Tag "trenerzy sportowi"

Powrót na stronę główną
Sport

Orły wypadają z gniazd

Czas Probierza to były dwa zmarnowane lata,  kadra w nieustającym regresie, skonfliktowana, niewiedząca, co grać

Po zatruciu Finlandią pojechałem wyleczyć kaca do Żyliny, z nadzieją na to, że za sprawą młodzieżówki wzlecę nad martwym światem polskiej piłki. Rajskiej dziedziny ułudy jednak i tu nie zastałem. Zastałem za to prezesa Kuleszę w Holiday Inn, z którego właściwie nie musiałby wychodzić, aby zobaczyć inauguracyjny mecz naszej kadry U-21 na mistrzostwach Europy i zachować bezpieczny dystans do kibiców biało-czerwonych. Hotel jest niemal przyklejony do stadionu, z górnych pięter widać komfortowo całe boisko; zakwaterowana w nim reprezentacja Francji na ostatni mecz grupowy z Polską będzie mogła przyjść w klapkach wprost z pokojów.

Przekaz wieczoru polskich kibiców w środowy wieczór był jednoznacznie wrogi. Wrócił evergreen 30-lecia: „Jebać PZPN!”, wzbogacony o chóralne: „Probierz, wypierdalaj!”. W sporze między selekcjonerem kadry seniorskiej a Robertem Lewandowskim naród jednoznacznie opowiedział się po stronie naszego najlepszego piłkarza, co było słychać wyraźnie już w Helsinkach.

Moja solidarność z Probierzem, bo raczej nie sympatia, trwała mniej więcej dobę – od gwiazdorskiego focha Lewego aż do końcowego gwizdka w stolicy Finlandii. Tego wyniku i tej gry po prostu nie dało się obronić mimo najszczerszych chęci. Po całkiem żwawym początku, kiedy nasi oblegali gospodarzy i parę razy sprawdzili renomę Lukáša Hrádeckiego, przyszła pora na trzeźwiący sabotaż Łukasza Skorupskiego. Nasz bramkarz wykonał taki numer, że zacząłem mieć wątpliwości co do celu wyjazdu naszej drużyny: pojechali wygrać czy tylko zwolnić trenera?

Szantaż Roberta Lewandowskiego, który nie widział już sensu marnowania czasu z buńczucznym coachem nieudacznikiem i postawił sprawę jasno: „ja albo Probierz”, okazał się skuteczny. Drużyna bez kapitana, rozbita mentalnie i pozbawiona pomysłu na grę, straciła trzy punkty z najmierniejszą kadrą skandynawską, tym samym bardzo ograniczyła szanse na awans do przyszłorocznego mundialu. Na pomeczowej konferencji Probierz ogłosił, że nie myśli o dymisji, a po przyjacielskim spotkaniu u prezesa PZPN, także w środę, Kulesza uznał, że posada selekcjonera jest niezagrożona.

Młodzieżówka zagrała z Gruzją bardzo podobnie do seniorów: mieliśmy obiecujący początek, ale kiedy nie udało się strzelić gola (seniorom na drodze stali Hrádecký i fińscy obrońcy, juniorom słupek), nadeszła nagła zapaść ducha i werwy – mecz zmienił się w męcz, myśmy się skurczyli, a rywale urośli. Kibice dodawali sobie animuszu mocarstwowym „Gramy u siebie!”, ale poziom energii kadry orlików spadał jak promile we krwi fanów polskiej reprezentacji. Naród ogorzały ze zmęczenia niskoprocentowym piwem (te słowackie desitki to tylko dla podtrzymania rauszu, o który się zadbało po drodze) w pierwszej połowie jeszcze zdzierał gardła, jeszcze przy hymnie dziarskość wyprzedzała marskość, ale w drugiej części nastrój opadł, bo alkohol wietrzał, a po te liche piwka długa kolejka w bufecie. Kibice niedopici zrobili się agresywni – samozwańczy zapiewajło, który uparcie wzywał wszystkich prawdziwych Polaków, aby wstali i śpiewali, dostał w zęby i natychmiast doskoczyli do siebie idealnie po równo jego obrońcy z adwersarzami; Polacy są perfekcyjni w dzieleniu się po równo na zwaśnione plemiona.

No i zrobiło się ciekawiej, a już na pewno waleczniej, na trybunach niż na boisku, jak w tym żarcie o Krzyżakach, którzy przybywają pod Grunwald i zdziwieni zauważają, że bitwa już trwa, bo Polacy zaczęli bez nich. Tym razem krzyżacy byli z Kaukazu, mieli na plecach białe płachty z czerwonymi krzyżami gruzińskimi, ale patrzyli równie zdziwieni, jak Polacy biją się i kopią; słowaccy stewardzi obserwowali to z niepokojem, ale nie wtrącali się w wewnętrzne sprawy państwa polskiego, dopóki to była wyraźnie bratobójcza potyczka, nie wkraczali z interwencją.

Polacy szybko się zmęczyli i przeszli w fazę werbalną – zaczęli sobie tłumaczyć, kto kogo nazwał pedałem i ile razy, i dlaczego ma wypierdalać tam gdzie Probierz, w końcu wszystko rozeszło się po gościach, znaczy, po sektorze gości. Kibice stracili zęby, piłkarze stracili gola i znowu odnalazł się wspólny wróg w postaci PZPN. „Jeboł! Jeboł!!”, ktoś tam nagle zakrzyknął do sędziego, pomyślałem: kto kogo znowu jeboł i co to za frakcja regionalna na trybunie, ale kumpel mi wytłumaczył, że źle usłyszałem, tym razem ktoś po angielsku zaczął się domagać żółtej kartki. Faktycznie, była kara indywidualna, ale Gruzini nadal nas kopali i nas okpili, a myśmy wszystko pokpili, oglądanie tego meczu to już była kara zbiorowa.

W miazmatach przetrawionych destylatów podlanych piwem i w oparach stężałego absurdu straciliśmy frajerskiego gola w doliczonym czasie gry i przegraliśmy z Gruzją jak wcześniej z Finlandią. „Jesteśmy wszędzie tam, gdzie nasza Polska przegrywa!”, zaintonowałem, ale nikomu już ani do śmiechu, ani do bitki nie było. Polscy piłkarze byli zgnębieni, zmiętoszeni, przeżuci i wypluci – orliki poszły w ślad za orłami, nikomu nie udało się wzbić do lotu, byliśmy bezradni jak pisklęta, które wypadły z gniazda. Jeśli to ma być przyszłość polskiego futbolu, to lepiej, żeby jej wcale nie było, lepiej, żeby to polski futbol zmarł po nieudanej reanimacji zamiast

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Sport

Wyboista droga Leo Beenhakkera

Za jego sprawą przeżywaliśmy kibicowskie spazmy rozkoszy, jakich nie dał nam w XXI w. nikt inny, bo to pod wodzą Leo Beenhakkera reprezentacja zagrała swoje dwa najlepsze mecze w tym stuleciu. Ale też nigdy nie grała gorzej niż pod jego pieczą, gdy chemia między drużyną a coachem wygasła. Przebył w Polsce drogę od zera do bohatera i z powrotem, brał rozwód z naszą piłką w atmosferze karczemnej, ale po latach zostały sentyment i szacunek: jego śmierć uczczono na boiskach Ekstraklasy minutą ciszy.

9 czerwca 2006 r. na stadionie w Gelsenkirchen reprezentacja Polski katastrofalnie zaczęła mundial. Ciśnienie było olbrzymie, w kraju nikt nie miał wątpliwości, że tym razem z grupy wyjdziemy, kilkadziesiąt tysięcy rodaków, którym szczęśliwie udało się wylosować bilety, oczekiwało łatwego zwycięstwa na inaugurację. Graliśmy z Ekwadorem, który pół roku wcześniej przetestowaliśmy towarzysko na łatwe 3:0. Być może to uśpiło zawodników, bo od pierwszego gwizdka ekipa Pawła Janasa ogarnięta tajemniczym paraliżem pozwalała przeciętnym Latynosom strzelać gole i kontrolować grę. Niespodziewana porażka wywołała potężne rozczarowanie, tymczasem dosłownie nazajutrz, na wielkim narodowym kacu, kibice zobaczyli gigantyczną mundialową sensację. Kadra Trynidadu i Tobago, kraiku o 40-krotnie mniejszej populacji od Polski, absolutny debiutant, urwała dwa punkty Szwedom z Ljungbergiem, Larssonem i Ibrahimoviciem w składzie, mimo że przez pół meczu grała w dziesiątkę.

Selekcjonerem karaibskich wyspiarzy był Leo Beenhakker. Trener z potężnymi sukcesami klubowymi w życiorysie, każdy kibic kojarzył go choćby z trzykrotnego mistrzostwa Realu Madryt, w którym prowadził takie gwiazdy jak Hugo Sánchez czy Emilio Butragueño, miał też w biogramie dwa mistrzostwa z Ajaxem… Prawdziwe sukcesy zdobywał w klubach, bo w roli coacha Holandii dał się zapamiętać jako wielki pechowiec. Przed barażami o awans do mundialu w Meksyku w 1986 r. rozchorował się Rinus Michels i to Beenhakker w jego zastępstwie poprowadził najlepsze pokolenie holenderskiej piłki – ekipę, która, oparta na trójce Rijkaard-Gullit-van Basten, już za dwa lata miała wygrać mistrzostwa Europy. W rewanżowym meczu na stadionie jego ukochanego Feyenoordu Holendrzy dali sobie wydrzeć awans, tracąc gola w ostatnich minutach. Po tym meczu powstało ikoniczne zdjęcie samotnego Leo schodzącego tunelem do szatni – uosobienia klęski i smutku.

Beenhakker dostał jeszcze raz szansę z reprezentacją Oranje: na mundialu w 1990 r. we Włoszech mistrzowie Europy wyszli z grupy po trzech remisach i za sprawą identycznego bilansu z Irlandią padli ofiarą losowania. Zostali sklasyfikowani na trzecim miejscu i trafili w kolejnej rundzie na RFN, przyszłych mistrzów świata, którym nie dali rady.

Ale to wszystko wydarzyło się w latach 80., od tamtej pory minęły niemal dwie dekady, podczas których Leo sięgał po coraz bardziej egzotyczne propozycje w Meksyku, Arabii Saudyjskiej, wreszcie na Karaibach i zdawało się, że rozmienia swoją sławę na drobne. Meczem Trynidadu ze Szwecją przypomniał o swoim istnieniu akurat w momencie wielkiej futbolowej depresji Polaków – to wtedy musiał się zrodzić impuls, aby wreszcie sięgnąć po selekcjonera z zagranicy, no bo skoro „z takim Tobago” mu się udało, to może i na naszej piłkarskiej pustyni zasieje coś więcej niż wiatr.

Polska myśl szkoleniowa okazała się tyleż nieodgadniona, co nieskuteczna, jej ociężałość odzwierciedlały ostatnie mecze kadry Janasa – tylko w meczu o honor udało nam się zdobyć punkty dzięki golom rezerwowego obrońcy. Nasza piłka gniła i kojarzyła się wszystkim z niedawną aferą „Fryzjera”, która ujawniła niebywałą skalę korupcji w polskich ligach. Prezes Listkiewicz czuł, że sytuacja dojrzała, by sięgnąć po kogoś ze świata, spoza układów i polskiego bagienka, kogoś utytułowanego, a nie utytłanego. Związkowy beton był przeciwny, ale w końcu się ugiął z nadzieją, że obcokrajowiec się wyłoży na szkoleniu naszych łamag, co dowiedzie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Jordan wojownik

Lubi walczyć. W sporcie i w życiu. Nie załamała go nawet kontuzja kręgosłupa Wszyscy myślą, że Jordan to pseudonim, ksywa. A to imię, które dali mu rodzice zafascynowani Michaelem Jordanem, najlepszym  koszykarzowi świata. – Byłem dzieckiem pełnym energii – wspomina 29-letni bydgoszczanin, Jordan Ogorzelski. – A dzięki tacie, dla którego aktywność fizyczna zawsze była i nadal jest bardzo ważna, szybko zacząłem uprawiać sport. Gdy miałem ledwo osiem lat, zapisał mnie na boks. To była moim zdaniem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.