Tag "USA"
Wybór między Jałtą a Monachium
Z tej wojny, za którą Ukraina płaci ogromną cenę, płyną rozliczne nauki, także dla nas. Jedną z nich jest pokazanie „sojuszniczej lojalności” Donalda Trumpa. Najpierw dał jej próbkę po spotkaniu z Putinem na Alasce, gdy zaproponował Ukrainie faktycznie nie tylko kapitulację, ale też wyrzeczenie się suwerenności na przyszłość. Solidarny opór przywódców europejskich spowodował, że Trump na chwilę jakby zapomniał o swoim pomyśle rozwiązania konfliktu, by ostatnio go przypomnieć Ukrainie w 28 punktach projektu porozumienia. I znów na skutek perswazji przywódców europejskich zaczyna z niektórych punktów się wycofywać. Ale jak się wycofa za bardzo, pokoju nie zaakceptuje Putin. Wydaje się więc, że i tym razem do zakończenia wojny nie dojdzie.
Nie wiem, czy są wyliczenia, kto na tej wojnie ile zarobił, a kto ile stracił. Jedno jest pewne: najwięcej stracili Ukraina i Ukraińcy. Państwa europejskie wymieniły swoje przestarzałe uzbrojenie na nowoczesne. W większości, zdaje się, kupione w USA. Za sprzęt wojenny wysyłany z USA do Ukrainy też od pewnego czasu płaci już Europa.
Uzbrojenie Europy było przestarzałe, bo przez ostatnie dekady nikt w Europie nie spodziewał się wojny. Gdyby nie agresja rosyjska skierowana przeciw Ukrainie, demonstrująca, że
Jak Trump testuje prawo łaski
Akt miłosierdzia w rękach amerykańskiego prezydenta zmienia się w kolejne narzędzie naboru i ochrony lojalistów
Korespondencja z USA
Przez stulecia amerykańscy przywódcy używali prawa prezydenckiej łaski jako symbolu, aktu pojednania albo korekty nazbyt surowego wyroku, jeśli przemawiały za tym okoliczności. Trump, jak to on, podeptał tę tradycję, zmieniając akt łaski w kolejne narzędzie szerzenia korupcji i ochrony lojalistów. Ale czy tylko?
„Ułaskawienie (…) to akt dobroczynności udzielany w dyskrecji przez władzę wykonawczą (…) i nie winien być traktowany jako wymierzanie kary, ale korekta ewentualnie zbyt rygorystycznych praw”, pisał w 1788 r. Alexander Hamilton, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, uczestnicząc na łamach ówczesnej prasy w publicznej debacie na temat prac nad konstytucją. Konstytucja weszła oficjalnie w życie rok później, a prawo prezydenckiej łaski zostało w niej opisane w art. II jako „prawo do udzielania odroczeń i ułaskawień za przestępstwa przeciwko Stanom Zjednoczonym, z wyjątkiem przypadków impeachmentu”.
Pierwszego ułaskawienia dokonał już Jerzy Waszyngton, stwarzając ważny precedens, który nada prezydenckiemu miłosierdziu specyficzny charakter – w 1794 r. przebaczył winy liderom ruchu oporu przeciwko wyższym podatkom na whisky. Nowo powstałe, ale bardzo zadłużone po wojnie niepodległościowej państwo chciało w ten sposób podreperować swój budżet. Choć do stłumienia „rebelii o whisky” Waszyngton potrzebował aż 13 tys. żołnierzy i tym samym stał się jedynym w historii USA urzędującym prezydentem udzielającym się na polu bitwy, użył prawa łaski, by zasygnalizować, że w nowoczesnym państwie szanującym prawa człowieka każdy zasługuje na drugą szansę.
Ta sama myśl przyświecała 30 lat później Andrew Jacksonowi, gdy ułaskawił seryjnego rabusia pocztylionów skazanego na karę śmierci. Co ciekawe, złodziej nie przyjął jego aktu łaski, tworząc z kolei precedens, że prezydenckie ułaskawienie musi być zaakceptowane przez adresata, by nabrało mocy prawnej.
W myśl idei o drugiej szansie Andrew Johnson ułaskawił w 1865 r. wszystkich ocalałych z wojny żołnierzy armii konfederackich, a Barack Obama – setki przestępców, głównie kolorowych, odbywających wyroki za pomniejsze przewinienia związane z kradzieżą i posiadaniem narkotyków.
Łaska pod lupą
Przez większą część dziejów Amerykanie bardzo uważnie patrzyli jednak prezydentom na ręce i nie wahali się ich krytykować, gdy stwierdzali, że sprawy posunęły się za daleko. Tak było w przypadku łaski dla Richarda Nixona, skazanego za aferę Water-gate (nielegalne podsłuchiwanie opozycji), któremu pomógł jego
Wojny Trumpa z makaronem
Popyt na makaron premium w USA rośnie, ale Amerykanie będą musieli obejść się smakiem
Rummo – marka makaronów odznaczająca się beżowymi opakowaniami w stylu retro – na dobre zagościła na półkach europejskich supermarketów. Sukces odniosła nie tylko w Europie. „Włoski makaron, zwłaszcza ten z południa, jest dla reszty świata niczym szampan”, powiedział z dumą na łamach
„La Repubbliki” Cosimo Rummo, prezes firmy, która siedzibę ma w Benewencie niedaleko Neapolu. Udzielenie wywiadu rzymskiemu dziennikowi nie było jednak przechwałką. Rummo chciał raczej bić na alarm.
Rummo jest jednym z 19 włoskich producentów makaronu, którzy od stycznia 2026 r. mogą zostać objęci cłami w wysokości 107% na eksport do Stanów Zjednoczonych. Cosimo Rummo ostrzega, że gdyby tak się stało, nie mogliby eksportować wyrobów do USA, więc „Amerykanie musieliby jeść makaron produkowany na miejscu”.
W innym wywiadzie w podobnym tonie wypowiada się Antonio Rummo, reprezentujący założycieli marki w szóstym już pokoleniu. „Popyt na makaron premium w USA rośnie – mówi. – Konsumenci cenią go za tradycyjną metodę wytwarzania, która gwarantuje perfekcyjne ugotowanie go al dente, dlatego sprzedaż makaronu Rummo stale rośnie. Nasza marka rozwijała się wyjątkowo szybko w ciągu ostatnich sześciu lat, co nas zaskoczyło, ale jesteśmy z tego bardzo dumni”. Cła nałożone przez prezydenta USA mogą jednak położyć kres tej dobrej passie.
Jak do tego doszło?
„Amerykańska decyzja ma źródło w dochodzeniu wszczętym przez Departament Handlu Stanów Zjednoczonych w 2024 r., po publikacji raportu otrzymanego od niektórych lokalnych producentów”, wyjaśnia Antonio na łamach „Corriere della Sera”. Dochodzenie objęło 19 włoskich marek oskarżonych o dumping. To praktyka sprzedaży produktu poniżej wartości rynkowej, stosowana po to, by szkodzić konkurencji. W tym przypadku stała się bronią polityczną. Amerykańscy inspektorzy wybrali dla przykładu dwie firmy, La Molisana i Garofalo, i sporządzili kompleksową analizę ich kosztów i cen sprzedaży.
Śledztwo celowo było wymierzone w La Molisanę i Garofalo ze względu na wielkość ich sprzedaży w USA, lecz w jego wyniku dostało się jeszcze kilku czołowym włoskim markom, w tym popularnej Barilli i Rummo. Barilla – mniej niż konkurencja zaniepokojona skutkami potencjalnych nowych taryf, ponieważ od lat ma fabryki w Ameryce i w związku z tym jest mniej narażona na ryzyko – w oświadczeniu nazwała jednak takie cła „karą dla całej branży” i zapowiedziała złożenie protestu.
Presja cła
Włoscy producenci żywności liczyli na ochronę swoich wyrobów po niedawnym porozumieniu między USA i UE, które obniżyło cła ogólne do 15%. Bliska relacja premier Włoch Giorgii Meloni z Donaldem Trumpem również dawała nadzieję, że włoski makaron nie będzie objęty sankcjami. Ale nadzieja zgasła. Włoskie media zaczęły pisać o „wojnie Trumpa z makaronem”. Krytycy tej decyzji twierdzą, że cła mają wywierać presję na włoskie firmy, aby te zakładały fabryki w USA, i że to powtórzenie strategii stosowanej w innych branżach, np. farmaceutycznej.
Firmy takie jak La Molisana i Garofalo, które mają długą historię sprzedaży we Włoszech, nie zamierzają jednak przenosić produkcji za granicę. „Jesteśmy obecni w Gragnano od 1789 r. i nie zamierzamy się przenosić”, powiedział Emidio Mansi, dyrektor ds. marketingu w Garofalo. „To, co do niedawna
Rozpętało się piekło
Kulisy miejsca, w którym rozgrywają się losy świata
Richard Nixon nie znosił Sali Kryzysowej. Podczas swojej pięcioipółletniej prezydentury niemal ani razu nie przestąpił progu podziemnego centrum. Nie było go tam również w najgorszych chwilach całej zimnej wojny – w noc, gdy wobec niebezpieczeństwa otwartego konfliktu ze Związkiem Radzieckim grupa doradców prezydenta musiała podejmować decyzje zamiast swojego zwierzchnika, który zaszył się w prywatnej części Białego Domu, obezwładniony przez szkocką, tabletki nasenne i depresję.
Był październik 1973 r. Od afery Watergate huczało już od ponad roku. Radca prawny Białego Domu John Dean zwrócił się przeciwko prezydentowi, przedstawił obciążające go dowody na transmitowanych przez telewizję przesłuchaniach przed komisją senacką. Pracownik administracji prezydenckiej Alexander Butterfield ujawnił taśmy z Białego Domu, które Nixon potajemnie nagrywał od 1971 r. Poza tym wiceprezydent Spiro Agnew – skorumpowany polityk, którego Nixon cynicznie uważał za swoją polisę ubezpieczeniową chroniącą go przed impeachmentem, bo nikt nie chciał, by ktoś taki zajął fotel prezydenta – lada dzień miał zostać odwołany z urzędu, ponieważ groziło mu oskarżenie o oszustwa podatkowe. I właśnie wtedy, gdy prezydenta przytłoczył ogrom tych kłopotów w kraju, eksplodowała beczka prochu na drugim końcu świata.
6 października, tuż po 6.00 rano czasu wschodniego, Henry Kissinger, który równocześnie pełnił funkcje sekretarza stanu i doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, został obudzony w swoim apartamencie w nowojorskim hotelu Waldorf Astoria przez zastępcę sekretarza stanu Josepha Sisco. Egipt i Syria planowały atak z zaskoczenia na siły izraelskie na półwyspie Synaj i na Wzgórzach Golan w Jom Kippur, największe ze świąt w kalendarzu żydowskim.
Kissinger szybko i metodycznie przystąpił do działania. Zadzwonił do kluczowych osób w tej sprawie, m.in. do radzieckiego ambasadora w USA Anatolija Dobrynina, ministra spraw zagranicznych Egiptu Mohammada el-Zayyata oraz izraelskiego chargé d’affaires Mordechaja Szalewa. Notatkę do Sali Kryzysowej z wiadomością dla prezydenta przesłał blisko trzy godziny później.
„Ściśle tajne/poufne/do wyłącznej wiadomości
Do: Sala Kryzysowa w Białym Domu
Od: sekretarz Kissinger
Proszę przekazać następujące informacje prezydentowi w raporcie o 9.00, a kopię gen. Haigowi. O godzinie 6.00 dziś rano powiadomiono mnie, że Izraelczycy zdobyli ich zdaniem pewną informację, że Egipcjanie i Syryjczycy planują skoordynowane natarcie w ciągu najbliższych sześciu godzin”.
Warto zauważyć, że zamiast zadzwonić bezpośrednio do Nixona i uzgodnić z nim reakcję władz amerykańskich, Kissinger po prostu działał na własną rękę. W notatce wymienił liczne rozmowy telefoniczne, które już zdążył przeprowadzić, i poinformował prezydenta, że zaalarmował placówki dyplomatyczne USA na Bliskim Wschodzie. Następnie oznajmił, jakie powinny być kolejne posunięcia.
„Poleciłem [zastępcy doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego] Brentowi Scowcroftowi zwołać na godzinę 9.00 posiedzenie WSAG [Washington Special Actions Group (specjalnej waszyngtońskiej grupy działań)] (…) na podstawie uzyskanych informacji uważam izraelskie obawy przed atakiem za uzasadnione. Miejmy nadzieję, że uda się wywrzeć odpowiednią presję i zwycięży zimna krew”.
Zgodnie z zarządzeniem Kissingera grupa WSAG natychmiast zebrała się w Sali Kryzysowej – było to pierwsze z wielu posiedzeń, które miały się odbyć podczas konfliktu nazwanego później wojną Jom Kippur. Zazwyczaj przewodniczył im Kissinger, ale tego dnia był w drodze z Nowego Jorku. Prezydenta Nixona również nie było w stolicy, przebywał na Key Biscayne w stanie Floryda. Ale nawet gdyby był w Białym Domu, nie zszedłby do Sali Kryzysowej. Po prostu nigdy tam nie chodził, nawet jeśli właśnie miała wybuchnąć wojna.
Nieobecność Nixona nieszczególnie rzucała się w oczy tego dnia, gdy grupa WSAG usiłowała ogarnąć sytuację na Bliskim Wschodzie. Zaskakujący wydaje się fakt, że nie było go tam dwa i pół tygodnia później, kiedy nad światem zawisła groźba przerodzenia się tej wojny w
Fragmenty książki George’a Stephanopoulosa Situation Room. Pokój, w którym ważą się losy świata, tłum. Łukasz Praski, Prószyński i S-ka, Warszawa 2025
Ludobójstwo rozgrzeszone
Antykomunistyczna rzeź w Indonezji (1965-1966) zalicza się do ciemnych kart zimnej wojny
Wiek XX był wiekiem ludobójstwa. Tak też zatytułował swój historyczny esej, wydany w Polsce w 2005 r., Bernard Bruneteau. Profesor historii z Uniwersytetu Pierre Mendès France w Grenoble scharakteryzował w nim sześć ludobójstw XX w., które uznał za kluczowe: zagładę Ormian, terror stalinowski, zagładę Żydów, ludobójstwo dokonane w Kambodży przez Czerwonych Khmerów, czystki etniczne w Jugosławii oraz ludobójstwo na Tutsi w Rwandzie. Pominął jednak ludobójstwo w Indonezji z lat 1965-1966, które przecież też było jednym z większych ludobójstw XX w., przynajmniej na terenie Azji.
Czy uznał je z jakiegoś powodu za mniej reprezentatywne? Czy może po prostu pominął je dlatego, że na to ludobójstwo szybko spuszczono zasłonę – bynajmniej nie milczenia. Znacznie gorzej. Zasłonę zakłamania i usprawiedliwienia. W Indonezji i na Zachodzie.
Zafałszowany obraz
Na początku października br. minęła 60. rocznica rozpoczęcia ludobójstwa indonezyjskiego. Przeszła bez szerszego echa w polskich i zachodnich mediach, które zresztą unikają nazywania tego, co się wydarzyło w Indonezji, ludobójstwem. Mówi się o „antykomunistycznej czystce”, „politycznej czystce” i „masowych zabójstwach w Indonezji”, ale nie o ludobójstwie. No bo czy przyjaciele USA i Zachodu mogą się dopuścić ludobójstwa? To przecież robią wyłącznie nieprzyjaciele świata zachodniego i zachodnich wartości.
Tylko od czasu do czasu ktoś zasłonę kłamstwa i usprawiedliwienia uchyli. Jak Joshua Oppenheimer, autor znanych i nagrodzonych filmów dokumentalnych „Scena zbrodni” z 2012 r. (w wersji angielskiej „The Act of Killing”, w wersji indonezyjskiej „Jagal”, dosł. „Rzeźnik”) i „Scena ciszy” („The Look of Silence”) z 2014 r. Ale nawet te filmy, jeśli coś zmieniły na świecie w kwestii postrzegania ludobójstwa indonezyjskiego, nie przełamały procesu zakłamywania i usprawiedliwiania tych wydarzeń w samej Indonezji.
Reżim gen. Suharta i jego polityczni spadkobiercy kontynuowali ludobójstwo z połowy lat 60. poprzez powielanie jego sfałszowanego obrazu oraz rozgrzeszenie i gloryfikację sprawców. Na straży takiej polityki historycznej stoi do dzisiaj propagandowe muzeum we wsi Lubang Buaya na obrzeżach Dżakarty, nazwane Muzeum Zdrady Komunistycznej Partii Indonezji (Museum Pengkhianatan PKI). Przedstawiana w nim narracja koresponduje z nakręconym w 1984 r., czyli jeszcze za reżimu Suharta, propagandowym filmem „Zdrada PKI”.
Ludobójstwo indonezyjskie zalicza się do ciemnych kart zimnej wojny, obciążając pośrednio Stany Zjednoczone i świat zachodni. To jedna z głównych przyczyn niechętnego i incydentalnego poruszania tego tematu w świecie zachodnim. Ta ciemna karta dodatkowo zakłóca tak chętnie rozpowszechniany dzisiaj przez antykomunistyczną propagandę historyczną czarno-biały obraz zimnej wojny, wedle którego po jednej stronie był demokratyczny i szlachetny Zachód, a po drugiej zawsze źli komuniści.
Określenie mianem ludobójstwa tego, co się wydarzyło w Indonezji pomiędzy październikiem 1965 r. a marcem 1966 r., jest w pełni uzasadnione. Artykuł II Konwencji ONZ z 9 grudnia 1948 r. w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa (termin wprowadzony przez polskiego prawnika Rafała Lemkina) definiuje tę zbrodnię jako czyn „dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych”.
W Indonezji ofiarą stała się grupa polityczna, czyli określona i znacząca liczebnie kategoria ludzi. Zdefiniowana zresztą przez sprawców bardzo szeroko, ponieważ do grona „komunistów” włączono nie tylko rzeczywistych członków PKI, ale wszystkich, których podejrzewano o sympatie z tą partią. Indonezyjska partia komunistyczna została zlikwidowana w całości. Był to jedyny przypadek w historii zimnej wojny, kiedy wymordowano masową partię komunistyczną bez udziału wojsk amerykańskich.
Indonezja Sukarna
Od roku 1800 do 1942 i od 1945 do 1949 Indonezja była kolonią holenderską (Holenderskie Indie Wschodnie), a w latach 1942-1945 znajdowała się pod okupacją japońską. 17 sierpnia 1945 r. – dwa dni po deklaracji kapitulacji Japonii – przywódca indonezyjskiego ruchu niepodległościowego Sukarno (1901-1970) ogłosił powstanie Republiki Indonezji. Walka o pełną niepodległość trwała do 1949 r. Pierwsze wybory w niepodległej Indonezji odbyły się w 1955 r. i przyniosły największy sukces dwóm formacjom politycznym najbardziej zasłużonym w walce z kolonializmem holenderskim i okupantem japońskim – Nacjonalistycznej Partii Indonezji i Komunistycznej Partii Indonezji (PKI).
Filozofia polityczna Sukarna (Pancasila, „pięć filarów”) opierała się, po pierwsze, na wierze w (jednego) Boga; po drugie, na internacjonalizmie, sprawiedliwości i humanizmie; po trzecie, na jedności Indonezji; po czwarte, na demokracji przedstawicielskiej; po piąte, na sprawiedliwości społecznej. Przy kruchości rządów koalicyjnych prezydent Sukarno starał się równoważyć wpływy wojska, nacjonalistów, islamistów i komunistów. Obawiając się zagrożenia ze strony Holandii, Wielkiej Brytanii i USA, zaczął w drugiej połowie
III wojna światowa (1981-1985) – realny konflikt, którego nie było
Jeżeli ktoś pamięta pierwszą połowę lat 80., może sobie pogratulować – nie dość, że widział tak ważne wydarzenia w dziejach Polski jak powstanie Solidarności czy wprowadzenie stanu wojennego, to jeszcze udało mu się przetrwać (potencjalną) III wojnę światową. Podczas gdy wielu Polaków rozwiązywało problemy dnia codziennego, śmiało się, bawiło lub smuciło, za kurtynami światowej polityki trwał jeden z najgorętszych konfliktów od 1945 r. Mało brakowało, a cała ludzkość mogłaby zniknąć w ciągu kilku minut.
Groźba III wojny światowej, wisząca nad ludzkością od rozpoczęcia zimnej wojny pomiędzy Wschodem a Zachodem, była tym poważniejsza, że obie strony dysponowały bronią mogącą wybić, i to kilkukrotnie, całe życie na Ziemi. Paradoksalnie to z tego powodu konflikt na taką skalę nigdy nie wybuchł, a starcia obu bloków przybierały co do zasady kształt wojen zastępczych z dala od Waszyngtonu i Moskwy. Doktryna MAD (Mutually Assured Destruction – obustronnie gwarantowanej destrukcji) powodowała, że żadna strona nie mogła sobie pozwolić na radykalny krok. Odpowiedź była niemożliwa do przewidzenia, tak samo jej skutki. Mimo ogromnych napięć główny teatr konfliktu, czyli Europa, pozostał spokojny. Oczywiście dochodziło do takich sytuacji jak zestrzelenie amerykańskiego samolotu U-2 czy kryzys kubański, ale na przełomie lat 70. i 80. zachowano równowagę sił i trwał okres odprężenia (détente). Niekiedy okres ten uważa się za cezurę dwóch zimnych wojen.
Jakkolwiek by ciąć na kawałeczki oś czasu, należy się zgodzić, że znaczne zaostrzenie sytuacji międzynarodowej zapoczątkowała interwencja radziecka w Afganistanie w 1979 r. Zachodnia opinia publiczna była zniesmaczona i w ramach protestu drużyny sportowe z wielu państw zbojkotowały igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 r. Nasiliły się nastroje prawicowe i antykomunistyczne. W Polsce pojawiła się Solidarność, a w Waszyngtonie w 1981 r. nowy gospodarz, zupełnie inny od poprzedników i nieprzewidywalny.
Żart prezydenta
Ronald Reagan jest do dziś postacią znaną i rozpoznawalną. Aktor w westernach, gubernator Kalifornii i nowa jakość w polityce, wykorzystujący umiejętności aktorskie i mający wyraziste poglądy, zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem, Jimmym Carterem. Jego projekt liberalizacji gospodarki amerykańskiej (w tym samym czasie podobne reformy przeprowadzała brytyjska premier Margaret Thatcher) stawiał go w kontrze do systemu socjalistycznego, który do niedawna miał jeszcze obrońców na Zachodzie. Do historii przeszedł żart prezydenta, który, udając, że nie wie o włączonym mikrofonie, ogłosił wydanie rozkazu likwidacji ZSRR. Wielu słuchaczy to rozbawiło, na Kremlu natomiast potraktowano sprawę poważnie.
Przywództwo radzieckie znajdowało się w niebezpiecznej sytuacji. Stary, schorowany i uzależniony od alkoholu Leonid Breżniew pod koniec życia był „pudrowanym trupem”, który nie odróżniał już swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Żadnej grupie na Kremlu nie opłacało się jednak zmieniać tego stanu. Z resztą kierownictwa nie było lepiej, średnia wieku członków władz KPZR przekraczała 70 lat (sic!). Dodatkowo w związku z działalnością ekonomiczną Reagana, wprowadzającego sankcje i embarga, oraz rozwojem gospodarki amerykańskiej gospodarka radziecka zaczęła wchodzić w poważny kryzys. Nałożył się na to wyścig zbrojeń drenujący moskiewski budżet.
Po obu stronach zaczęła się kształtować sytuacja wręcz paranoidalna. Podczas szkolenia z zasad bezpieczeństwa nowy prezydent USA mógł na własnej skórze doświadczyć procedur, które miały go zabezpieczyć podczas ewentualnej katastrofy nuklearnej. Na Reaganie zrobiło to piorunujące
Ambasador, którego zapamiętamy
Thomas Rose ostatecznie został zatwierdzony przez amerykański Senat na ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. W drugim głosowaniu. Pierwsze miało miejsce w lipcu, lecz trzeba było je powtórzyć z powodu niedopatrzeń formalnych.
Głosowanie odbyło się w pakiecie, nad ponad stoma nazwiskami, i republikanie tę grupę przepchnęli stosunkiem głosów 51:47. Gwoli kronikarskiego obowiązku dodajmy, że poprzednicy Rose’a, Mark Brzezinski i Georgette Mosbacher, zostali zatwierdzeni przez aklamację. Tym samym kończy się okres kierowania ambasadą amerykańską w Polsce przez chargé d’affaires.
Rose jest człowiekiem z otoczenia Trumpa, wcześniej współpracował z Mikiem Pence’em. Fakt, że pracował ze „zdrajcą”, nie przekreślił jego kariery, Rose nadrobił to wszystko, bo jak mało kto potrafi schlebiać Trumpowi. Na przykład stwierdzeniem, że Nagroda Nobla nie jest warta Trumpa, że najlepiej, gdyby ustanowił własną – bo byłaby największa na świecie.
Swoją nominację Rose zawdzięcza wstawiennictwu miliarderki Miriam Adelson, wdowie po magnacie kasynowym z Las Vegas Sheldonie Adelsonie, która zalicza się do największych darczyńców Partii Republikańskiej. Małżeństwo Adelsonów było znane z silnego poparcia dla Izraela.
Rose na ambasadora w Polsce został wyznaczony już w lutym. Dlaczego więc dopiero teraz zatwierdzono jego kandydaturę? Otóż nie jest on zawodowym dyplomatą. Przed objęciem placówki musiał więc do swojej roli zostać przygotowany. Te kilka miesięcy upłynęło mu na różnych szkoleniach dotyczących i działalności Departamentu Stanu, i Polski. W Ameryce te szkolenia to norma i są traktowane poważnie.
Jak poszło ambasadorowi? Przekonamy
Zatrzymać ludobójstwo w Palestynie
Ludobójstwo w Gazie trwa nieprzerwanie mimo globalnego sprzeciwu, mocnego głosu ONZ i innych organizacji międzynarodowych oraz liczonych w milionach protestów na całym świecie. Izrael nie reaguje na nic, wszak ma za plecami Stany Zjednoczone z Donaldem Trumpem. Zastygły w uporze jak owad w bursztynie ustami swojego premiera Netanjahu powtarza propagandową mantrę: „Izrael ma prawo do obrony”, „Żadnego państwa palestyńskiego nie będzie”, „IDF jest najbardziej moralną armią świata”. W ostatnich dniach opublikowano raport specjalny komisji śledczej ONZ, który potwierdza, że Izrael dopuścił się ludobójstwa na Palestyńczykach w Strefie Gazy.
Ludobójcze intencje
Pojęcie ludobójstwa, które stworzył polski żydowski prawnik Rafał Lemkin w reakcji na Zagładę Żydów europejskich dokonaną podczas II wojny światowej przez hitlerowskie Niemcy, weszło do zapisów prawa międzynarodowego w latach 40. Zapewne do głowy mu nie przyszło, że potomkowie ofiar Zagłady zostaną kiedyś o takie zbrodnie oskarżeni.
W ludobójczej agresji Izraela po 7 października 2023 r. – kilka tysięcy bojowników Hamasu z Gazy przedarło się wówczas przez zasieki i ogrodzenia i rozpoczęło walkę, w której, jak dziś się podaje, zginęło ok. 1,2 tys.
Izraelczyków, w tym 800 cywilów (izraelskie dane nie mogą być potwierdzone przez niezależne gremia, organizacje, media – nie mają one wstępu do Gazy) – śmierć poniosło już co najmniej 65 tys. osób, w tym ok. 20 tys. dzieci, spośród których 12 tys. nie miało ukończonych 12 lat. Ponad 20 tys. dzieci straciło jednego lub oboje rodziców. Miesięcznik „Lancet” uważa, że dane te (źródłem jest Ministerstwo Zdrowia Gazy) są radykalnie zaniżone.
Cała populacja Gazy (2,4 mln osób) została wygnana ze swoich domostw i wysiedlona. Ponad 90% budynków leży w gruzach. Zniszczone są szpitale, szkoły, uniwersytety, meczety i cmentarze, o infrastrukturze handlowej czy gastronomicznej nie wspominając. Gaza de facto jest zrównana z ziemią. Od października 2023 r. do 19 września br. odnotowano w niej 440 zgonów spowodowanych niedożywieniem, w tym 147 dzieci.
Represje dotykają także Palestyńczyków mieszkających na Zachodnim Brzegu: w 2025 r. zniszczono tam więcej palestyńskich domów niż łącznie w ciągu ostatnich 60 lat. Od 27 maja 1,4 tys. Palestyńczyków zostało zabitych przez Izrael podczas próby zdobycia żywności; od października 2023 r. w izraelskich więzieniach osadzono ponad 1,5 tys. palestyńskich dzieci. Również od października 2023 r. liczba palestyńskich więźniów politycznych sięgnęła bezprecedensowych 18 tys., przy czym w wyniku tortur i/lub złego traktowania zmarło ich co najmniej 76, w tym 46 ze Strefy Gazy.
Ponadto Izrael zabił w Gazie więcej dziennikarzy, niż zginęło łącznie podczas wojny secesyjnej w Stanach Zjednoczonych, w I i II wojnie światowej, wojnie koreańskiej i w Wietnamie (także konflikty w Kambodży i Laosie), w wojnie w Jugosławii w latach 90. i 2000. oraz w wojnie w Afganistanie po 11 września 2001 r.
W najważniejszej jak dotąd polskiej książce poświęconej Gazie, „Gaza. Rzecz o kulturze eksterminacji” Pawła Mościckiego, pada stwierdzenie, że w sprawie ludobójstwa najtrudniejsze jest udowodnienie ludobójczych intencji rządzącym i decydentom. Co właściwie niewyobrażalne, nieogarniona buta izraelskich elit politycznych pcha je tymczasem do mówienia o tym expressis verbis. Przytoczmy kilka wypowiedzi najwyższych funkcjonariuszy państwa. Minister obrony Izraela Jo’aw Galant: „Ogłaszam totalną blokadę Strefy Gazy. Odcinamy wszystko. Zero elektryczności. Zero jedzenia. Zero paliwa. Takie metody są konieczne, bo naszymi wrogami są ludzkie zwierzęta”. Jisra’el Kac, minister energii: „Cała ludność cywilna w Gazie musi natychmiast opuścić ten obszar. Wygramy. Nie dostaną ani kropli wody, ani jednej baterii, dopóki nie opuszczą tego miejsca”. Minister finansów Becalel Smotricz: „Nie ma półśrodków… Rafah, Dajr al-Balah, Muchajjam an-Nusajrat – całkowita zagłada. (…) Nie ma dla nich miejsca pod słońcem”. Nissim Vaturi, wiceprzewodniczący Knesetu: „Teraz wszyscy mamy jeden wspólny cel – wymazanie Strefy Gazy z powierzchni ziemi”. Gen. dyw. Ghassan Alian: „Nie będzie prądu ani wody [w Gazie], będzie tylko zniszczenie. Chcieliście piekła, dostaniecie piekło”.
W konsekwencji do maja 2025 r. Izrael zrzucił na Gazę w ponad 11 tys. nalotów ponad 100 tys. ton „trotylu” (szacunkowe dane). To 10-krotnie więcej niż moc bomby zrzuconej przez USA na Hiroszimę. I wielokrotnie więcej niż siła alianckich bombardowań Drezna, Kolonii i Hamburga.
Potwornym paradoksem jest, że firmy produkujące pociski użyte do ataku na konwój humanitarny World Central Kitchen – mimo że był poprawnie oznakowany i poinformował Izraelczyków o swoim przejeździe, zabici zostali wszyscy uczestnicy, w tym polski wolontariusz Damian Soból – bez żenady reklamowały swoje produkty na międzynarodowych targach broni w Kielcach, gdzie wystawiało się 10 izraelskich firm zbrojeniowych. W tej sprawie osobiście, we współpracy z propalestyńską inicjatywą Kaktus, złożyłem w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Kielcach oficjalne doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa „pomocnictwa w ludobójstwie” przez pracowników izraelskich firm zbrojeniowych obecnych na targach. Policja przesłuchała kilku z nich. Sprawa jest w rękach prokuratury. To pierwsza taka interwencja wobec Izraelczyków, którzy reklamowali swoje produkty jako „przetestowane w boju” i używane właśnie w ludobójczej operacji IDF „Swords of Iron” (Żelazne miecze).
Konflikt? Nie – okupacja!
Samo określenie konflikt wprowadza w błąd, bagatelizując istotę nadużyć Izraela. Tymczasem relacje społeczności palestyńskiej – tej mieszkającej w Gazie i tej na Zachodnim Brzegu (w tzw. Autonomii Palestyńskiej) – znajdują odniesienie w przepisach prawa międzynarodowego. Te zaś precyzują: to okupacja, która trwa od wojny w 1967 r. I niemal wszystkie zapisy o obowiązkach państwa okupacyjnego Izrael łamie systematycznie od samego początku. Sztandarowym przykładem jest tzw. polityka nielegalnego osadnictwa. Zachodni Brzeg zamieszkuje obecnie ponad 750 tys. nielegalnych osadników izraelskich, którzy dokonują nieustannie aktów przemocy, kradzieży, dewastacji i mordów na ludności palestyńskiej. Wszystko to pod osłoną izraelskiej armii, policji i służb specjalnych. Izrael ma wobec okupowanych obowiązki, z których się nie wywiązuje, nie ma natomiast żadnego „prawa do obrony”. Prawo do obrony, w tym militarnej, mają natomiast wedle prawa międzynarodowego Palestyńczycy (czyli także Hamas). Wynika to z zapisów konwencji haskiej i genewskiej.
Samo określenie terroryzm jest uznaniowe i nieprecyzyjne. Szafuje nim tak potężny gracz świata polityki jak USA, które same jako państwo spełniają wszystkie warunki takiej oceny. Oto więc światowy terrorysta i jego totumfacki – Izrael decydują o tym, kogo napiętnować tym określeniem. Działania Mosadu, izraelskiej agencji wywiadowczej, wyczerpują wszelkie znamiona tego, co definiuje się jako terroryzm. W Polsce wznowiono właśnie książkę Ronena Bergmana, izraelsko-amerykańskiego dziennikarza (w tym „New York Timesa”), „Powstań i zabij pierwszy. Tajna historia skrytobójczych akcji izraelskich służb specjalnych”. Nieprzerwanie od lat 50. Izraelczycy prowadzą akcje podkładania bomb i mordowania tych, których uznają za wrogów.
Hamas, który wyrósł z tradycji działalności
Jestem terrorystą! Mam na to dekret Trumpa
Dokładnie od tygodnia. Od poniedziałku 22 września mogę o sobie mówić (nie wiem, czy sądzić), że decyzją administracyjną amerykańskiego prezydenta o nazwisku Trump (może już Państwo o nim słyszeli) jestem terrorystą. Chociaż to nie dokument imienny ze zdjęciem i odciskami palców (na razie), ale jedynie dekretacja dotycząca większej, acz niedookreślonej grupy.
Otóż ów Trumpowy dekret mówi: „Antifa rekrutuje, szkoli i radykalizuje młodych Amerykanów, by angażowali się w przemoc i tłumienie działalności politycznej, stosuje skomplikowane środki i mechanizmy w celu ochrony tożsamości swoich działaczy i ukrycia źródeł finansowania i działalności, co ma utrudnić egzekwowanie prawa i umożliwić rekrutowanie nowych członków”. I dalej: „Osoby powiązane z Antifą i działające w jej imieniu współpracują z innymi organizacjami i podmiotami w celu szerzenia, podżegania i propagowania przemocy politycznej, a także tłumienia wolności słowa. Te zorganizowane działania mające na celu osiągnięcie celów politycznych przez przymus i zastraszanie stanowią krajowy terroryzm. Ze względu na wyżej wymieniony schemat przemocy politycznej mającej na celu tłumienie legalnej działalności politycznej i utrudnianie funkcjonowania państwa prawa niniejszym uznaję Antifę za krajową organizację terrorystyczną”.
Byłem co prawda raz w USA, dość dawno, ponad 25 lat temu, ale wówczas nie zajmowałem się działaniami politycznymi na terenie Stanów, chyba że za takie uznać zaspokojenie podczas spaceru po Manhattanie potrzeb fizjologicznych w Trump Tower. Od lat jestem jednak zaangażowany w działania grup antyfaszystowskich
Od Charliego Kirka do wojny domowej
Administracja Trumpa potraktowała wschodzącą gwiazdę prawicy jak bohatera narodowego, a nawet męczennika
Korespondencja z USA
Czy zastrzelony 10 września na kampusie uniwersyteckim w Utah Charlie Kirk był świętym, czy prowokatorem? Poniósł śmierć jak żołnierz na polu walki albo jak męczennik? Czy jego śmierć przyniesie Ameryce koniec wolności słowa, a nawet wojnę domową?
Morderstwo dokonane niemal na oczach całego świata (nagrania momentu, gdy kula przeszywa szyję ofiary, można obejrzeć w sieci) prawdziwie wstrząsnęło Amerykanami. Zbladły przy nim wszystkie skandale ostatnich miesięcy: mrożące krew w żyłach uliczne łapanki urządzane na nielegalnie przebywających w kraju imigrantów przez agentów ICE (Immigration and Customs Enforcement, Urząd Celno-Imigracyjny – przyp. red.), nieludzkie warunki w ośrodkach detencyjnych strzeżonych przez krokodyle, a nawet afera z listą Epsteina, która pogłębia rozłam w łonie MAGA.
Szokiem dla Amerykanów był zarówno fakt, że stali się świadkami bezprecedensowego aktu przemocy na tle politycznym, jak i reakcje na to morderstwo. I to nie tylko w społeczeństwie, którego część jest gotowa mniej lub bardziej otwarcie zgodzić się z opinią, że Kirk otrzymał zasłużoną karę za szerzenie mowy nienawiści i ideologii wykluczania, ale przede wszystkim w Białym Domu. Administracja Trumpa potraktowała bowiem 31-letniego aktywistę i wschodzącą gwiazdę amerykańskiej prawicy jak największego bohatera narodowego, a nawet świętego i męczennika. Kirk został pośmiertnie nagrodzony Prezydenckim Medalem Wolności – najwyższym odznaczeniem państwowym dla osoby cywilnej, a jego ciało przewiózł do rodzinnego Phoenix sam J.D. Vance na pokładzie Air Force Two. Trump zaś poinformował Amerykanów, że mają do czynienia z aktem nienawiści ze strony radykalnej lewicy i że mord na „bojowniku o prawdę” zostanie adekwatnie pomszczony.
Płynąca z Białego Domu retoryka wendety, mimo nawoływań do ostudzenia emocji, w tym ze strony republikańskiego gubernatora stanu Utah, tylko się nasilała, a złudzenia, że Trump pójdzie w ślady poprzednich prezydentów, rozwiały się na dobre.
Od historycznej przemowy Abrahama Lincolna na Narodowym Cmentarzu Gettysburskim w 1863 r. (pod Gettysburgiem stoczona została przełomowa bitwa w wojnie secesyjnej) tradycją amerykańskich prezydentów było wychodzenie do narodu w chwilach katastrof z przesłaniem o jedności i dialogu i bezwarunkowe potępienie przemocy. Tak zareagował Bill Clinton po zamachu bombowym w Oklahoma City w 1995 r., George W. Bush po atakach 11 września 2001 r. i Joe Biden po objęciu prezydentury krótko po tym, jak armia MAGA wdarła się na Kapitol. W tych przemówieniach zawsze pojawiało się odwołanie do preambuły konstytucji, którą rozpoczynają słynne słowa: „We, the people” (My, naród), mające zaakcentować odpowiedzialność rządu za działanie na rzecz i w imieniu wszystkich obywateli.
Tydzień po śmierci Kirka stało się jasne, że bez względu na to, co ostatecznie ustalą śledczy, Biały Dom ma zamiar wykorzystać jego śmierć do poszerzenia i umocnienia prezydenckiej władzy w państwie, przy całkowitej zgodzie reszty republikanów.
Przyjrzyjmy się sytuacji. Charlie Kirk, szef konserwatywnej organizacji Turning Point USA, którą założył jako 18-latek i której celem była polityczna aktywizacja młodzieży, m.in. poprzez wizyty na uniwersytetach (zginął w trakcie jednej z nich), był postacią mocno polaryzującą. Chrześcijański nacjonalista i promotor teorii spiskowej o „wielkiej wymianie” (demokraci chcą zastąpić białych Amerykanów kolorowymi i imigrantami), podważał zasadność ustawy o prawach obywatelskich i prawa osób nieheteronormatywnych, a Taylor Swift doradzał, by podporządkowała się przyszłemu mężowi, futboliście Travisowi Kelce’owi, bo jako kobieta to nie ona powinna stać u steru ich życia rodzinnego. Zainicjował też akcję tworzenia przez studentów i upubliczniania rejestrów wykładowców, którzy „sieją lewicową propagandę” i krytykują konserwatywny styl życia.
Wielkiej popularności przysporzył mu pogląd dotyczący posiadania broni – mówił, że nawet jeśli broń „uśmierca rocznie kilka osób, warto ponosić ten koszt, byśmy mieli drugą poprawkę”. Był jednym z najbardziej wpływowych prawicowych podcasterów i influencerów. Jego notowania w Waszyngtonie wzrosły po wyborach z 2024 r., gdy uznano, że jego działalność medialna przyczyniła się do zmiany optyki wśród młodych, szczególnie mężczyzn, bez których Trump nie świętowałby zwycięstwa. Własny dług wdzięczności wobec Kirka miał przy tym J.D. Vance.
To Kirk lobbował za jego kandydaturą u starszych synów Trumpa, którym ojciec powierzył misję znalezienia wiceprezydenta.
Donieś na krytyka Kirka
Czy w demokratycznym kraju zbudowanym na ideałach wolności słowa krytyczna ocena działań osoby publicznej winna być czynem karalnym? Po śmierci Kirka Amerykanie dowiedzieli się, że jak najbardziej tak. Trump już dzień po morderstwie przestrzegł naród, że nie będzie tolerował żadnego oczerniania „męczennika za prawdę i wolność”, a J.D. Vance, który w ramach hołdu Kirkowi cztery dni później wcielił się w gospodarza jego podcastu „The Charlie Kirk Show”, zachęcił Amerykanów, by składali donosy do pracodawców na tych, którzy wyrażają









