Tag "USA"

Powrót na stronę główną
Świat Wybory w USA

Powtórz kłamstwo wystarczająco często, a stanie się prawdą

Pokaż Trumpa wystarczająco często, a stanie się kandydatem większości

Korespondencja z USA

Gdy będą państwo czytać ten tekst, świat pewnie jeszcze nie otrząśnie się z szoku, ale już pojawi się wystarczająco wiele komentarzy i analiz wyjaśniających fenomen ponownej wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. W chwili gdy siadam do pisania, mam do dyspozycji wyłącznie szok, a za towarzystwo ciemny poranek, bo w noc wyborczą z 5 na 6 listopada w Kolorado, gdzie mieszkam, spadł pierwszy śnieg. Nad głową wisi więc ciężkie, szare niebo, a ulice zasnuwa równie szara mgła. Idealna aura do rozważań, co nas teraz czeka, jak napisała z samego rana znajoma, która w ramach protestu nie wysłała nawet dzieci do szkoły.

Ustaliliśmy w redakcji, że jeśli w chwili oddawania tego numeru do druku wyniki prezydenckiej potyczki wciąż będą nieznane, napiszę, co kształtowało wybory na ostatnim odcinku przed metą. Rozpoczęłam pracę już w przeddzień elekcji, a opierałam się na notatkach robionych w podróży, bo ostatni przedwyborczy tydzień spędziłam w Chicago. W korespondencji planowałam oddać klimat zaciekłej, acz wyrównanej walki, przyglądając się obojgu kandydatom i ich kampaniom. Sondaże do ostatniej chwili pokazywały przecież niebywale wyrównany bój. Obrazek, który zaczął się wyłaniać z tych zapisków, dał mi jednak do myślenia. Kłamstwa, skandale, mowa wykluczenia i nienawiści, status osądzonego kryminalisty prowadzającego się pod rękę z rasistami i suprematystami – wszystkie te sprawy były bardzo ważne i na pewno miały odegrać rolę w tych wyborach. Jeśli mimo wszystko nie przeszkodziłyby Trumpowi w sięgnięciu po laur zwycięzcy, oznaczałoby to jedno: że wygraną dała mu jego spektakularna widoczność i oglądalność, które przełożyły się na równie spektakularną klikalność, by użyć popularnego terminu.

Na czym opierałam tę przygnębiającą konstatację? Otóż w przekazach dnia, z których miała wypłynąć opowieść o zaciekłej walce, Kamali Harris nie było prawie wcale. Pojawiała się w przypisach, podczas gdy postać Trumpa rozpychała się łokciami i codziennie wypełniała niemal całą medialną przestrzeń. Kilkanaście godzin później miałam się przekonać, że moje wnioski były słuszne.

Możemy i powinniśmy się zastanawiać, do jakiego stopnia za zwycięstwem Trumpa stanęły „tradycyjne” czynniki kształtujące postawy wyborcze Amerykanów: „ekonomia, głupcze”, stosunek do imigracji i aborcji oraz wachlarz kwestii odwołujących się do osobistych przekonań i wartości, które od kilku dekad napędzają zjawisko nazywane wojnami kulturowymi. Mamy obowiązek zwrócić uwagę na skandalicznie eksponowany w kampanii Trumpa element rasizmu i suprematyzmu, który dzieli społeczeństwo i odbudowuje armię „jedynie słusznych właścicieli Ameryki”, uzurpujących sobie specjalne miejsce i prawa tylko dlatego, że mają „właściwy” kolor skóry i korzenie etniczne. Myśląc zaś o przyszłości naszych dzieci, szczególnie córek, powinniśmy niepokoić się informacją o entuzjazmie, z jakim męska część elektoratu odpowiedziała na seksizm i maczyzm kampanii Trumpa.

Pierwsze powyborcze badania wskazują, że szczególnie podatni na tego typu treści okazali się młodzi mężczyźni oraz wszyscy mężczyźni pochodzenia latynoskiego. Nie jest tajemnicą, że kultura latynoska pozostaje smutnym zakładnikiem maczyzmu w jego najgorszym wydaniu. Ani to, że w Ameryce dokonują się historyczne zmiany demograficzne, a populacja pochodzenia latynoskiego z całym jej dziedzictwem znajduje się w ich centrum. Latynosi są dziś najszybciej powiększającą się grupą etniczną w USA, w niektórych stanach wręcz większością wśród dzieci i młodzieży poniżej 18 lat.

Najgłośniej powinniśmy rozmawiać o dezinformacji i jej rosnącej roli w wyborach, nie tylko w Ameryce, ale i na całym świecie. Dezinformacja, szczególnie ta dotycząca rzekomych planów demokratów, by dać dziesięcioletnim dzieciom prawo zmiany płci bez wiedzy i zgody rodziców, miała zapewne największy wpływ na postawy wyborcze matek. Poświęcenie praw reprodukcyjnych wydawało im się w tej chwili mniejszym złem.

Nie zmieniam jednak zdania i pozostaję przy wniosku, że zwycięstwo Trumpa przejdzie do historii przede wszystkim jako znak dziwnych, niebezpiecznych czasów, w których żyjemy. Jeszcze jeden dowód na to, że wygrywa nie ten, kto trzyma się zasad i zdrowego rozsądku, ale ten, kogo widać i słychać. I kto sprawia, że rzeczywistość wydaje się dużo ciekawsza i bardziej rozrywkowa, niż jest naprawdę. Nie jestem w tej opinii odosobniona. Tom Nichols, ekspert ds. bezpieczeństwa i były doradca polityczny na Kapitolu, wyjaśnia: „Oczywiście niektórzy wyborcy wciąż upierają się, że prezydenci niczym magicy kontrolują ceny podstawowych dóbr. Inni mają szczere obawy dotyczące imigracji lub odpowiedzieli na hasła, w których pobrzmiewa faszyzm i natywizm. Jeszcze inni po prostu nigdy nie zagłosowaliby na kobietę, zwłaszcza czarnoskórą. Ale ostatecznie większość wyborców wybrała Trumpa, bo łaknęła tego, co im oferował: nieprzerwanego reality show opartego na wściekłości i żalach” („The Atlantic”, 6 listopada 2024 r.).

Mój kalendarz z ostatniego przedwyborczego tygodnia jest tego najlepszym potwierdzeniem.

Środa, 30 października

Gdy wyciągam walizkę, by się pakować przed podróżą do Chicago, Donald Trump prezentuje Ameryce najnowszy skecz. W odblaskowej kamizelce śmieciarza, ma co prawda trudności ze znalezieniem klamki na drzwiach śmieciarki, a jego skok do szoferki nie przypomina ruchów supermana, za jakiego każe się Ameryce uważać, ale telewizja to transmituje, wyborcy się śmieją – i to najważniejsze. Pomysł ze śmieciarką podsunął mu prezydent Biden, któremu dzień wcześniej puściły nerwy i w emocjach nazwał wyborców Trumpa „śmieciami”. Na wiec w Wisconsin Trump przyjechał więc zebrać „swoje śmieci”. Chodzi też o odwrócenie kota ogonem po tym, jak odwiedzając w weekend Nowy Jork, Trump zaprosił na scenę komika Tony’ego Hinchcliffe’a. Nawiązując do imigracyjnej retoryki Trumpa, w której imigranci często przedstawiani są jako „śmieci”, a Ameryka jako „światowe wysypisko”, Hinchcliffe stwierdził, że „wyspą śmieci” jest także Portoryko. Portorykańczycy głosować nie mogą, ale ich krewni na kontynencie – owszem. Armia latynoskich gwiazd w USA zagotowała się z oburzenia i zapowiedziała odwet przy urnach. J.D. Vance pomaga bossowi, jak może, i już od trzech dni doradza wszystkim, by „wzięli na wstrzymanie”, a najlepiej przyłączyli się do żartów. Pod koniec dnia w sondażach słupki poparcia Latynosów dla Trumpa nie tylko nie ucierpiały, ale wręcz podskoczyły.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Roman Kurkiewicz

Hameryko, bo jo cie kochom

Krótka piłka z tymi wyborami w USA, Trump pozamiatał w kilkanaście godzin, żadnych Kapitoli szturmować nie trzeba, faszyści wszystkich krajów zachwyceni. Z głębokim rechotem czytałem polskie komentarze pełne zdziwienia: „Zaskakujące wieści z Kremla. Takiej reakcji Putina się nie spodziewano”. A cóż powiedział prezydent Rosji na wieść o wyborze przez Amerykanów Trumpa? „Mówimy o nieprzyjaznym kraju, który jest bezpośrednio i pośrednio zaangażowany w wojnę przeciwko naszemu państwu” – gratulacji nie będzie, a stosunki dwustronne są najgorsze w historii. A jeszcze wczoraj czytałem, jak Putin pompuje miliony, żeby Trump wygrał, i jak w tym celu destabilizuje sam proces wyborczy. Wszystko to jakoś się nie składa w spójną opowieść. Ale polska miłość do USA jest ślepa i, jak z definicji, nie widzi, bo nie chce i nie może widzieć, czym polityka amerykańska jest w istocie, czym są jej interesy i jak kompletnie nieważna jest w tej perspektywie jakaś tam Polska.

Sięgnąłem ostatnio do ważnej i zajmującej skądinąd książki nieżyjącego już prof. Wiktora Osiatyńskiego „Prawa człowieka i ich granice”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Punk rock według Donalda Trumpa

„Wybraniec” demaskuje mit sukcesu, który w swoich opowieściach zbudował Trump

Ali Abbasi – irański reżyser i scenarzysta filmowy; do kin wszedł jego najnowszy film, „Wybraniec”, o początkach kariery Donalda Trumpa.

Co poczułeś, kiedy się dowiedziałeś o nieudanym zamachu na Donalda Trumpa? W jednej chwili pracujesz nad sugestywnym filmem o byłym prezydencie, a w drugiej ociera się on o śmierć…
– Pamiętam moment, kiedy się obudziłem tego dnia. Pierwszym newsem, który wtedy przeczytałem, była właśnie informacja o zamachu. Nie ukrywam, że mną wstrząsnęła. Bardzo dużo czasu spędziłem z tymi postaciami i nawet jeśli nie znam Trumpa prywatnie, to wciąż mam wrażenie, że całkiem dobrze go znam. Możemy różnić się poglądowo – politycznie jesteśmy na antypodach – ale to wciąż człowiek. I nikomu nie życzę znalezienia się w takiej sytuacji. Ona pokazuje, jak niebezpiecznym społecznie i politycznie miejscem jest współczesna Ameryka. Przemoc mamy tu na porządku dziennym – realnie dotyka ona każdego z nas. Kiedy myślę o tym zamachu, czuję ogromny smutek.

Dlaczego?
– Bo nie powinno dochodzić do tak radykalnych sytuacji. Niezależnie od poglądów powinniśmy traktować się z szacunkiem i nie szufladkować siebie przez pryzmat polityki. W idealnym świecie czyjeś opinie nie są z automatu powodem do szerzenia przemocy i krzywdzenia ludzi. W taką wizję przyszłości staram się wierzyć.

Macie jakieś cechy wspólne z Trumpem?
– Trump od zawsze był dla mnie ambitnym człowiekiem, który nigdy nie bał się dążyć do swoich celów w nieustępliwy sposób. I praca nad tym filmem wymagała właśnie takiego podejścia. Bardzo długo szukaliśmy dystrybutora, który podjąłby się tego wyzwania. Tyle że to trochę tanie porównanie, nie sądzisz? (śmiech). Każdy, kto chce osiągnąć w życiu coś więcej, musi dać z siebie dosłownie wszystko. Wymaga to poświęceń i dążenia do celu. To jedynie udowadnia, że ta droga Trumpa do sukcesu niejako nie różni się od innych historii. I to był nasz punkt wyjścia: młody Donald musiał przejść taką samą drogę jak my wszyscy, tyle że na swoich zasadach. Nie zmienia to faktu, że „Wybraniec” stara się demaskować mit tego „niebywałego” sukcesu, który Trump zbudował w swoich opowieściach. Dodam jeszcze, że aktualnie to najlepszy film o Trumpie w historii – bo żaden inny nie powstał (śmiech).

Kim jest dla ciebie Donald Trump?
– Punkrockowcem!

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Odetnij jedną, wyrośnie kolejna głowa „terrorysty”

Ciągłe wsparcie, którego Ameryka udziela Izraelowi, sprawia, że w oczach świata ona również jest odpowiedzialna za ofiary i cierpienie

 

Paul R. Pillar jest akademikiem (doktorat w 1978 r. uzyskał na Uniwersytecie Princeton) oraz byłym pracownikiem CIA z 28-letnim stażem. Jako pracownik wywiadu pełnił wiele funkcji. Był m.in. asystentem wykonawczym dyrektora CIA Williama H. Webstera – jedynej osoby, która sprawowała funkcję dyrektora zarówno FBI, jak i CIA. Pillar może się pochwalić kilkoma interesującymi książkami, takimi jak wydana w 1983 r. „Negotiating Peace. War Termination as a Bargaining Process”, „Terrorism and U.S. Foreign Policy” (wydanie pierwsze w 1999 r., uaktualnione w 2004 r.) oraz „Why America Misunderstands the World. National Experience and Roots of Misperception” z 2016 r. Obecnie Pillar jest związany z Center for Security Studies Uniwersytetu Georgetown i z Geneva Centre for Security Policy. Jego analizy można znaleźć na łamach pisma „The National Interest”, z którym współpracuje.

Poniżej prezentujemy fragmenty artykułu, który ukazał się 29 września w witrynie internetowej Responsible Statecraft. Z całością można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/nasrallah-israel-hezbollah/.

 

(…) Izraelski premier Beniamin Netanjahu twierdzi, że Izrael walczy z Hezbollahem, a nie z Libanem, ale to Liban cierpi na skutek walk. Kraj ten był pogrążony w głębokim kryzysie ekonomicznym przed obecnymi atakami [Izraela], a towarzyszący mu kryzys polityczny nie zostanie przezwyciężony poprzez zniszczenie organizacji, która jest jedną z głównych libańskich partii politycznych. Ugrupowaniem, które ma swoich ministrów w rządzie i posłów w parlamencie i jest częścią koalicji wraz z chrześcijanami i innymi siłami.

Izraelskie ataki, łącznie z zabiciem [Hasana] Nasrallaha, nie wyeliminują zdolności – a na pewno chęci – różnych środowisk w Libanie, aby odpowiedzieć siłą na działania Izraela. Operacje izraelskie – na wzór tych przeciwko Hamasowi – opierają się na przeświadczeniu, że groźby użycia przemocy wobec Izraela wynikają z wrogiego charakteru niektórych grup, jedyną zatem właściwą odpowiedzią jest zabicie jak największej liczby członków, a najlepiej przywódców tychże grup. Tymczasem główną przyczyną przemocy jest gniew z powodu działań Izraela, nie zależy ona od charakteru czy istnienia jakiejś konkretnej grupy. Jak uprzytamnia długa historia konfliktu Izraela z Palestyńczykami, jeśli jakakolwiek grupa oporu zostanie pokonana lub zmarginalizowana, gniew i chęć odwetu znajdą inne

Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Stanisław Filipowicz

Jankesi

Żyć można dla prawdy albo dla efektu. Dziś na ogół robimy wszystko dla efektu, gorączkowo próbując nadążyć za trendem. Takie skłonności czynią z człowieka idealnego kandydata na polityka. Czasy, gdy politycy zajmowali się przełamywaniem barier, a nie zdobywaniem poparcia poprzez pochlebstwa i fałszywe obietnice, już dawno minęły.

Bywa jednak, że coś jeszcze zaszeleści. Bardzo spodobał mi się Cornel West, który w amerykańskich wyborach próbował zdobyć nominację z ramienia zielonych – ciemnoskóry filozof, jazzman, nowojorski profesor. Błyskotliwy, przebojowy. Zapytany w rozmowie ze Stephenem Sackurem z BBC, co będzie po wyborach, odpowiedział: „Jeśli wygra Trump, będzie druga wojna domowa, jeśli wygra Biden, trzecia wojna światowa”. Ciekawe. Oczywiście Biden nie jest już kandydatem, ale nie zapominajmy, że Kamala Harris przyjęła namaszczenie właśnie z jego rąk. Nie będzie więc żadnym nadużyciem stwierdzenie, że jesteśmy wciąż na tym samym torze.

A gdzie szczęśliwa Ameryka, gdzie się podziała? Druga już wojna domowa na horyzoncie? Od dawna dużo się mówi na temat napięć, konfliktów, walki plemion politycznych. Przewidywania Westa nie są więc oderwane od rzeczywistości.

Ten tekst piszę z przekory

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Izrael osamotniony

Społeczność międzynarodowa coraz mniej rozumie Izrael, a Netanjahu wciąż nie ujawnia swojej strategii

Już rok minął od ataku Hamasu na izraelskich cywilów mieszkających na pograniczu ze Strefą Gazy. Atak, w którym zginęło 1,2 tys. osób po stronie izraelskiej i który sprawił, że w rękach bojowników Hamasu znalazło się 251 zakładników (przede wszystkim Izraelczyków, ale także obywateli innych państw), okazał się początkiem eskalacji, która po kilkunastu miesiącach wciąż nabiera tempa.

Izraelskie wojska jeszcze w październiku 2023 r. rozpoczęły intensywną operację w Strefie Gazy, która nie ograniczyła się do (jak to bywało w poprzednich okresach nasilenia konfliktu z Hamasem) ostrzału celów w Gazie, zdaniem Izraelczyków bardzo precyzyjnych, ale i tak krytykowanych na arenie międzynarodowej jako „nieproporcjonalne” ze względu na liczbę zabitych cywilów. Siły Obrony Izraela do Gazy wkroczyły z pełną mocą, angażując wojska lądowe, a za cel operacji stawiając uwolnienie zakładników i zniszczenie Hamasu.

Już w październiku te cele zdawały się mgliste, a rok później wygląda na to, że Hamas nie stracił zdolności operacyjnych, w tym do zadawania ciosów w głębi Izraela. Otwarcie frontu północnego i walka z Hezbollahem, który już 8 października 2023 r. rozpoczął ostrzał miejscowości położonych w pobliżu granicy z Libanem, także nie sprawiły, że Izrael stał się bezpieczniejszym miejscem.

Prawdziwe cele

Dzisiaj, po roku intensywnej wojny, wcale nie jest bliżej do osiągnięcia deklarowanych przez Beniamina Netanjahu celów strategicznych, tym bardziej że doszło do nich całkowite rozbrojenie Hezbollahu jako warunek zakończenia bombardowań Libanu i rajdów izraelskich żołnierzy w południowej części tego kraju. Beniaminowi Netanjahu udało się może doprowadzić do kilku spektakularnych zwycięstw, takich jak zabicie Ismaila Hanijji, szefa biura politycznego Hamasu, czy Hasana Nasr Allaha, sekretarza generalnego Hezbollahu. Nie wygląda jednak na to, by te śmierci zbliżyły Izrael do zrealizowania najważniejszych celów podawanych do wiadomości publicznej.

Śmierć liderów dwóch organizacji uważanych przez Izraelczyków za najbardziej zagrażające bezpieczeństwu publicznemu przynajmniej chwilowo poprawiła nastroje w Tel Awiwie czy w zachodniej części Jerozolimy. Od wielu miesięcy na ulice wychodzili demonstranci związani ze środowiskiem rodzin zakładników przetrzymywanych w Gazie. Podczas ogromnych manifestacji, w których nierzadko brali udział również liderzy opozycji, tacy jak były premier Jair Lapid, domagano się zwłaszcza doprowadzenia do końca negocjacji rozejmowych z Hamasem. To bowiem uznawano w tych środowiskach za największą szansę na uwolnienie bliskich. Demonstrujący podawali też w wątpliwość zdolność Beniamina Netanjahu do wyprowadzenia kraju z dramatycznej sytuacji, wielokrotnie wprost domagając się od premiera dymisji.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Podzwonne dla starej gwardii

W wyborach prezydenckich debiutuje nowa prawica, która zmienia kurs amerykańskiego konserwatyzmu

Korespondencja z USA

Konwencje partyjne odbywające się latem w roku wyborów to w dzisiejszych czasach przede wszystkim wielka feta z udziałem partyjnej wierchuszki i występami celebrytów. Mamy oczywiście liczenie głosów i uroczyste ogłaszanie, kogo partia nominuje na kandydata w wyborach, ale to tylko formalność. Od 1912 r. kandydata wyłania nie partia – a stąd wzięła się tradycja organizowania konwencji, na której zapadała taka decyzja – lecz trwające kilka miesięcy prawybory. Od konwencji oczekuje się głównie tego, że zmobilizuje bazę wyborczą i przedstawi szerszej publiczności kandydata na wiceprezydenta. Jego wybór bowiem jest już subiektywny i niedemokratyczny, odbywa się za zamkniętymi drzwiami.

W atmosferze widowiska reżyserowanego przez najlepszych speców z branży i momentami przypominającego raczej biletowaną imprezę rozrywkową niż zjazd partii łatwo zapomnieć, że konwencja służy innym celom. Organizowana w tej formie raz na cztery lata, wprowadza do publicznej świadomości nowe nazwiska warte zapamiętania, poza tym jest swoistym przeglądem platform i stanowisk kładących podwaliny pod partyjny światopogląd i zaplecze programowe. Młodym mówcą na konwencji demokratów w 2004 r. był Barack Obama, który cztery lata później został prezydentem. Konwencje z lat 2016 (wyścig między Hillary Clinton a Donaldem Trumpem) oraz 2020 (Donald Trump kontra Joe Biden) ujawniły osłabiające partie rozłamy i walki frakcji. W 2016 r. w poważnym kryzysie tożsamości byli demokraci, cztery lata później republikanie.

Zmiana kursu

Od czasu do czasu, raz na kilka dekad, jesteśmy w czasie konwencji świadkami czegoś jeszcze innego – propozycji na tyle zasadniczej zmiany kursu, że nowe oblicze partii może się stać wręcz nierozpoznawalne dla jej własnego elektoratu. Tak było w roku 1996 w Chicago podczas konwencji demokratów. Ubiegający się o reelekcję Bill Clinton przedstawił wówczas wizję rozwoju państwa promującą oportunizm ekonomiczny kosztem interesu grup, które demokraci tradycyjnie reprezentowali. Przypieczętował tę zmianę podpisaniem kilka dni później sławetnej reformy systemu pomocy socjalnej, która drastycznie przedefiniowała rolę w nim i stopień zaangażowania państwa. Jej skutkiem, choć widocznym dopiero po kilkunastu latach, było nasilenie się biedy, zwłaszcza wśród dzieci, przy historycznym wzroście nierówności ekonomicznych. Drugim skutkiem była wymiana pasażerów pędzącego w nowym kierunku pociągu demokratów. Masowo zaczęli z niego wysiadać prowincjusze i niebieskie kołnierzyki, ustępując miejsca bardziej majętnym i wykształconym mieszczuchom. Trend ten utrzymuje się do dziś.

Rok 2024 przyniósł nam podobne przeobrażenie,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Przesmyk strachu

Znowu druty, zapory, zamknięte granice. Szkoda otwarcia na sąsiadów z Rosji, z Białorusi. Wszystkim to się opłacało

W upalny dzień w końcu sierpnia ambasador USA Mark Brzezinski przy okazji odwiedzin na Suwalszczyźnie wykąpał się w Kanale Augustowskim, niedaleko granicy z Białorusią. Przekaz był oczywisty: tu jest bezpiecznie, nie ma czego się bać, Ameryka jest z wami.

Czy rzeczywiście uspokoił mieszkańców tzw. przesmyku suwalskiego, wąskiego pasa wzdłuż granicy Polski z Litwą? Granica ta ma 104 km. W linii prostej to 65 km. Tyle wystarczyłoby Rosjanom, aby przebić się z Białorusi do obwodu kaliningradzkiego (dziś królewieckiego) i tym samym odciąć Litwę, Łotwę i Estonię od pozostałych krajów NATO.

Strach, który teraz gasi amerykański ambasador, w dużej mierze jest dziełem Amerykanów. Już rok po aneksji Krymu przez Rosjan ówczesny dowódca sił zbrojnych USA w Europie gen. Benjamin Hodges twierdził, że przesmyk suwalski to „jeden z najbardziej zapalnych punktów na mapie świata”. Po napaści Rosji na Ukrainę portal Politico opublikował w czerwcu 2022 r. komentarz w tonie wręcz dramatycznym: „Najgroźniejsze miejsce na Ziemi znajduje się teraz w Polsce”. I dodatkowo postraszył, że USA i inne kraje NATO niekoniecznie zaryzykują globalną wojnę w obronie takiego skrawka.

Przy granicy

Pół wieku z okładem, dokładnie 56 lat, spędził tuż przy granicy z obwodem Andrzej Krajewski, który 44 lata był nadleśniczym, z czego ogromną większość w przygranicznych Żytkiejmach. Gdy byłem u niego przed pięcioma laty, żartował, że rosyjscy pogranicznicy bez trudu mogą sprawdzać, co jego żona podaje na obiad, bo do granicy raptem kilkaset kroków, a okno szerokie, panoramiczne. I choć już wtedy stosunki między Polską a Rosją mocno się schłodziły, przecież rozmawialiśmy nie o wojnie, zasiekach, przesmyku, ale o tym, że państwa Krajewskich odwiedzają łosie, jelenie, sarny, czasami nawet coś wyskubią w ogrodzie, co trudno zwierzakom brać za złe. – Teraz znowu wszystko zamknięte jak dawniej, znowu zapory, zwoje drutu kolczastego, znowu zona… Zwierzyna ginie. Mój wnuczek – już leśniczy – niedawno znalazł martwego łosia. Zaplątał się w drut kolczasty. Tragedia.

A przecież mogło być, już bywało, normalnie. Syn nadleśniczego, Jaromir, oczywiście z wykształcenia leśnik, od wielu już lat jest dyrektorem Parku Krajobrazowego Puszczy Rominckiej. Puszczę, tak jak wszystko tutaj, przecięła granica. – A puszcza to jeden organizm, więc choćby z tego powodu nasze kontakty z kolegami leśnikami z obwodu były intensywne – mówi Jaromir Krajewski. – Ale w ogóle kontakty były bardzo rozbudowane. W obydwie strony udawali się sportowcy, dziennikarze, samorządowcy. Wszystkim to się opłacało, granica, kiedyś tak tajemnicza i groźna, stawała się coraz bardziej oswojona, ludzie nawiązywali kontakty osobiste, rodziły się przyjaźnie.

W przypadku dyrektora Krajewskiego była to ta najważniejsza przyjaźń w życiu, bo w Kaliningradzie poznał żonę, która trafiła tu z dalekiej Syberii. Jej rodzice zostali w Kaliningradzie, więc dziś, po zerwaniu wszelkich kontaktów, trudno im się spotkać z córką i wnukami. – Tragedia – powtarza dziadek z Polski, nadleśniczy Krajewski. – Niby tak blisko, a przecież znowu, jak za radzieckich czasów, bardzo daleko.

Trójstyk nieprzyjaźni

Tuż obok Żytkiejm, które też po części przecięła granica, znajduje się trójstyk, gdzie spotykają się granice Rosji (obwodu), Litwy i Polski. To m.in. stąd, z głębi dziewiczego lasu, może ruszyć w kierunku Białorusi rosyjska nawała, by odciąć kraje bałtyckie od reszty Sojuszu i utorować drogę lądową z obwodu do kraju Łukaszenki. Kiedyś trójstyk przyciągał turystów, stanowił oczywistą atrakcję nie tylko dla miejscowych. Na parkingu pojawiały się autokary z całej Polski, a nawet zagraniczne. Dziś jest tylko jeden samochód osobowy z miejscową rejestracją; kiosk z pamiątkami i lodami nieczynny. I jakaś, znowu nieprzyjazna, cisza. Widok pięknego lasu psują potężne zwoje drutu kolczastego. To granica imperium. Wystarczy podejść kilkaset metrów, by trafić na „zęby smoka”, zaporę, która ma zatrzymać czołgi. – Czy zatrzyma czołgi i żołnierzy, tego nie wiemy – zwraca uwagę dyrektor parku. – Zwierzynę na pewno.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Lis o wilczych oczach

„Oni jedzą psy, należące do ludzi, którzy tam mieszkają. Jedzą koty”, postraszył podczas debaty prezydenckiej Donald Trump, oskarżając w ten sposób imigrantów z Haiti, że zjadą Amerykanom zwierzęta domowe. Bardzo cenne słowa, kolejny dowód, że to osioł i paranoik. Ale przecież to zupełnie w stylu banialuk prezesa, że imigranci roznoszą zarazki i gwałcą kobiety. Kamala Harris dobrze wypadła w tej debacie, rośnie nadzieja, że zostanie prezydentem – jakoś mi jednak trudno napisać: prezydentką.

Tego samego dnia kolejna dobra wiadomość: Ryszard Czarnecki zatrzymany na lotnisku przez CBA. Naczelny lizus Rzeczypospolitej, pieczeniarz, pączek w pisowskim maśle. A wracając do prezesa, martwię się o niego, taki ważny człowiek, a bierze udział w chuligańskich przepychankach pod pomnikiem smoleńskim; siłowanie się, duszenie, przypominało to starożytną rzeźbę Grupa Laokoona. Ów „spisek smoleński” jest czymś niesłychanym, przynajmniej w Europie, w Wenezueli by to uszło.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia

William Harriman a sprawa polska

W jakim stopniu doświadczenia biznesowe z międzywojnia mogły wpłynąć na jego rolę w kształtowaniu powojennych granic Polski?

Druga połowa 1944 r. to dla premiera Stanisława Mikołajczyka czas najtrudniejszy. W Londynie ma przeciwko sobie duumwirat: prezydenta i wodza naczelnego. Na polu międzynarodowym w trakcie powstania warszawskiego prowadzi najtrudniejsze negocjacje z Moskwą, w tym bezpośrednio ze Stalinem. Szczególną ich komplikacją jest powołanie alternatywnej dla rządu emigracyjnego Krajowej Rady Narodowej, przejmującej władzę na terenach wyzwalanych przez Armię Czerwoną. W Londynie Mikołajczykowi udaje się przy pomocy Brytyjczyków uzyskać wreszcie dymisję gen. Kazimierza Sosnkowskiego z funkcji naczelnego wodza i zastąpić go gen. Tadeuszem Borem-Komorowskim, który jednak swej funkcji przez ponad pół roku wykonywać nie może, gdyż znajduje się w niemieckiej niewoli.

Początek jesieni 1944 r. to kolejny wyjazd premiera do Moskwy. Po wstępnych konsultacjach Mikołajczyka z ministrami spraw zagranicznych: ZSRR – Wiaczesławem M. Mołotowem i Wielkiej Brytanii – Anthonym Edenem oraz ambasadorem USA w ZSRR Williamem A. Harrimanem rozmowy osiągają szczebel wyższy i toczą się już w trójkącie Stalin-Churchill-Mikołajczyk. W imieniu Roosevelta przysłuchuje się im Harriman.

Mikołajczyk widzi, że nie tylko on, ale i sprawa Polski jest przedmiotem gry trzech największych mocarzy świata. Jest coraz bardziej świadomy, że Stalin zręcznie rozgrywa swych rozmówców, że Churchill mu ustępuje, a przyszłość i granice Polski stają się obojętne Ameryce. Rozumie, że jest pionkiem, że powoli traci grunt pod nogami. Ale spraw kraju, w swoim rozumieniu, pragnie bronić za wszelką cenę. Mimo decyzji Wielkiej Trójki, ustalającej w Teheranie wschodnią granicę Polski, wciąż wierzy, iż będzie w stanie odwrócić bieg historii. Przed opuszczeniem Moskwy spotyka się ze ściągniętym tu z Lublina Bolesławem Bierutem, wówczas przewodniczącym Krajowej Rady Narodowej, odbywa także rozmowę ze Stalinem, w cztery oczy.

Niecierpliwy Churchill

Po powrocie do Londynu, podczas wystąpienia przed Radą Narodową Mikołajczyk otwarcie i z bólem stwierdza, że Polska „w politycznej strategii Anglii i Ameryki nie jest pozycją najważniejszą”. Oceniając realnie sytuację, nie widzi innej możliwości niż pójście na układ ze wspieranymi przez Moskwę reprezentantami nowej władzy w kraju. Takiej decyzji od polskiego premiera i od całego rządu londyńskiego coraz niecierpliwiej oczekuje Churchill. Jednak Mikołajczykowi nie udaje się uzyskać aprobaty kierowanego przez siebie rządu dla koncepcji, jakiej od pewnego czasu chce Churchill. Rada Ministrów na posiedzeniu 3 listopada 1944 r. uchwaliła, że nie widzi możliwości wyrażenia zgody na warunki postawione na konferencji w Moskwie, i zwróciła się „o ponowne rozważenie w najbliższej przyszłości całokształtu tych spraw w gronie Trzech Głównych Mocarstw Zjednoczonych z udziałem Rządu Polskiego”. Stojąc już w zasadzie na przegranej pozycji, Mikołajczyk wciąż liczy na uzyskanie pozytywnej reakcji Roosevelta wobec interpelacji w sprawie polskiej granicy wschodniej.

Raz jeszcze, zdesperowany, zwraca się o pomoc do Wincentego Witosa, kilkakrotnie namawia go do przylotu do Wielkiej Brytanii. Ufa, iż sama obecność Witosa w Londynie będzie oparciem – dla niego i dla odtworzenia wolnej Polski wedle wizji, o urzeczywistnienie której wciąż zabiega. Dzień po niekorzystnej dla jego koncepcji uchwale rządu wysyła do Witosa depeszę z prośbą o natychmiastowy wyjazd do Londynu. Gdy schorowany Witos wreszcie pozytywnie odpowiada na prośbę i rozpoczynają się przygotowania do jego przerzutu do Londynu, cały misterny plan okazuje się na nic. Mikołajczyk zostaje przymuszony do dymisji, a jego następcy, Tomaszowi Arciszewskiemu, Witos nie jest do niczego potrzebny.

Kilkakrotnie pojawiło się powyżej nazwisko amerykańskiego dyplomaty Williama A. Harrimana, którego udział w rozmowach Wielkiej Trójki niewątpliwie miał znaczący wpływ na projektowane losy Polski po zakończeniu działań wojennych. Rzecz dotyczy przede wszystkim konferencji w Moskwie w dniach 9-19 października 1944 r. Harriman był wówczas (w latach 1943-1946) ambasadorem USA w Moskwie. W spotkaniach uczestniczył w dwóch rolach. W pierwszych dniach konferencji – gdy rozmowy Stanisława Mikołajczyka toczyły się na szczeblu ministrów spraw zagranicznych Związku Radzieckiego, Wielkiej Brytanii i USA – reprezentował sekretarza stanu USA. Następnie, gdy rozmowy weszły na szczebel przywódców państw (Stalin i Churchill), Harriman reprezentował nieobecnego prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta. Ponownie zaś miał wpływ na losy Polski, biorąc udział w konferencji jałtańskiej (4-11 lutego 1945 r.).

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.