę Malinkiewicz z funkcji wiceprezesa. Zastąpił ją wiceprezes Columbus Energy Michał Gondek.
Obie strony wymieniały się w mediach ciosami. Malinkiewicz dowodziła, że władze Columbusa i spółki DC24 podjęły próbę wrogiego przejęcia. Ci zaś obciążyli ją odpowiedzialnością za straty ponoszone przez Saule. Tylko w 2024 r. strata miała sięgnąć ponad 65 mln zł. Pikanterii sprawie dodał fakt, że 3 czerwca 2025 r. zarząd Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie podjął uchwałę o zawieszeniu obrotu akcjami spółki w alternatywnym systemie na rynku NewConnect, w związku z nieprzekazaniem raportów finansowych za rok obrotowy 2024.
To może być początek upadku firmy, która przez lata uchodziła nad Wisłą za lidera innowacyjności. I nie jest to wyjątek. Lista podobnych spółek, które świetnie się zapowiadały i marnie skończyły, jest długa.
Genialna Olga
Trudno wskazać młodego polskiego naukowca, który mógłby się pochwalić równie wielkimi osiągnięciami, co Olga Malinkiewicz. W 2010 r. ukończyła studia magisterskie na Politechnice Katalońskiej w Barcelonie. Jeszcze w trakcie nauki podjęła pracę w prestiżowym Instytucie Nauk Fotonicznych (ICFO) w stolicy Katalonii.
Zajmowała się perowskitami – grupą minerałów zbudowanych z nieorganicznych związków chemicznych, o charakterystycznej strukturze krystalicznej, które mogły znaleźć zastosowanie w produkcji tanich paneli fotowoltaicznych. Te badania okazały się kluczowe dla jej kariery, umożliwiły jej pracę z najnowocześniejszymi technologiami oraz nawiązanie kontaktów z czołowymi naukowcami. W grudniu 2014 r. Olga Malinkiewicz wraz z Arturem Kupczunasem i Piotrem Krychem założyła firmę Saule Technologies. Wspólnicy poznali się w Brukseli, podczas uroczystości wręczenia Photonics21 Student Innovation Award, przyznanej Oldze Malinkiewicz za opracowanie niskotemperaturowej technologii wytwarzania elastycznych ogniw fotowoltaicznych na bazie perowskitów.
W tym samym roku Olga Malinkiewicz przedstawiła w Bostonie pierwszy na świecie miniaturowy panel fotowoltaiczny wykonany techniką druku z perowskitu. Rok później „MIT Technology Review”, najstarszy magazyn poświęcony technice, wydawany przez Massachusetts Institute of Technology, przyznał wynalazczyni tytuł Innovator of the Year w konkursie Innovators Under 35.
W 2016 r. prezydent Andrzej Duda odznaczył Olgę Malinkiewicz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi dla rozwoju nauki polskiej”. W kolejnym roku obroniła pracę doktorską na Uniwersytecie w Walencji, pracując w grupie badawczej dr. Henka Bolinka.
Ważnym osiągnięciem było zdobycie European Inventor Award 2024. Malinkiewicz była pierwszą Polką w historii, która otrzymała to prestiżowe wyróżnienie.
Wraz z sukcesami naukowymi przyszły granty. Szacuje się, że w latach 2014-2024 spółka Saule otrzymała dotacje na ponad 150 mln zł ze środków unijnych i krajowych. Największe pojedyncze dofinansowanie krajowe spółka otrzymała z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, w ramach programu „Nowa Energia”. W trzecim naborze tego programu, w obszarze „Inteligentne miasta energii”, przyznano jej dofinansowanie w kwocie 84 750 200,00 zł na budowę fabryki perowskitowych modułów fotowoltaicznych na elastycznych podłożach.
Dofinansowanie z NFOŚiGW miało strategiczne znaczenie dla rozwoju firmy, jednak środki te, jak wynika z późniejszych doniesień prasowych, nigdy nie zostały w pełni uruchomione z powodu problemów wewnętrznych w spółce. Według relacji Olgi Malinkiewicz zarząd Saule przedstawił w 2022 r. gwarantowany kredyt na 85 mln zł z NFOŚiGW, ale środki te nie zostały uruchomione przez decyzję głównych inwestorów, czyli funduszu
Ze Stalowej Woli w kosmos
Odpowiadałem za pracę komputera pokładowego rakiety Elona Muska
Tomasz Czajka – dwukrotny zwycięzca Międzynarodowej Olimpiady Informatycznej, mistrz świata w programowaniu zespołowym, srebrny medalista Międzynarodowej Olimpiady Matematycznej. Pracował w Google’u i SpaceX przy najważniejszych projektach.
Prof. Henryk Skarżyński, organizując 3. Kongres Nauka dla Społeczeństwa, przeniósł nas w inną rzeczywistość. Oglądając prezentacje, słuchając naukowców z całego globu, mogliśmy poznać, czym tak naprawdę zajmuje się świat, w jak rewolucyjnej epoce żyjemy i jak rośnie rola nauki – nie tylko w życiu codziennym, ale i w biznesie, jak ważna jest ona w rywalizacji państw. I m.in. za sprawą Polaków z Doliny Krzemowej – Tomasza Czajki i prof. Piotra Moncarza – dowiedzieliśmy się, że świat nam jeszcze nie uciekł, że w tym wyścigu możemy się liczyć.
Mogliśmy także się przekonać, że talentów w Polsce nie brakuje. Co skrzętnie wykorzystują inni. A polska nauka? Nasi naukowcy publikują w europejskich pismach eksperckich tyle samo artykułów naukowych przypadających na głowę badacza, co Niemcy – przy czterokrotnie mniejszych nakładach. Bo nakłady na badania i rozwój plasują nas w ogonie Unii Europejskiej, sięgają ledwie 3% średniej unijnej! A przecież złotówka zainwestowana w B+R przynosi 7-13 zł zysku… Więc? Nawet jeżeli politycy, zajęci swoimi wojenkami, sprawy nauki odsuwają na dalszy plan, to Polacy są innego zdania. Dzięki transmisji online i promocji w mediach nagrania z kongresu dotarły do 2 585 105 rodaków (dane z 29 maja). My patrzymy do przodu.
Tomasz Czajka, Polak z Doliny Krzemowej i gość specjalny kongresu, opowiedział Agnieszce Mosór o swojej karierze zawodowej, o współpracy z Elonem Muskiem i o tym, że stoimy u progu wielkiej rewolucji, którą wprowadzi AI. Podkreślił zarazem, że dzisiejsze czasy otwierają zupełnie nowe możliwości dla Polski i polskich informatyków.
Ze Stalowej Woli w kosmos!
Ale zanim poszybujemy w przestworza, opowiedz, co zdecydowało o tym, gdzie jesteś dzisiaj.
– Bardzo szybko znalazłem się w środowisku naukowym. Już w podstawówce zostałem stypendystą Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, który organizuje obozy naukowe dla zdolnych dzieci z całej Polski. Zacząłem startować w olimpiadzie matematycznej, potem w informatycznej. To zupełnie zmieniło mój sposób myślenia. Zacząłem się uczyć algorytmiki.
W twoim CV jest Dolina Krzemowa, Google, SpaceX. Jak wspominasz pierwszy dzień pracy u Elona Muska?
– Moja rekrutacja do SpaceX była trochę dziwna, bo nie miałem żadnego doświadczenia w inżynierii lotniczo-kosmicznej, w lotach kosmicznych, w programowaniu systemów real time.
To zupełnie nie moja działka – bardziej interesowałem się algorytmiką teoretyczną, robiłem wcześniej doktorat z algorytmów grafowych – a to jest zupełnie inny temat. Ale jakoś łatwo się wpasowałem. Wszedłem bardzo dobrze w pewną niszę, programowałem komputer pokładowy pojazdu załogowego Crew Dragon. Musiałem dużo się nauczyć o fizyce, o mechanice orbitalnej. Ale też nie musiałem wiedzieć wszystkiego – ważne było, że orientowałem się, jak optymalizować komputer, by dobrze działał, by odpowiednio szybko wykonywał obliczenia, aby loty były bezpieczne.
Sześć lat współpracowałeś z Elonem Muskiem. Jakim jest szefem?
– Nie miałem z nim bliskiego kontaktu na co dzień, zajmowałem się software’em, nie funkcjonowałem na najwyższych poziomach decyzyjnych. Raz na jakiś czas szykowałem prezentację opisującą to, co robimy, co planujemy, co nas blokuje itd. A on podejmował decyzje, w jakim kierunku iść. I naprawdę byłem pod wrażeniem tego, jak dobrze rozumiał temat i jak szybko potrafił podjąć trafną decyzję.
Jak to się zaczęło?
– Programowałem swój kawałek kodu. Pierwszy lot załogowy Crew Dragon był wyznaczony za 12 miesięcy i trzeba było zrobić bardzo dużo rzeczy w softwarze przez najbliższe sześć miesięcy. Szefowi działu software’u powiedziałem, że się nie wyrobię w tym czasie. A on na to: „Więc musimy iść do Elona Muska, musimy mu to powiedzieć”. Poszliśmy do Muska i szef raportuje: „Tomek mówi, że się nie wyrobi i musimy wziąć większą grupę ludzi do tego projektu”. Elon na to: „Dobra, ilu ludzi potrzebujecie?”. Bardzo pozytywnie do tego podszedł i w tym momencie zmieniła się moja rola. Zacząłem zarządzać grupą ludzi.
Bałem się tego, bo jestem introwertykiem i nigdy wcześniej tego nie robiłem. Bardziej lubiłem samotne programowanie. A od tego momentu zacząłem zarządzać całym zespołem programistów – dlatego też raportowałem do Elona o tym, co się u nas dzieje. Interesował się naszą pracą, nie chciał, by projekt się opóźnił. Potem okazało się, że nasz projekt bardzo dobrze zmieścił się w czasie.
I nadszedł 2019 r., start kapsuły. Na pokładzie są ludzie, ty jesteś odpowiedzialny za system bezpieczeństwa, bo go tworzyłeś. Co czułeś?
– W ten pierwszy lot polecieli astronauci, których znałem osobiście: Bob Behnken i Doug Hurley. Byli pilotami testowymi, którzy lecieli w pierwszym locie i mieli sprawdzić różne systemy. Razem ze mną trenowali to, jak ma działać komputer pokładowy, jak mają obsługiwać różne w nim rzeczy. To było dla mnie bardzo osobiste wydarzenie. No i rzeczywiście częściowo ode mnie zależało ich bezpieczeństwo. Było więc trochę nerwowo… Kiedy lecieli, byłem w centrum kontroli. Lot trwał ponad 24 godziny, obserwowałem przez większość tego czasu, czy wszystko dobrze działa – szczególnie podejście do stacji kosmicznej. Byłem odpowiedzialny za część kodu, która mierzyła pozycję względem stacji kosmicznej w chwili, kiedy dokowali. To był dla mnie nerwowy moment. Bo, po pierwsze, to niebezpieczna część misji, a po drugie, gdyby coś poszło nie tak, musielibyśmy wszystko anulować, a oni musieliby wrócić na Ziemię.
Niezwykle stresujący moment…
– Ale to nie znaczy, że musiałem coś w tym czasie robić. Pracowaliśmy nad całym systemem i bardzo dobrze go przetestowaliśmy przez poprzednie pięć lat. Trzymałem więc kciuki, żeby nic się nie popsuło. I byłem w gotowości, żeby naprawiać, gdyby coś jednak wymagało naprawy.
W Dolinie Krzemowej pracuje dużo Polaków. Co ich tam ciągnie?
Sztuczna inteligencja wdziera się do szkół
Z czasem może doprowadzić do zaniku podstawowych kompetencji ludzkich
– Dzieci skarżą się nam, że jest im zbyt trudno. I mówią, że to wina szkoły – stwierdził znajomy, który w jednym z większych polskich miast współprowadzi prywatną placówkę. Rozmawialiśmy o zmianach w edukacji zachodzących pod wpływem obecnej rewolucji technologicznej. Nie tylko rozwoju sztucznej inteligencji, ale też powszechnego dostępu do internetu za pośrednictwem smartfonów, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Uczniowie spędzają w sieci praktycznie całe życie, aktywnie lub biernie, myśląc głównie o tym, co się dzieje na ich kontach w mediach społecznościowych. Mają ograniczone zdolności skupienia uwagi i zrozumienia głębszych myśli. Wykazują niechęć do aktywności sportowej i zadań grupowych. Są wycofani, odizolowani, prędzej wchodzą w interakcje z cyfrowym interfejsem niż z rówieśnikami. Jednak mój rozmówca zwrócił uwagę na coś zupełnie innego – alergię na wysiłek.
Kiedy dopytywałem, na co właściwie narzeka młodzież, znajomy wytłumaczył, że ma ona problem z tym, co jest esencją edukacji, czyli z faktem, że szkoła stanowi wyzwanie. – Uczniowie przychodzą do nas i zarzucają nam, że każemy im się uczyć. Jeden z nich dosłownie powiedział, że szkoła nie działa tak, jak powinna, dlatego że on się męczy. I gdyby po naszej stronie wszystko działało jak trzeba, nauka byłaby czystą przyjemnością, a jemu zawsze wszystko by się udawało. Chłopak ma 15 lat.
Wbrew pozorom nie jest to postawa roszczeniowa. Gdyby rzeczywiście o roszczenia chodziło, szkoła nawet zachęcałaby do tego. Niech uczniowie będą świadomi swoich praw, niech się buntują, niech od szkoły wymagają. Dialog z reguły prowadzi do lepszych, konstruktywnych rozwiązań, także w edukacji. Na naszych oczach dochodzi do gigantycznej redefinicji tego, czym edukacja w ogóle jest i czym być powinna. Uczniowie nie mają pretensji o liczbę zajęć, ilość nauki, złośliwych nauczycieli czy nudne zajęcia. Mają pretensję, że szkoła na jakimś etapie w ogóle czegoś od nich wymaga, a przede wszystkim, że doświadczenie edukacyjne zawiera element dyskomfortu.
Obserwacja ta jest zgodna z tendencjami w innych częściach świata. A niebagatelną rolę w zachowaniach najmłodszych członków naszych społeczeństw odgrywają nowe technologie. Kolejną debatę na ten temat wywołał miniserial Netfliksa „Dojrzewanie”, najchętniej oglądana tego typu produkcja w historii platformy. Losy 13-latka oskarżonego o morderstwo dowodzą toksyczności nie tylko mediów społecznościowych, ale i całego nieregulowanego świata cyfrowego. W Polsce też sporo się mówi o bezpieczeństwie nieletnich w sieci, głównie dzięki raportowi Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa „Internet dzieci”.
Należy przy okazji wspomnieć o przełomowej książce prof. Jonathana Haidta, psychologa społecznego z Uniwersytetu Nowojorskiego, o wiele mówiącym tytule „The Anxious Generation” (w Polsce wydana jako „Niespokojne pokolenie”). Haidt, jeden z radykalniejszych uczestników debaty, nawołuje do wprowadzenia zakazu korzystania z telefonów komórkowych w szkołach i ograniczeń wiekowych w korzystaniu z mediów społecznościowych, chce również nowych norm w wychowaniu, takich jak niekupowanie dzieciom urządzeń z ekranem dotykowym do 14. roku życia. Wielu naukowców wnioski z badań Haidta krytykuje, mimo to jego książka od roku (!) utrzymuje się na liście bestsellerów „New York Timesa”. Wiele osób jest też zgodnych w kwestii proponowanych w niej rozwiązań. Coraz więcej miast i stanów w USA, niezależnie od dominującej tam ideologii i opcji politycznej, zakazuje smartfonów w szkołach, w tym samym kierunku idą rodzice w Wielkiej Brytanii i władze w Australii. Z czasem dojdzie to także do Polski, nie ma co do tego wątpliwości.
Życie bez rozczarowań
Tylko co to ma wspólnego ze sztuczną inteligencją? Znacznie więcej, niż się wydaje. Żeby to zrozumieć, warto zacząć od definicji. Zdefiniować trzeba przede wszystkim edukację – choć nie ma ona jednej, uniwersalnej formuły. Z punktu widzenia społecznego, a on jest tu najważniejszy, edukację można opisać jako nieustanny proces wyposażania się w narzędzia do radzenia sobie z wyzwaniami życia. W takim ujęciu edukacja trwa całe życie. Nie zaczyna się ani nie kończy w szkole, nie tylko tam się też odbywa. Nie dotyczy wyłącznie zapamiętywania wzorów matematycznych ani czytania o bitwach z XVI w. Edukacja to dawanie sobie szans w konfrontacji ze światem, dla każdego nieuchronnej. Brzmi to dosyć trywialnie, ale warto o tym przypominać.
Wątek sztucznej inteligencji jako technologii eliminującej jakiekolwiek tarcia międzyludzkie i dyskomfort życia społecznego doskonale opisali we wspólnej rozmowie Ezra Klein z „New York Timesa” oraz Jia Tolentino z „New Yorkera”. Tematem
Nowe strachy
Jak żyć w świecie, w którym wszystko może stać się wojną?
Jedną z niewielu pociech w bieżącej sytuacji geopolitycznej jest fakt, że trudno dziś napisać tekst dziennikarski, po którym można zostać niesprawiedliwie posądzonym o sianie apokaliptycznych wizji. Nie dość, że na naszych oczach coraz bardziej realne stają się najgorsze scenariusze, to jeszcze nie do końca rozumiemy ich ewentualny przebieg, a często również uwarunkowania i źródła. Jak napisał niedawno Ivo Daalder, były amerykański ambasador przy NATO, dzisiaj szef Chicago Council on Global Affairs, „zmienia się natura zmiany”. W obliczu całkowitego porzucenia przez USA powojennego porządku międzynarodowego, wyzwań technologicznych o trudnej do wyobrażenia skali oraz powrotu na kontynent europejski twardej, miejscami wręcz analogowej agresji wojennej coraz zasadniejsze staje się pytanie, czy cokolwiek przetrwa ten czas – politycznie, ekonomicznie, społecznie.
Bezpieczeństwo, czyli co?
Zachowanie administracji Trumpa, a przede wszystkim działania Elona Muska zmuszają świat do pewnego ćwiczenia intelektualnego: chodzi o ponowne zdefiniowanie najbardziej podstawowych koncepcji naszej rzeczywistości. Krótko mówiąc, Trump i Musk nie uznają żadnych uniwersalizmów. W kwestii norm nic nie jest dla nich powszechne ani nienaruszalne. Usiłują zmienić znaczenie takich słów, jak demokracja, praworządność, a nawet państwo i społeczeństwo. A Europa musi się skonfrontować z tym procesem. Co może być fantastyczną szansą przyjrzenia się własnym definicjom budującym nasz świat. Okazją, by zadać sobie pytanie, czym jest dziś państwo, jakie powinno spełniać zadania wobec obywatela, ale też czy musi go bronić. I przed czym. Bo czym jest dzisiaj bezpieczeństwo – i dlaczego wszystkim?
Nie chodzi tu o pojęcie wojny hybrydowej, które uległo w ostatnich latach gigantycznej inflacji. Jego wejście do głównego nurtu debaty publicznej kilkanaście lat temu miało jednak dobre skutki. Przygotowywało bowiem społeczeństwa, decydentów i ekspertów na nową erę zagrożeń, niekoniecznie związanych z ludźmi noszącymi mundury i strzelającymi z karabinów.
Wyobraźmy sobie bowiem scenariusz, w którym pewnego dnia infrastruktura telekomunikacyjna państwa X przestaje funkcjonować. Nie można nigdzie się dodzwonić ani podłączyć do internetu. Ludzie masowo tracą dostęp do swoich pieniędzy, bankowość elektroniczna przestaje istnieć. Straty ponoszą telewizja, reklamodawcy, właściwie cały sektor prywatny. Oczywiście to nie musi wyglądać tak drastycznie, wystarczy, że od sieci odcięte zostanie, powiedzmy, 30% głównych segmentów państwa: bankowości, opieki zdrowotnej, transportu. To już będzie oznaczać ofiary śmiertelne. Co ciekawe, państwo X nie jest w stanie wojny, przynajmniej tradycyjnie rozumianej. Nikt nie grozi inwazją, nie zrzuca bomb na budynki mieszkalne. Ponadto państwo X należy do międzynarodowych sojuszy obronnych, co – przynajmniej na papierze – oznacza pomoc innych krajów w przypadku tradycyjnego najazdu. Jest też relatywnie zamożne, w klasyfikacji OECD uznawane wręcz za gospodarkę rozwiniętą. Rząd nie ma zatem powodu spodziewać się aż takiej katastrofy.
Jednak ma ona miejsce. I nawet jeśli skutki udaje się szybko opanować, decydenci chcą wyciągnąć z tego lekcję. Próbując zbudować kapitał polityczny, zgodnie z logiką demokracji obiecują nowe inwestycje w infrastrukturę, zwłaszcza telekomunikacyjną i cyfrową. Tyle że kraj średniej wielkości sam nie jest w stanie tego procesu przeprowadzić. Zgłasza się więc jeden z gigantów technologicznych z dobrą ofertą takiej modernizacji. Dokonuje jej bez większych problemów, ale dopiero po fakcie okazuje się, że umowa podpisana z zagranicznym dostawcą zawierała wiele haczyków. Niejasna polityka prywatności,
Co nam szykuje Trump?
Stany Zjednoczone nie wyjdą z NATO. Bo jest kotwicą zabezpieczającą interesy Ameryki
Prof. Kamil Zajączkowski – dyrektor Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego
Rozpoczynają się rozmowy na temat pokoju na Ukrainie. Chodzi o zamknięcie regionalnego konfliktu czy to wstęp do ustalania nowego podziału świata?
– To słynne już spotkanie w Rijadzie określiłbym jako rozmowy o rozmowach. Nawet tak je nazwała później (bo we wstępnej fazie przekaz był inny) rzecznik prasowa Białego Domu. Poza tym trzeba od razu powiedzieć: jakiekolwiek rozmowy o pokoju, czy raczej o zawieszeniu broni, będą długie. I nie będzie tak, jak może sobie myślał Trump – a z pewnością tak sobie wyobrażał Putin – że dwa wielkie państwa i ich przywódcy usiądą przy stole i podzielą Ukrainę. Nie, musi być Ukraina i musi być Unia Europejska także w trakcie tych rozmów i decyzji dotyczących przyszłości Ukrainy. I jeszcze jedno. Proszę sobie przypomnieć. Najpierw Trump mówił, że w jeden dzień zakończy wojnę. Tuż po rozmowie telefonicznej Putin-Trump sprzed tygodnia z administracji amerykańskiej dochodziły głosy, że stanie się to do maja br. A teraz? Osoby bezpośrednio uczestniczące po stronie USA w rozmowach z Rosją mówią o wieloetapowym procesie pokojowym. To z pewnością Trumpa irytuje. No i brak akceptacji przez prezydenta Ukrainy umowy z USA dotyczącej m.in. metali ziem rzadkich, które znajdują się w tym państwie (więcej na s. 13). Stąd w ostatnich dniach takie, a nie inne wpisy Trumpa i wypowiedzi dotyczące Zełenskiego.
„Odwróconego Nixona” nie będzie
Europa i Ukraina to danie dla tych największych drapieżników?
– Takie mogło być pierwsze wrażenie po rozmowach w Rijadzie i po tym wszystkim, co się dzieje od kilku dni, począwszy od rozmowy telefonicznej Trump-Putin, przez konferencję monachijską, po te skandaliczne wypowiedzi i wpisy Trumpa.
Z perspektywy rosyjskiej wypowiedzi otoczenia Putina o Unii Europejskiej i jej miejscu w globalnej polityce nie są niczym nowym. Słyszymy: nie mamy nic przeciwko temu, żeby Ukraina była w UE (oczywiście w Rosji doskonale zdają sobie sprawę, że to będzie długi proces), bo Unia to wspólnota gospodarcza. To określenie – wspólnota gospodarcza – nie jest przypadkowe. Chodzi o pomniejszenie roli Unii jako podmiotu, osłabienie jej pozycji w świecie. Poza tym Rosja i Putin uważają, że jedynym partnerem do rozmów o bezpieczeństwie międzynarodowym są USA. Oni tak po prostu myślą. Koniec, kropka.
A Amerykanie? Jak myślą?
– Abstrahując od tego, czy to taktyka negocjacyjna, czy raczej chaotyczne i krótkoterminowe działania, Amerykanie popełniają trzy podstawowe błędy w negocjacjach z Rosją.
Po pierwsze, jak od gen. Kellogga słyszę, że on jest ze starej szkoły realizmu politycznego, gdzie siła i czynnik militarny są główną domeną w polityce zagranicznej, to ja panu generałowi mówię, że to nie wystarczy, by zrozumieć Rosję, jej postawę i zachowania. To za mało, by pojąć, czym jest gen neoimperializmu Rosji. Nowe pokolenie polityków, takich jak Marco Rubio, po prostu może nie rozumieć współczesnej Rosji.
Po drugie, Moskwa demonstracyjnie pogwałciła podstawowe zasady prawa i stosunków międzynarodowych, atakując Ukrainę. Rozmawiając w taki sposób z Putinem (nie chodzi o samą rozmowę, bo do niej wcześniej czy później musiało dojść), Trump niejako przyczynia się do legitymizacji tych działań.
Po trzecie, to co się dzieje, zwłaszcza od tygodnia, ten sposób działania administracji amerykańskiej, nie mówiąc o słowach/wpisach Trumpa, podważa jedność Zachodu. A to już jest bardzo niebezpieczne. Gdyż Putin i spółka, czyli tzw. kwartet chaosu: Rosja, Chiny, Korea Północna i Iran, chcą budować świat na zupełnie innych wartościach niż zachodnie. Tworzyć alternatywny i konkurencyjny wobec Zachodu system. Czy Trump i jego administracja tego nie widzą?
Może chcą przeciągnąć Rosję na swoją stronę w obliczu nieuchronnej konfrontacji z Chinami?
– Część obserwatorów uważa, nawiązując do rozmów amerykańsko-chińskich z lat 70. XX w., że administracja Trumpa i sam prezydent chcą zastosować wobec Putina i Rosji manewr tzw. odwróconego Nixona – przeciągnąć ją na swoją stronę i tym samym wyrwać z rąk „smoka”, czyli Chin. A co za tym idzie, wyczyścić sobie pole do konfrontacji z ChRL. To nie wyjdzie! Z bardzo wielu powodów. Podam najważniejszy: Rosja po prostu, po ludzku, nie chce być w świecie Zachodu, pokazała to swoimi czynami w ostatnich 30 latach. Ona mentalnie, historycznie i politycznie nie czuje się dobrze z Zachodem.
Europa to oblężony kontynent? Trump grozi cłami i wycofaniem wojsk, Putin grozi przysłaniem wojsk, globalne Południe – migrantami.
– Otoczenie międzynarodowe Europy zmienia się, i to na niekorzyść Unii Europejskiej. Jest zupełnie inne niż to w latach 90., kiedy powstawała Unia w obecnym kształcie. Pewne rzeczy, do których Unia przywykła, my też po części, czyli business as usual, odchodzą do historii. Ten zmieniający się porządek międzynarodowy wymaga od Unii redefinicji jej zachowania.
Dlaczego to wymaga zmiany?
– Unia Europejska jest soft power, a dzisiaj świat jest bardziej hard power. Unia nigdy nie była graczem geopolitycznym
O wyższości kogutów galijskich nad orłami białymi
Charles de Gaulle, będąc prezydentem Francji, przywiązywał bardzo dużą wagę do rozwoju nauki w swoim kraju. Dzięki temu Francja przez długie lata była jednym ze światowych liderów postępu technologicznego, w tym absolutnym liderem w dziedzinie projektowania i budowy elektrowni atomowych. Z jego następcami bywało różnie. Stosunek do badań naukowych bezpośredniego następcy gen. de Gaulle’a, Georges’a Pompidou, najlepiej ilustruje jego słynne stwierdzenie: La recherche avec la bourse et les femmes est le plus sûr moyen de perdre de l’argent, co w wolnym tłumaczeniu znaczy, że badania naukowe razem z graniem na giełdzie i uganianiem się za kobietami to najpewniejsza droga do utraty pieniędzy. W 1969 r. Pompidou, będąc już prezydentem, zlikwidował Ministerstwo Nauki, Atomistyki i Badań Kosmicznych, włączając je do Ministerstwa Przemysłu. Odtworzył je dopiero osiem lat później Valéry Giscard d’Estaing – jako Ministerstwo Nauki, które potem naprzemiennie stawało się Ministerstwem Nauki i Technologii lub Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Za prezydentury de Gaulle’a ministrami nauki byli wyłącznie politycy, a nie naukowcy, chociaż niektórzy, jak Alain Peyrefitte, byli intelektualistami o znaczącym dorobku piśmienniczym. Jeden z ministrów miał polskie korzenie, to Gaston Palewski. Po reaktywacji ministerstwa w 1977 r. jego szefami znacznie częściej niż politycy zostawali naukowcy, w tym bardzo wybitni. Na przykład Claude Allègre, zmarły 4 stycznia br. geolog i geochemik światowej sławy, w najbardziej prestiżowym periodyku naukowym „Nature” opublikował aż 40 artykułów. W okresie aktywności naukowej był drugim na świecie najczęściej publikującym w tym czasopiśmie autorem. Wyprzedził go tylko Robert C. Gallo badający wirusa HIV. Oczywiście wśród ministrów nauki zdarzali się też politycy, ale byli to mężowie stanu najcięższej wagi, tacy jak Laurent Fabius, minister nauki w gabinecie premiera Pierre’a Mauroy, który następnie sam został premierem.
Dziesięć niepodobnych lat
Starcza złośliwość każe mi porównać ministrów zarządzających nauką przez ostatnie dziesięć lat w Polsce i we Francji. Gdy u nas ministrem był Jarosław Gowin, nauką francuską rządziła trzy lata od niego młodsza profesor biologii Frédérique Vidal, współautorka artykułów w czasopismach biologicznych i biochemicznych o najlepszej reputacji, w tym artykułu w „Nature Genetics”. Vidal była czynną naukowczynią przez zaledwie 15 lat, gdyż później pełniła ważne funkcje administracyjne, najpierw w Wysokiej Radzie ds. Ewaluacji Nauki i Szkół Wyższych (Haut Conseil de l’évaluation de la recherche et de l’enseignement supérieur, Hcéres), potem została rektorką Uniwersytetu Nicejskiego, a w 2017 r. prezydent Macron mianował ją ministrą nauki i szkolnictwa wyższego. Warto zauważyć, że 15 lat pracy naukowej i 12 lat aktywności we francuskich i zagranicznych gremiach zarządzających nauką i szkolnictwem wyższym uczyniło Vidal osobą doskonale przygotowaną do objęcia stanowiska ministry nauki. Po przejściu do pracy w administrowaniu nauką nie opublikowała już ani jednego artykułu naukowego, co we Francji jest normą. Posada na wysokim stanowisku administracyjnym jest w tym kraju zajęciem bardzo
Rolnictwo 4.0
Na naszych oczach dokonuje się rewolucja w polskim rolnictwie. Sztuczna inteligencja oraz nowoczesne formy upraw roślin to początek
Stan rolnictwa i poziom produkcji żywności od czasów biblijnych był przedmiotem szczególnej troski rządzących. Klęski głodu niemal zawsze prowadziły do buntów, a co najmniej do poważnych problemów politycznych. W czasie wojen wyżywienie wojska i ludności cywilnej decydowało o zwycięstwie lub klęsce.
Na początku XX w. na świecie żyło ok. 1,7 mld ludzi. Dziś naszą planetę zamieszkuje ponad 8 mld. Eksperci ONZ szacują, że w roku 2086 będzie nas 10,4 mld. Wszystkich trzeba będzie wyżywić. To zadanie ludzi związanych z rolnictwem i przemysłem rolno-spożywczym.
W XX w. dokonały się rewolucyjne zmiany, które w efekcie ograniczyły występowanie klęsk głodu na świecie. W pierwszej połowie ubiegłego stulecia była to mechanizacja rolnictwa. Pozwoliła ona na znaczące zwiększenie areału upraw i wzrost produkcji, głównie zbóż. Kolejnym krokiem stało się upowszechnienie w latach 60. nawozów sztucznych oraz środków ochrony roślin, co zaowocowało zwiększeniem wysokości plonów. I znów dotyczyło to szczególnie zbóż. W latach 70. i 80. w instytutach naukowo-badawczych i laboratoriach wielkich firm powstały zmodyfikowane genetycznie odmiany roślin. Były odporne na choroby, wymagały mniej wody i zapewniały jeszcze wyższe plony. Dziś najbardziej znane i najczęściej uprawiane, oznaczone jako GMO, są: soja, kukurydza, rzepak i bawełna. Dla jednych ich pojawienie się było symbolem postępu w rolnictwie. Dla drugich dowodem, że świat zmierza w przepaść.
W Europie, Australii i Ameryce Północnej w pierwszej połowie XX w. udało się wyeliminować klęskę głodu. W Azji sporadycznie zdarzały się one jeszcze w latach 60., a w Afryce, na terenach objętych działaniami wojennymi, dzieje się tak nawet dziś.
Unia Europejska, dzięki Wspólnej Polityce Rolnej, zapewniła mieszkańcom naszego kontynentu pełne bezpieczeństwo żywnościowe. Francja, Niemcy, Polska, Hiszpania czy Włochy są od lat poważnymi eksporterami produktów rolnych.
Nawet Rosja, która w czasach Związku Radzieckiego nie była w stanie zapewnić odpowiednio wysokiego poziomu produkcji zbóż i zmuszona była importować pszenicę, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, jest dziś największym eksporterem zbóż na świecie. Wystarczyło odejść od gospodarki nakazowo-rozdzielczej i pozwolić ludziom działać.
Dziś stoimy na progu kolejnej rewolucji w rolnictwie, której celem będzie zwiększenie produkcji, ograniczenie wpływu zmian klimatycznych na uprawę roślin, wykorzystanie najnowszych technologii informatycznych, w tym sztucznej inteligencji, w produkcji rolnej. I oczywiście obniżka kosztów produkcji. Nazywa się ją „Rolnictwem 4.0” albo „Rolnictwem czwartej generacji” i dzieje się ona także w Polsce.
Mniej może znaczyć więcej









