Tag "turystyka"
Więcej niż plaża
W Turcji można zmienić nos, stan cywilny, a czasem – pod wpływem serialu – także wiarę
Korespondencja z Turcji
W folderach turystycznych i wpisach na oficjalnym instagramowym profilu GoTürkiye nic się nie zmieniło. Piaszczyste plaże, zapierające dech w piersiach zabytki, zbocza porośnięte krzewami herbacianymi, wirujący derwisze w Konyi i skalne kominy Kapadocji, nad którymi unoszą się kolorowe balony wypełnione gorącym powietrzem. Taką wizję kraju ma przeciętny turysta. Choć nikt z tym nie walczy, Turcja chce jednak czegoś więcej. Turystyka serialowa, medyczna i ślubna to prężnie rozwijające się gałęzie „przemysłu”.
Jako że Turcja to drugi po Stanach Zjednoczonych producent seriali telewizyjnych, studia, w których kręcone były takie hity jak „Diriliş Ertuğrul” czy „Kuruluş Osman” (o protoplastach dynastii Osmanów; choć nie były – jak „Wspaniałe stulecie” czy „Inna ja” – wyświetlane w polskiej telewizji, mają rzesze fanów, którzy gromadzą się na internetowych grupach i samodzielnie tłumaczą seriale na polski), wizytowali nawet czołowi politycy, w tym prezydent Recep Tayyip Erdoğan. Roi się też w nich od turystów z innych krajów – a państw, w których wyświetlane są tureckie hity, jest 170. Dr Gökçe Özdemir, kierowniczka Katedry Zarządzania Turystyką Uniwersytetu Yaşar w Izmirze, potwierdza w rozmowie z mediami, że seriale zwiększają zainteresowanie turystów Turcją.
W 2024 r. odnotowano 15-procentowy wzrost liczby turystów z krajów, do których sprzedawane były seriale, szczególnie z Bałkanów i krajów arabskich. Liczba gości z Bośni Chorwacji, Kosowa, Serbii, Bośni i Hercegowiny wzrosła niemal dwukrotnie. Tamtejsze biura podróży oferują więc kilkudniowe wycieczki, przede wszystkim po Stambule, podczas których turyści odwiedzają głównie serialowe zakątki. Także niektóre linie lotnicze reklamowały połączenia z Turcją serialowymi odwołaniami. Władze zacierają ręce, widząc w serialach nie tylko szansę dla turystyki, ale i coś znacznie ważniejszego.
– Głos Turcji musi dotrzeć do wszystkich zakątków świata i zaprowadzić pokój i braterstwo, opowiedzieć światu o klimacie tolerancji panującym w Anatolii – deklarował swego czasu Nuri Ersoy, minister kultury i turystyki. – Tureckie seriale mają ogromne znaczenie w przybliżaniu naszej kultury.
Ma rację. Media społecznościowe ekscytują się każdą osobą, która twierdzi, że dzięki produkcjom znad Bosforu przeszła na islam.
Serialowa turystyka uprzykrza jednak życie przewodnikom. – Pytania o to, gdzie jest komnata, w której w serialu „Wspaniałe stulecie” Hürrem pobiła się z Mahidevran, albo gdzie jest stolik, przy którym sułtan wykonał pierścionek dla ukochanej, są na porządku dziennym – mówi przewodniczka Damla Arslan. – Trudno wytłumaczyć, że to tylko serial, do tego kręcony w studiu, nie w pałacu.
Wyjaśnienia nie wszystkich zrażają. Magia ekranu działa i sprawia, że nad Bosfor pod wpływem tych produkcji przybywają nie tylko turyści, ale i zagraniczni studenci. Pod koniec września poinformował o tym dziennik „Hürriyet”, cytując rektora Uniwersytetu Anatolijskiego
Bułgarska fabryka wakacji
Kraj o własnej bogatej kulturze i historii stawia atrapy Paryża, żeby ucieszyć masowego klienta
Korespondencja z Bułgarii
Polacy szturmują bułgarskie wybrzeże – co roku setki tysięcy wybierają Morze Czarne zamiast Grecji czy Hiszpanii. Masowa turystyka wiąże się jednak z dramatyczną przemianą regionu w przyozdobioną kiczem betonową pustynię tylko dla obcokrajowców.
Bułgaria od dwóch dekad pozostaje jednym z ulubionych kierunków wakacyjnych Polaków. Tanie loty, katalogowe pakiety, obietnica taniego wypoczynku bez komplikacji to, jak widać, oferta znakomita. Ale kryje się za nią także inna historia – dewastacja nadmorskiej przestrzeni, prymitywna turystyka niskiej jakości coraz częściej zamknięta w enklawach, gdzie nie uświadczysz już Bułgara. Nawet w obsłudze pracują głównie Mołdawianie, Ukraińcy, Tadżycy…
Polacy przyjeżdżają nad Morze Czarne na tydzień, w formacie all inclusive – to najpopularniejsza formuła od wielu lat. Niektórzy starają się zostać na dłużej, jakoś się tam zadomowić. Nawet kupują mieszkania, inwestują w apartamenty, próbują się zakotwiczyć w bułgarskim krajobrazie ekonomicznym, społecznym i kulturowym. Wciąż jednak stanowią mniejszość. Z jednej strony, dowodzi to atrakcyjności kraju: klimatu, kuchni, geograficznej bliskości. Z drugiej – odsłania mechanizm nierówności i uderzający w samych Bułgarów bum spekulacyjny na rynku nieruchomości.
Dlaczego Bułgaria stała się dla Polaków tak kuszącym miejscem? Rok 2025 tylko przypieczętował trend, który kształtował się od dawna: Bułgaria jest fabryką masowej turystyki. Do końca sierpnia przyjechało tu prawie 10 mln turystów zagranicznych, o 4% więcej niż w roku poprzednim. Branża chwali się rekordami, ministerstwo turystyki mówi o „najlepszym sezonie w historii”, a sektor liczy zyski. Ale równocześnie każdy, kto przejedzie się wzdłuż wybrzeża, niedługiego wszak, zobaczy cenę owego rekordu – totalną betonozę oraz drastyczną degradację krajobrazu i ekosystemów.
Polak – pewny i leniwy
Polacy od lat są jedną z największych grup turystów – ponad 438 tys. przyjazdów w 2023 r. to rekord potwierdzony w kolejnym sezonie. Jeśli chodzi o rok bieżący, dane pojawią się dopiero za kilka miesięcy, jednak można założyć, że będzie to sporo ponad pół miliona ludzi. Polskie biura podróży i tanie linie lotnicze uczyniły z Bułgarii swój priorytetowy kierunek: Warszawa-Burgas, Katowice-Warna, Kraków-Burgas – rotacja co kilka dni, od razu z transferem autokarowym „pod hotel”.
Od dawna nie ma tu miejsca na różnorodność, nie mówiąc już o jakiejkolwiek egzotyce. Bułgaria to po prostu tania alternatywa dla Grecji czy Hiszpanii, sprzedawana w katalogach obok Krety czy Majorki. Różnica polega i na tym, że w Bułgarii jest łatwiej i bardziej „swojsko” – animacje prowadzone są w naszym języku, menu w hotelach jest przetłumaczone na polski, a sklepy i bary przygotowane są specjalnie pod oczekiwania turystów z Warszawy, Poznania czy Pomorza.
Lokalny biznes wie, że Polak to klient pewny i leniwy: przyjedzie, zapłaci, ile trzeba, byle podsunąć mu pod nos coś, co uzna za rodzaj ekskluzywnej konsumpcji. Nie będzie też poszukiwał, zostanie w kompleksie, peregrynując z telefonem komórkowym i robiąc sobie zdjęcia przy basenie, w barach, w restauracji, na placu zabaw, przy zejściu na zarezerwowany dla niego sektor na plaży.
Dwa wzorce, oba negatywne
Jak mówi Rajko Domagarow, właściciel jednego z tysięcy biur, które świadczą podwykonawstwo i zapewniają realizację usług dla zagranicznych agencji turystycznych, w wielu miasteczkach na południowym wybrzeżu Bułgarii dominują dwa wzorce. – Najwięcej polskich turystów, którzy przechodzą przez moje biuro i dla których muszę znaleźć kwaterunek we wskazanym standardzie, to all inclusive: hotel, basen, restauracja, bar. Wydzielony kawałek plaży albo w ogóle brak dostępu do morza – zamiast tego chlorowana woda w basenie pół kilometra od plaży. Całość tak zaprojektowana, żeby nie przypominała Bułgarii – ma wyglądać jak „bezpieczny Zachód”. Ma być nowocześnie, może być trochę kiczu. Estetyka właściwie nikogo niemal nie obchodzi. Ważne jest, by było wszystkiego dużo lub żeby dużo opcji było w pakiecie. Poza konsumpcją
Nowy uśmiech z Afryki
Maroko, raj dla turystów korzystających z chirurgii plastycznej, przyciąga coraz więcej Hiszpanów poszukujących również taniej opieki stomatologicznej. Rada Stomatologów Hiszpańskich (Consejo General de Dentistas de España) ostrzega przed nadużyciami w tych praktykach i krytykuje tamtejsze standardy higieniczne.
Perełka turystyki stomatologicznej
Agadir, miasto na atlantyckim wybrzeżu południowego Maroka, niecałe trzy godziny lotu z Hiszpanii, jest najsłynniejszym marokańskim kurortem – to ulubione miejsce miłośników słońca i oceanu. Słynie z długiej na ok. 10 km plaży i sportów wodnych. W ostatnim czasie zyskuje popularność w innej niż wypoczynek dziedzinie. Staje się stolicą turystyki stomatologicznej w Maroku.
W jednej z dzielnic Agadiru, Technopole, powstaje coraz więcej klinik oferujących wysokie standardy leczenia. Implanty kosztują w nich 900 euro, a oferty za leczenie kanałowe lub założenie korony zaczynają się od 120-250 euro. To ceny bardzo atrakcyjne w porównaniu z 2,5-3 tys. euro za implanty bądź 400-800 euro za korony w Wielkiej Brytanii czy we Francji. Marokańskie portale internetowe zachęcają odwiedzających Agadir do „odkrycia perełki turystyki stomatologicznej w Maroku”.
W mediach społecznościowych reklamowane są kompleksowe usługi i na pierwszy rzut oka wspaniałe doświadczenia. „Odmień swój uśmiech w Maroku dzięki licówkom kompozytowym za jedyne 1250 euro za osobę lub 2000 euro za dwie!”. To jedno z wielu haseł pojawiających się na TikToku. Można tam znaleźć również filmy, na których hiszpańscy pacjenci pokazują nowe zęby, relaksują się przy basenie i dodają, że wyjazd do Maroka był doskonałą decyzją.
Przykładowy siedmiodniowy pobyt w Agadirze może obejmować: lot z Madrytu, odbiór z lotniska, zakwaterowanie w czterogwiazdkowym hotelu, wstępną konsultację, założenie licówek lub koron, badanie kontrolne oraz czas wolny na relaks lub wycieczki, takie jak przejażdżka na wielbłądzie lub quadzie. Ceny pakietów zaczynają się od 1,2-2 tys. euro, w zależności od wybranej u
Nie pluj, nie pij, nie hałasuj
Europa broni się przed masową turystyką
Twój samolot właśnie wylądował w tureckiej Antalyi, już chcesz wysiąść i rozpocząć długo wyczekiwany urlop. Wyskakujesz z fotela, wyciągasz rzeczy ze schowka nad głową. W tym momencie namierza cię stewardesa i informuje, że zaraportuje cię jako pasażera zakłócającego lot. Zapłacisz co najmniej 62 euro za naruszenie nowej zasady: od tego roku na tureckich lotniskach odpięcie pasów bezpieczeństwa lub opuszczenie swojego miejsca, zanim maszyna przestanie kołować, grozi mandatem. Na Majorce i Ibizie kary za picie alkoholu w miejscu publicznym wynoszą do 3 tys. euro. Zamiast pływać w kanale weneckim za 350 euro kary, lepiej przepłynąć się gondolą, wyjdzie kilkakrotnie taniej. Muszla z greckiej plaży zabrana do plecaka to kara do 1 tys. euro.
Na pierwszy rzut oka wprowadzanie surowych przepisów wydaje się kąsaniem ręki, która karmi, ponieważ wiele miejsc żyje z turystyki. Władze kurortów i popularnych miast twierdzą jednak, że chodzi o ochronę mieszkańców i odpowiedzialnych wczasowiczów.
Kary na urlopie
Tego lata Europa rozprawia się z niesfornymi urlopowiczami. Do 300 euro za kierowanie pojazdem (e-hulajnogą, samochodem) w klapkach lub boso możemy zapłacić w Hiszpanii, Grecji, Francji, Portugalii i we Włoszech. Barcelona, Albufeira, Split, Sorrento, Cannes i Wenecja to miejsca, gdzie noszenie stroju kąpielowego z dala od plaży może kosztować do 1,5 tys. euro. Dwukrotnie więcej wynoszą kary za picie alkoholu w miejscach publicznych na Balearach i Wyspach Kanaryjskich. Nawet małe wykroczenia, takie jak rezerwacja leżaka poprzez rzucenie nań ręcznika na czas przedłużającej się nieobecności, mogą skutkować wyrwą w wakacyjnym budżecie.
Surowy kodeks postępowania w przestrzeni publicznej został wprowadzony w tym roku w portugalskiej Albufeirze. Nie wolno tam pluć na chodnik, rozbijać namiotu w niedozwolonych miejscach, gotować ani spędzać nocy w miejscu publicznym, zakłócać miru, niszczyć ławek, używać wózków z supermarketu poza terenem dozwolonym i porzucać ich byle gdzie – kary za to wynoszą 150-750 euro. Za paradowanie nago lub akty seksualne w miejscu publicznym przyjdzie zapłacić od 500 do 1,8 tys. euro, za strój plażowy poza plażą od 300 do 1,5 tys. euro. Tyle samo za picie alkoholu i oddawanie moczu na ulicy. „Przestań źle się zachowywać. Szanuj miejscowych. Kochaj Albufeirę” – to hasło kampanii na rzecz odpowiedzialnej turystyki. Miejscowi potwierdzają, że nie dzieje się to na pokaz. Robert Allard, właściciel firmy Go2algarve, zauważa nowe kamery monitoringu i zwiększoną obecność policji w rejonach Albufeiry znanych z życia nocnego. „Niektórzy zostali ukarani grzywną, ale jednocześnie ludzie nie są świadomi nowych zasad, chociaż ulotki są dostępne w lobby hotelowym, a plakaty wiszą wszędzie”, podkreśla.
Zakazy dla turystów nie są niczym nowym. Po renowacji Schodów Hiszpańskich rada miasta w Rzymie uchwaliła w 2019 r. zakaz siadania na nich oraz jedzenia, a sąd administracyjny regionu Lacjum zatwierdził go w 2024 r. Obecnie kara za przycupnięcie na zabytkowych stopniach wynosi od 250 do 400 euro. Za kąpiel w fontannie di Trevi młody Nowozelandczyk zapłacił w lutym 500 euro. Już od 2008 r. nie wolno karmić gołębi na placu św. Marka w Wenecji. Kary urosły przez lata z 50 do 700 euro. Mandaty za noszenie szpilek na Akropolu obowiązują od 2009 r. i wynoszą obecnie do 900 euro. Na sardyńskiej plaży Pelosa nie wolno używać ręcznika, który gromadzi piasek (zaleca się leżenie na macie); na plaży Rosa za wyniesienie w plecaku drogocennego piasku o różowej barwie zapłacimy do 3,5 tys. euro. W Portugalii plażowiczom nie wolno używać przenośnych głośników – kara za granie głośnej muzyki może wynieść aż 36 tys. euro!
„Musimy działać z myślą o ochronie środowiska i starać się, żeby turystyka pozostawała w harmonii z naszym społeczeństwem”, mówił na początku roku Juan Antonio Amengual, burmistrz Calvii na Majorce. „Turystyka nie może być ciężarem dla obywateli”.
Problemy ze zdjęciami
W Palazzo Maffei w Weronie stoi pokryte kryształami Swarovskiego krzesło Van Gogha autorstwa Nicoli Bolli. Dwoje niezdarnych turystów uszkodziło dzieło sztuki, pozując do zdjęć. Para fotografowała się wzajemnie, udając, że siedzą na kryształowym meblu. Kobiecie udało się przysiąść w powietrzu i nie dotknąć siedzenia. Mężczyzna nie był dość ostrożny, a mebel zapadł się pod jego ciężarem. Oboje uciekli w popłochu, co widać na nagraniu z kamer. Krzesło szybko naprawiono, ale muzeum zgłosiło sprawę policji. Nicola Bolla nie potępił
z.muszynska@tygodnikprzeglad.pl
Banany na Olimpie
Nie ma takich unijnych dotacji, których nie dałoby się przewalić
Skandal związany z wydatkowaniem pieniędzy w ramach Krajowego Planu Odbudowy wstrząsnął polską polityką. Najwięcej emocji wzbudziły informacje o sfinansowaniu ze środków unijnych i pożyczek zakupu jachtów przez prywatnych przedsiębiorców działających w sektorze HoReCa (skrót od Hotel, Restaurant, Catering). W mediach społecznościowych zaroiło się od komentarzy w stylu: „Twoje pieniądze – ich luksusy. Pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy zamiast na rozwój Polski trafiają m.in. na jachty, sauny, solaria i… Muzeum Ziemniaka”, „Ponad 400 tys. zł na zakup odżywczego piwa bezalkoholowego o szczególnych walorach smakowych. Mają rozmach s…syny”.
Wściekłość była tym większa, że odpowiedzialna za realizację KPO ministra funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz dowodziła, jakim ogromnym sukcesem jest program. Chwaliła się, że w ciągu półtora roku podpisano ponad 824 tys. umów o wartości ponad 106 mld zł i uruchomiono konkursy na ponad 97% budżetu całego programu.
W charakterze kozła ofiarnego wystąpiła zdymisjonowana z końcem lipca szefowa Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości Katarzyna Duber-Stachurska. To jej agencja miała pilnować podziału pieniędzy dla hotelarzy i restauratorów. Duber-Stachurska twierdziła, że resort funduszy o wszystkim wiedział. Także o możliwości zakupu łodzi motorowych. Podkreśliła też, że to nie PARP ustalała kryteria przyznawania dotacji i zatwierdzała procedury i regulaminy obowiązujące w KPO.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości natychmiast ogłosili, że to „największa afera rządu Tuska”. Wywołany do tablicy premier obiecał wyjaśnienie sprawy i zero tolerancji dla cwaniaków.
Rafał Brzoska, szef InPostu, do niedawna bliski współpracownik Tuska w kwestii deregulacji gospodarki, napisał: „KPO = Koniec Programu Odbudowy. Żal, że tak ważny dla Polski i polskiej gospodarki oraz inwestycji program kończy w taki sposób, bo chyba nikt nie ma już wątpliwości, że to koniec”. Brzmiało to dramatycznie, lecz było dużą przesadą. Nikt łatwo nie rezygnuje z ok. 260 mld zł.
Nic nowego
Dla redakcji tygodnika „Przegląd” afera z jachtami i klubem swingersów nie była zaskoczeniem. Wiedzieliśmy, że coś podobnego musi się wydarzyć, gdyż opisywaniem patologii związanych z dotacjami unijnymi zajmujemy się od 2013 r. W tym czasie opublikowaliśmy kilkadziesiąt artykułów na temat dwóch wybitnych „lodziarni”: Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości oraz Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.
Opisaliśmy m.in. historię trzech spółek należących do małżeństwa T.: OKO-MEDICA, Bopol oraz Oko-Vita, które w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka otrzymały dotacje na łączną kwotę ponad 53 mln zł. Za te pieniądze miała powstać linia do produkcji soczewek w Białymstoku oraz ośrodek okulistyczny w Bydgoszczy. Przedsiębiorcy rozpoczęli inwestycję w 2012 r. od budowy we wsi
Kikół pod Toruniem… małpiarni, która miała być częścią laboratorium naukowo-badawczego.
Zwrot akcji nastąpił 14 marca 2013 r., gdy w jednej ze stołecznych prokuratur zjawiła się Elżbieta T. i złożyła doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez jej męża Piotra T., który wyprowadził z należących do nich spółek kwotę ok. 8,444 mln zł.
Ślad pana Piotra prowadził na Cypr, gdzie podobno widziano go w towarzystwie młodej partnerki. Jak zauważył jeden ze znajomych pary, przedsiębiorca „zamienił Zieloną Wyspę na Wyspę Afrodyty”. A we wsi Kikół wciąż ziały wykopy pod fundamenty i walały się butelki po piwie. Pracownicy białostockiej Regionalnej Instytucji Finansującej (obecnie Dział Zarządzania Projektami), którzy w 2013 r. dostali się na teren budowy fabryki soczewek, zobaczyli tam jedynie zdewastowany budynek.
W Biłgoraju działała z kolei spółka TimberOne, której właścicielem, jeśli wierzyć KRS, była inna spółka, ECO-Pellets. W 2008 r. ECO-Pellets (lub według innych danych rządowych TimberOne) zawarła z PARP umowę na realizację projektu „Zintegrowana, ekologiczna technologia
Blisko perfekcji
Seul zaskakuje Europejczyków
Korespondencja z Korei Południowej
W czasie wakacji wybaczalne jest podzielenie się refleksjami romantycznymi. To znaczy opartymi na pierwszych wrażeniach. Wrażeniach zbudowanych na spontanicznej, niepogłębionej refleksji socjologicznej. Wrażeniach, jakie człowiek odnosi po prostu po tygodniowym pobycie w odległym kraju, w najbogatszej części jego stolicy. Poważne problemy społeczno-polityczno-ekonomiczne trapiące mieszkańców nie są przecież widoczne gołym okiem.
Nic nie wiemy chociażby o horrendalnych cenach wynajmu mieszkań, o problemie samotności, samobójstw, o konieczności pracy do bardzo późnej starości, o tym, że młode pokolenia nie chcą już powielać schematu pracy rodziców i dziadków, która kończy się przed północą kolacją z przełożonym. Nie wiemy, że duży parasol ustawiony przy przejściu dla pieszych nie jest wyrazem ujmującej troski władz o obywateli – żeby ochronić ich przed prażącym słońcem – lecz jest przygotowany dla policjanta na służbie.
Zawieszam zatem wiedzę zdobytą w rozmowach z uczonymi specjalistami oraz wiedzę książkową. Dzielę się tym, co każdy zobaczy na pierwszy rzut oka. A zobaczy świat o świetnej kulturze i organizacji bliskiej doskonałości. Proponuję pozostać przy pierwszym wrażeniu, bo przecież jeśli ktoś zdecyduje się na podróż, pojedzie do miejsca, o którym piszę, nie po to, żeby tam mieszkać i pracować, ale by przez kilka-kilkanaście dni posmakować atmosfery.
Czy chcielibyście państwo spotkać szykowne kobiety, bez zmarszczek niezależnie od wieku (oprócz sprzyjającego klimatu mają do dyspozycji świetnie działające kosmetyki, dostępne także u nas, tyle że za trzykrotnie wyższą cenę)? Czy chcielibyście spotkać eleganckich mężczyzn w dobrze skrojonych garniturach, noszonych, gdy temperatura na zewnątrz wynosi 35 st.? Wszyscy ci ludzie są szczupli, problem otyłości nie istnieje (w trakcie pobytu dostrzegłem może trzy osoby z nadwagą, a wszystko to w świecie, w którym funkcjonują amerykańskie restauracje i fast foody).
To dzięki kuchni z mnóstwem kiszonek, dominacją ryżu, obecnością wodorostów – mieszkańcy tego kraju odpowiadają za 90% ich światowej konsumpcji. Kolejki do restauracji zdarzają się, lecz tylko do miejsc oferujących kuchnię lokalną. Jedzenie w restauracji jest tanie. Za 30-40 zł można zjeść pożywny obiad o zupełnie innych niż w Europie walorach smakowych. Obsługa nie przyjmuje napiwków. Restauracje – te, w których byłem – są sterylnie czyste. Kelner czy kelnerka czasem kilkukrotnie przecierają stolik. Wszystko jest skomputeryzowane. Zamawia się, a często również płaci, za pomocą tabletu znajdującego się na każdym stoliku.
Czy chcielibyście państwo przechadzać się po ulicach obcego kulturowo miasta bez najmniejszego stresu o swoją integralność cielesną, portfel i całą własność? W miejscu, które mam na myśli, możecie zostawić bez nadzoru laptop i inne cenne rzeczy ze stuprocentowym przekonaniem, że nikt ich nie ukradnie. Do kradzieży
Polacy na wakacjach
Koszmar tanich urlopów i wstyd za rodaków za granicą. Ile w tym stereotypu?
Wakacyjny dramat rodaków to chyba jeden z częstszych nagłówków w portalach internetowych w okresie wakacyjnym. Polacy za granicą hurtowo wręcz się gubią, są oszukiwani, utykają na lotnisku albo zatrzymują ich miejscowe służby, chociażby za nieobyczajne zachowanie. Z zachowaniem zaś wiążą się opowieści, że Polak słyszący innego Polaka za granicą natychmiast milknie albo zaczyna mówić po angielsku.
Urlop z piekła rodem
– Jesteśmy na Rodos, i to poza sezonem. Zrobiliśmy sobie przerwę w zwiedzaniu Grecji. Dwa dni leżakowania. Wysiadamy z autobusu tuż przy plaży. Mój partner dość głośno stwierdza, że skoczy jeszcze do toalety. Na nieszczęście tuż obok przechodzi człowiek pchający jedną ręką wózek. Na oko około czterdziestki, ma wielki brzuch, jest bez koszulki. Na głowie czapka rybacka moro. Cały czerwony od poparzenia słońcem, co w dalszej części rozmowy nazwie opalenizną. Wiedzieliśmy, że jest za późno na ucieczkę. „O! Rodacy! Wejdź pan do damskiego. Zamek zepsuty, nie trzeba płacić!” – opowiada 30-letnia Adelajda ze Szczecina.
Nie mamy zbyt dobrego mniemania o sobie jako narodzie, kiedy wyjeżdżamy za granicę. Wielu unika wtedy rodaków, nie chcąc się wstydzić. Nadal docierają do nas takie sygnały jak dwa lata temu z Holandii. Dwóch Polaków zatrzymano właśnie za nieobyczajne zachowanie na plaży Noord Aa w mieście Zoetermeer. Pijani mężczyźni w wieku 34 i 52 lata wszczęli awanturę. Na dodatek się obnażyli, chociaż plaża nie była przeznaczona dla nudystów. Skończyło się na mandatach po 250 euro na głowę i ewentualnym wstydzie, który pewnie prędzej poczuli inni Polacy niż główni zainteresowani.
W ukochanej przez Polaków Chorwacji jest jeszcze gorzej. Obserwacjami podzielił się czytelnik portalu naTemat. Wypoczynek jest właściwie niemożliwy z powodu chamskiego zachowania polskich plażowiczów: „Już pierwszego dnia na plaży miałem wrażenie, że trafiłem nie do Chorwacji, tylko na wiejski festyn w Polsce. Grupa rodaków rozłożyła się z pełnym ekwipunkiem: parawany, głośnik, z którego wyje hiphopolo, lodówka turystyczna pełna browarów. Ktoś chce poczytać książkę albo po prostu odpocząć? Trudno, trzeba się dostosować. W końcu Polak na wakacjach nie odpoczywa – on dominuje”.
Frustrację sposobem bycia polskich urlopowiczów wyraził też dziennikarz „Dzień Dobry TVN” Michał Cessanis, który wybrał się do Turcji, popularnej wśród jeżdżących na wypoczynek all inclusive. Hotelowi sąsiedzi dziennikarza postanowili imprezować w pokoju zamiast w części do tego przeznaczonej. „Na terenie eleganckiego, pięciogwiazdkowego hotelu z pakietem ultra all inclusive mieli do wyboru przez całą dobę kilka miejsc – barów i restauracji, w których mogli balować do białego rana. To nie, co noc imprezowali w pokoju, mając w nosie innych gości hotelowych, którzy jedyne, czego chcieli po godz. 23, to ciszy i spokoju. Niestety, ani poduszka na głowie, ani słuchawki wyciszające nie pomagały mi w zaśnięciu”, relacjonował Cessanis, wspominając o śpiewach i małpich jękach przez trzy noce z rzędu.
Oszukani czy nieuważni?
O Polakach na wakacjach nie mają też dobrego zdania ludzie z branży turystycznej. Pani Karolina pracująca w jednym z greckich hoteli opowiadała w lipcu Onetowi, że mimo poprawy pewne schematy trudno wyplenić: „Jest prawda w powiedzeniu, że Polaka łatwo poznać za granicą. Kiedyś się tego trochę
k.wawrzyniak@tygodnikprzeglad.pl
Korsykanie opuszczają wyspę
Turystyka, śmieci i pustoszejące wioski
Korsyka zmaga się z różnymi problemami, większymi i mniejszymi, mającymi swoje krótkie epizody lub ciągnącymi się latami, o charakterze politycznym, gospodarczym lub społecznym. O każdym można byłoby napisać osobną książkę. Chcę jedynie trochę przybliżyć wydarzenia czy zjawiska, które my jako mieszkańcy wyspy zauważamy i mamy na językach. Susze i pożary są jednym z nich. Turystyka masowa również, która trochę jak syndrom sztokholmski z jednej strony negatywnie wpływa na środowisko, zanieczyszczając je i utrudniając życie mieszkańców, a z drugiej jest zjawiskiem, od którego Korsyka się uzależniła i jest dla niej niezbędny, ponieważ stanowi kluczowy element w jej gospodarce. Złożoność i wielowarstwowość tego zjawiska jest trudna w analizie, a znajdowanie najlepszych rozwiązań dla istniejących problemów skomplikowane.
Turystyka jest bez wątpienia ekonomiczną dźwignią wyspy. Pieniądze zostawiane tutaj przez przyjezdnych przynoszą korzyści zarówno dużym przedsiębiorstwom, jak i lokalnym producentom. Zarabiają na tym lotniska, porty, hotele, sklepy i restauracje. Dzięki temu jest zatrudnienie oraz wpływy podatkowe, które są niezbędne dla finansowania wydatków publicznych, np. infrastruktury.
Niestety frekwencja turystyczna na wyspie maleje z roku na rok i jest to coraz bardziej widoczne. Jeszcze kilka lat temu musieliśmy rezerwować stolik w restauracji, by mieć pewność, że będziemy mogli zjeść. W 2024 r. zrobiliśmy to tylko kilka razy, jednak praktycznie za każdym razem okazywało się, że było to zbędne, ponieważ czasem nawet połowa restauracji była pusta. W środku sezonu mieliśmy wrażenie, że jest czerwiec. Sprzedawcy skarżą się na spadek sprzedaży, hotele wynajmują coraz mniej pokoi, lokalni dostawcy świeżych produktów mają coraz mniejsze zamówienia. Jeśli liczba przybywających na wyspę turystów będzie się nadal zmniejszać, to skutki dla tutejszej gospodarki mogą być poważne.
W zależności od tego, pod jakim kątem spojrzy się na turystykę, można powiedzieć: dużo turystów – źle, mało turystów – też źle.
W 2023 r. liczba podróżników docierających do wyspy samolotem lub statkiem wyniosła łącznie 1,67 mln, a to i tak był kilkuprocentowy spadek w porównaniu z rokiem 2022. Dotarcie do wyspy wiąże się z dość sporym wydatkiem. W ciągu ostatnich lat ceny biletów na prom czy samolot poszły w górę. Również produkty na Korsyce są o kilka procent wyższe niż na kontynencie.
Kwestia finansowa jest bardzo ważna dla wielu osób, dlatego coraz częściej decydują się na spędzanie wakacji w innym miejscu. Tańszym.
Jeśli odłoży się na chwilę kwestię ekonomiczną, a weźmie pod uwagę wpływ na przyrodę i życie zwykłych mieszkańców w okresie wakacyjnym, to oczywiste jest, że tak ogromny napływ ludności ma negatywny skutek. Wyższe ceny towarów, korki na ulicach czy kolejki w sklepach to utrudnienia, które bezpośrednio
Fragmenty książki Marii Renaud Korsyka. Tygiel tożsamości, Bezdroża, Gliwice 2025
Monetyzacja wulkanów
Islandczycy wymyślili setki metod, jak wykorzystać erupcje w celach zarobkowych
Wulkany bez wątpienia wyzwalają w Islandczykach ducha przedsiębiorczości. Wymyślili już setki, jeśli nie tysiące metod, jak je wykorzystać w celach zarobkowych. Niektóre z nich, trzeba przyznać, są wielce pomysłowe.
Najbardziej oczywistym sposobem czerpania zysków z wulkanów jest tworzenie okołowulkanicznych atrakcji turystycznych. Na wyspie znajdziemy kilka kraterów, które można oglądać, m.in. Víti, Grábrók, Hverfell i Kerið. O ile trzy pierwsze są bezpłatne, to by zobaczyć ostatni, trzeba kupić bilet wstępu. Inną atrakcją związaną z wulkanami są tunele lawowe. Najbardziej popularny z nich – Raufarhólshellir – znajduje się pół godziny jazdy od Reykjavíku. Tunel powstał 5200 lat temu, ma 1360 m długości i do 30 m szerokości. Podczas wycieczki z przewodnikiem podziwia się imponujące formacje lawowe i kolory skał, można się dowiedzieć, jak takie tunele powstają, a nawet doświadczyć prawdziwej ciemności. Wycieczka trwa godzinę i kosztuje ok. 250 zł, a wraz z transferem ze stolicy – 400 zł.
Na Islandii jest wiele tuneli lawowych. Ciekawostką jest to, że sonary nie są w stanie ich wykryć, lawa jest bowiem chropowata. Czasem więc tunele ujawniają się podczas trzęsień ziemi. Ten, kto taki tunel odkryje, ma prawo nadać mu nazwę. Najbardziej oryginalną wulkaniczną atrakcją turystyczną Islandii jest bez wątpienia zjazd windą do wygasłego wulkanu Þríhnúkagígur. Jego ostatnia erupcja 4500 lat temu pozostawiła po sobie komorę magmową o powierzchni 3250 m kw. i głębokości 212 m. Zwykle po zakończeniu erupcji lawa w komorze zastyga. W tym przypadku nie wiadomo do końca, dlaczego wycofała się w ziemskie głębiny – jakby ktoś po prostu wyciągnął korek z dna tej komory.
By turyści mogli dostać się do wnętrza, opracowano innowacyjną metodę, podobną do tej, której używa się, by umyć okna drapaczy chmur. Nad wejściem do komory ustawiono dźwig, do którego na grubych kablach przyczepiono kosz mieszczący osiem osób. Zjazd trwa kilka minut. Już Juliusz Verne przeczuwał, że do ziemskich głębin można się dostać przez Islandię – w książce z 1864 r. „Podróż do wnętrza Ziemi” wyprawa wyrusza z wulkanu Snæfellsjökull. Zjeżdżając do Þríhnúkagígur, współcześni turyści bez wątpienia czują się trochę jak bohaterowie Verne’a. Atrakcja jest naprawdę oryginalna i niesamowita, a komora kolorowa i przepiękna. Jedyne zastrzeżenie mam do kosztu tej wycieczki. Spacer do wulkanu (3 km w jedną stronę) plus zjazd do jego wnętrza kosztują równowartość ok. 1,4 tys. zł. W cenie jest również talerz zupy i pamiątkowy komin z dzianiny.
Wiele atrakcji na wyspie można zobaczyć, nie korzystając ze zorganizowanych wycieczek. Jednak zarówno w przypadku Raufarhólshellir, jak i Þríhnúkagígur, nie ma innej możliwości. Chcesz zobaczyć, to płać!
W ostatnim czasie powstało również wiele wystaw poświęconych wulkanom. W Lava Center w Hvolsvöllur za równowartość ok. 150 zł można zobaczyć interaktywną wystawę przedstawiającą historię islandzkich erupcji i związane z nimi zagrożenia oraz obejrzeć edukacyjny film.
À propos filmów – podczas erupcji Eyjafjallajökull w 2010 r. Ólafur Eggertsson, rolnik z farmy Þorvaldseyri leżącej u podnóża wulkanu, wynajął kamerzystę Sveina Sveinssona, by ten nakręcił przebieg erupcji, a następnie zmontował z tego film. Produkcję wydano na DVD, można ją było również zobaczyć – oczywiście za opłatą – w centrum turystycznym zbudowanym specjalnie w tym celu naprzeciwko farmy. Przez siedem lat działalności obiektu zyski z biletów wyniosły ponad 300 mln koron islandzkich (8,5 mln zł), jednak pod koniec 2017 r. panowie pokłócili się o prawa autorskie do filmu i podział pieniędzy. Sprawa trafiła do sądu i Ólafur musiał wypłacić Sveinowi 20 mln ISK (590 tys. zł) odszkodowania. Centrum turystyczne zamknięto w atmosferze skandalu, jednak trzeba przyznać, że farmer miał znakomity pomysł na dodatkowe źródło dochodu – co mu się udało przez te kilka lat zarobić, to jego, minus 590 tys., rzecz jasna.
Na wyspie Heimaey otwarto natomiast bardzo interesującą wystawę poświęconą wydarzeniom z 1973 r. Prezentuje życie mieszkańców przed wybuchem Eldfell, przebieg erupcji, a także jej skutki. Wewnątrz muzeum stoją pozostałości domu Gerður Sigurðardóttir, Guðniego Ólafssona i ich trójki dzieci. Był to jeden z prawie 400 domów na wyspie, który został wówczas zniszczony. Można więc na własne oczy zobaczyć katastrofalne skutki działalności lawy i popiołu wulkanicznego. Wstęp do muzeum
Fragmenty książki Pauliny Tondos Życie pod wulkanami. Ogniste serce Islandii, Bezdroża, Helion, Gliwice 2025
Perła renesansu trzeszczy w szwach
W 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy
Rzymianie budowali swoje miasta zgodnie z klasyczną tradycją na planie kwadratu. Na planach ich ulice układały się równolegle i prostopadle. Ale czasy się zmieniały. Przyszło średniowiecze, a z nim w miejsce klasycznego porządku pojawił się rozgardiasz. Plan ulic często ustalał przypadek, np. osiołek niosący na grzbiecie budulec i dobra nowego mieszkańca. Jeśli się zaparł albo coś mu stanęło na drodze, wyznaczał miejsce postoju albo krętą drogę dojścia do nowego siedliska. Takie dwa style do dziś widać na planie Florencji.
Kwitnąca turystyka, ale bez zieleni
Toskańska perła renesansu żyje głównie z turystyki. W Europie Zachodniej takie destynacje są już maksymalnie przeciążone i gdzieniegdzie mieszkańcy zaczynają się buntować, bo ich przestrzeń życiowa została brutalnie pomniejszona. Tymczasem w 360-tysięcznej Florencji przemysł turystyczny kwitnie. I sięga po kolejne rekordy. Przed pandemią COVID-19 odwiedzało ją rocznie 10 mln osób i wydawało się, że nikt więcej do tego miasta już się nie wciśnie. Tymczasem policzono, że w 2024 r. przybyło do niego 14 mln turystów i miasto ten napór wytrzymało. W związku z ostatnim Dniem Wyzwolenia, obchodzonym 25 kwietnia, i pogrzebem papieża Franciszka 26 kwietnia, we Florencji nałożyły się dni wolne – nawałnica ludzka była więc nie do wyobrażenia. Florencja trzeszczy w szwach.
Ta renesansowa perła kultury, zbudowana jeszcze za czasów rzymskich, nie utrzymała swojej pierwotnej nazwy – Florencja to znaczy kwitnąca, miasto kwiatów. Ponieważ ludziom trudno się wymawiało dwie następujące bezpośrednio po sobie spółgłoski, wybrano prostszą wersję – Firenze. Nazwa Florencja, Florence pozostała w innych językach.
Z uwagi na interesy mieszkańców miasto szybko się rozbudowywało – każdy metr gruntu był wykorzystywany, więc w starej jego części nie pozostawiono nawet skrawka zieleni. Wszystko jest tu z kamienia, a najbardziej reprezentacyjne budowle, w tym kościoły i bazyliki, mają fasady w bardzo charakterystyczny sposób obłożone czarnym i białym marmurem.
Agnieszka Pawlak, przewodniczka po mieście, mówi, wskazując na dwa trójkątne trawniki na placu przy Santa Maria Novella: – To jedyna zieleń w tej części miasta, i to całkiem na nowo uzyskana. Jeśli są tu jakieś ogrody, to tylko prywatne, wewnątrz wielkich posiadłości, na pałacowych patiach, do których zwykli ludzie nie mają dostępu. Dawni bogaci mieszkańcy budowali dla siebie siedliska o wyraźnie obronnym charakterze. Gdy jakiś intruz chciał do nich wtargnąć, sypały się na niego kamienie albo lała gorąca smoła. W mniej poważnych potyczkach spuszczano na głowy nieczystości. A ponieważ miasto nie miało kanalizacji, by nie czynić niewinnym większej szkody, każdego ranka przed wylaniem nocnika z wieży zwyczajowo wołano ostrzegawczo: „Avanti!”. To było hasło typowe właśnie dla Florencji, co tłumaczy się na nasze: do przodu, no dalej itd.
Medyceusze zwyciężali w wielu konkurencjach
Najsłynniejszym i największym zabytkiem Florencji jest katedra Santa Maria del Fiore, którą zaprojektował i zbudował rzeźbiarz i architekt Filippo Brunelleschi. Wcześniej studiował konstrukcje starożytne w Rzymie, ale by przenieść pewne metody i doświadczenia na grunt florencki, skrzętnie ukrywał swoje prace projektowe. Makiety przedstawiane komisjom konkursowym były przez ich twórcę ściśle strzeżone, wykonane z warzyw, np. marchewek, a po akceptacji zjadane przez autora.
Projektant zastosował tutaj niezwykłe jak na ówczesne czasy rozwiązania techniczne: zdecydował się na wykonanie kopuły o dwóch powłokach oraz zastąpienie kamienia w górnych partiach lżejszą cegłą. Obiekt jest monumentalny, a na niewielkim placu przed katedrą stoją jeszcze ogromne baptysterium oraz dzwonnica. Perspektywa patrzącego z bliska stwarza wrażenie, że dzwonnica przewyższa kopułę katedry, ale to typowe złudzenie optyczne. Dzwonnica ma ponad 80 m, a kopuła katedry z latarnią na szczycie – ponad 100 m i jest nie tylko najwyższą budowlą Florencji, ale przez wiele lat była najwyższą budowlą sakralną na świecie. Do dziś zachowała jedno z pierwszych miejsc w rankingu (jest czwartą największą w Europie – po Rzymie, Mediolanie i Londynie). Ogrom budowli to efekt ambicji władz Florencji, słynnego rodu Medyceuszy, którzy pragnęli zwyciężać także w konkurencji budowalnej.
Brunelleschiego można natomiast nazwać prekursorem BHP – ograniczył bowiem robotnikom picie wina, a dostawy trunku były na jego rozkaz specjalnie rozwodnione. Ponadto budowniczy pracujący na tak wysokiej budowli mieli pasy bezpieczeństwa, więc choć inwestycja trwała długie lata, tylko jeden z nich spadł z rusztowania i się zabił.
Konkurowali ze sobą także florenccy rzeźbiarze i architekci. Oprócz Brunelleschiego w historii zapisał się Lorenzo Ghilberti, który m.in. wygrał konkurs na projekt i wykonanie drzwi z brązu do baptysterium przy katedrze Santa Maria del Fiore. Utrzymanie powstałych
b.tumilowicz@tygodnikprzeglad.pl









