Tag "USA"

Powrót na stronę główną
Felietony Roman Kurkiewicz

Pomidor? Nie, kapitalizm

Powiedzieć: turbulencje, karuzela, rollercoaster, chaos do kwadratu, pęd ku niewiadomej, cyrk na kółkach, ziszczający się sen szaleńca – to jak nie powiedzieć nic.

Kiedy obserwujemy wydarzenia, komentarze, wypowiedzi amerykańskiego prezydenta z ostatnich dni, mamy wrażenie koszmarnego nienadążania, nieadekwatności, ogłuszonej zdolności do oceny. Ale przecież ani sam Trump, ani USA, ani cały ten globalny ukochany kapitalizm nie spadły nam z nieba jak resztki rakiety (nieuzbrojonej, na razie) Muska na Wielkopolskę. Trump już był prezydentem największej potęgi militarnej na świecie, która przez cztery lata interludium nie potrafiła go rozliczyć z żadnego z kilkudziesięciu udokumentowanych zarzutów. To teraz wrócił. I wali na oślep. Tak może się wydawać, bo zapewne jest w tym szaleństwie metoda. Wciąż jeszcze polityka światowa nie dopuszcza do siebie, że obcujemy z nieznanym i nieobliczalnym, że systemy zabezpieczeń albo przestały działać, albo były iluzją czy wręcz nie istniały.

Kiedy w ostatnich latach ktoś w Polsce komentował, że wojna Rosji w Ukrainie ma trzeciego głównego aktora (USA), nazywano go ruską onucą. Dzisiaj Trump mówi: wydaliśmy na tę wojnę 200 mld dol. więcej niż Europa, która wydała „tylko” 150 mld. Bez tych pieniędzy, baz CIA, szkoleń, sugestii o zbliżeniu z NATO – być może tej wojny, śmierci, zniszczeń by nie było. Europa, nie cała, owszem, ale z Polską na czele, w Amerykę wierzyła całym sercem, umysłem i budżetem przepalanym na zbrojenia. Dreszcz otrzeźwienia nadszedł, bo Trump ponad głowami europejskich przywódców i Unii zamierza wojnę skończyć na swoich i Putina warunkach, dla swojego – to nie ulega wątpliwości – interesu.

Pytanie, czy Trump jest wypadkiem przy pracy amerykańskiej niedemokracji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Czaputowicz. I wszystko jasne

Próbkę swojego zaangażowania i temperamentu (bo przecież nie roztropności) dał w „Rzeczpospolitej” Jacek Czaputowicz, były szef MSZ.

Wiadomo, chciał pochwalić Trumpa i jego ekipę, a Tuskowi dokopać. Wypowiedział się więc na temat tego, dlaczego amerykańscy żołnierze są w Polsce i dlaczego Polska przegrywa dyplomatycznie.

À propos amerykańskich żołnierzy napisał tak: „Nie obawialiśmy się wskazywać na zagrożenia, jakie stwarzał Nord Stream 2, format normandzki czy spór Unii z USA na tle porozumienia nuklearnego z Iranem. Zorganizowaliśmy wspólnie konferencję bliskowschodnią, uruchomiliśmy proces warszawski, współtworzyliśmy sojusz na rzecz wolności religii, byliśmy razem w Iraku i Afganistanie. Angażowaliśmy się więc w sprawy daleko wybiegające poza nasze własne podwórko.

Czy tak trudno zrozumieć, dlaczego żołnierze amerykańscy są w Polsce?”.

Trudno zrozumieć, dlaczego Jackowi Czaputowiczowi nie przyszło do głowy, że amerykańscy żołnierze są w Polsce, bo w Waszyngtonie uznano, że służy to amerykańskim interesom. Ale były szef MSZ uważa, że Polska rozczuliła Amerykanów swoją przymilnością, więc wzruszeni tym dali nam cukierka. I oto na naszych oczach rodzi się doktryna Czaputowicza w stosunkach międzynarodowych: bądź przymilny, to coś ci skapnie.

Były minister wzruszył się też przemówieniem sekretarza obrony USA w Warszawie. „Czy rozumiemy przesłania – pytał dramatycznie – które wygłosił sekretarz obrony USA Pete Hegseth w Warszawie: Polacy mają podobny do Amerykanów etos wojownika, Stany Zjednoczone mogły zawsze na Polskę liczyć, byliśmy z nimi w Iraku i Afganistanie, zbrojąc się, Polska będzie bronić całego kontynentu?”. Owszem, panie Czaputowicz, rozumiemy – Pete Hegseth, prezenter telewizji Fox News i ogólnie osoba mało kompetentna w zakresie spraw zagranicznych i obronnych, wygłosił dziennikarskie dyrdymały. Żeby było wzniośle i miło. Że polscy wojownicy będą bronić całego europejskiego kontynentu. Sprzętem kupionym od Amerykanów. I w zasadzie cały konkret to te zakupy…

No i jeszcze jedna mądrość pana C. Komentując paryskie spotkanie, napisał: „Polska ma najsilniejszą armię w Europie, liczono więc, że przyłączy się do koalicji pilnującej pokoju w Ukrainie i pociągnie za sobą inne państwa. Tymczasem Polska, która sprawuje prezydencję w Unii Europejskiej, zrobiła w portki”.

Cóż, fakty są takie, że Polska jest w koalicji wspomagającej Ukrainę i jest jednym z jej najważniejszych uczestników. Tym ważniejszym, że z tej koalicji – czego Czaputowicz nie zauważył – właśnie wychodzą Stany Zjednoczone. Cóż więc Polska powinna robić zdaniem byłego ministra: chwalić Trumpa czy już nie?

Jeśli zaś chodzi o polskich żołnierzy w Ukrainie – decyzja Tuska jest roztropna i zrozumiała. Po pierwsze, 80% Polaków tego nie chce. Po drugie, są względy historyczne, które nakazują ostrożność. Dlatego polskich żołnierzy w Ukrainie być nie powinno.

Pomińmy zwrot o robieniu w portki – bo to śmieszne. Zwłaszcza w MSZ, w którym Czaputowicz ma opinię najbardziej strachliwego ministra XXI w. – którym dyrektor generalny kręcił, jak chciał. Może przyszedł czas odreagowania?

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Kochali USA, bo dostawali pieniądze

Polacy też na liście płac USAID

Przez dekady Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) była dla Kremla ekspozyturą CIA, finansującą i organizującą przewroty w krajach Azji, Ameryki Południowej i Afryki, a ostatnio także w republikach postradzieckich. Dziś identyczny pogląd lansuje amerykańska prawica.

Robert F. Kennedy Jr., sekretarz zdrowia i opieki społecznej, jeden z bliskich współpracowników prezydenta Donalda Trumpa, w rozmowie ze znanym dziennikarzem Tuckerem Carlsonem oskarżył USAID o zorganizowanie w 2014 r. rewolucji na Ukrainie: „Na Ukrainie dochodzi do zamieszek zwanych Majdanem, ale nikt nam nie mówi, że to my je finansujemy. Gazety nigdy nam nie powiedziały, nasz rząd nigdy nam nie powiedział, że USAID, będąca przykrywką CIA, przeznaczyła 5 mld dol. na sfinansowanie tych zamieszek”.

Na początku lutego Elon Musk, mianowany przez prezydenta Trumpa szefem Departamentu Efektywności Rządu (DOGE), nazwał agencję „organizacją przestępczą”, dodając: „Była ona prowadzona przez grupę radykalnych szaleńców, a my ich wyrzucimy”.

Tak też się stało. Prezydent Trump zdecydował o zamrożeniu na 90 dni realizacji wszystkich projektów agencji, którą oskarżono o marnowanie ogromnych sum pieniędzy amerykańskich podatników (również podczas jego pierwszej prezydentury w latach 2017-2021). W tym czasie miał być przeprowadzony audyt. Z 10 tys. pracowników zatrudnienie utrzymało 300, a resztę wysłano na trzymiesięczne urlopy.

By przekonać Amerykanów, że USAID była kierowana przez lewaków i zajmowała się marnotrawieniem publicznych pieniędzy, urzędnicy nowej administracji opublikowali listę wątpliwych przedsięwzięć, na które łącznie poszło ok. 400 mln dol.

Nowa rzeczniczka prasowa Białego Domu Karoline Leavitt na specjalnie zwołanej konferencji prasowej podała, że:

  • setki milionów dolarów rozdano w celu zniechęcenia afgańskich rolników do uprawy maku na opium, a ci zainwestowali pieniądze w rozwój owych upraw, co przyniosło korzyści talibom;
Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Joe Biden – katalog błędów

Strategiczne pomyłki i decyzje polityczne zmniejszyły amerykańskie wpływy w świecie

Randall L. Schweller jest profesorem nauk politycznych na Uniwersytecie Stanowym Ohio. Jako akademik reprezentuje szkołę realistycznego myślenia o polityce. Wymieniany jest nieraz obok takich realistów strukturalnych jak Kenneth Waltz czy – goszczący na łamach „Przeglądu” – Stephen Walt, chociaż w pracach naukowych wchodzi z nimi w polemiki. Jego najważniejsze książki to „Deadly Imbalances: Tripolarity and Hitler’s Strategy of World Conquest” oraz „Unanswered Threats: Political Constraints on the Balance of Power”. Prace te nie doczekały się jeszcze polskich przekładów.

W prezentowanych fragmentach obszernego artykułu Schweller wylicza błędy popełnione przez byłego już prezydenta Bidena i jego administrację. Niewątpliwie jest rzeczą godną zastanowienia, dlaczego polityk o niezwykle długim stażu i ogromnym doświadczeniu nie zdołał się ustrzec choćby części z nich. Stawia to pod znakiem zapytania mocne przekonanie realistów, że w polityce trzeba słuchać ludzi starszych i bardziej doświadczonych. Bardzo poważnie brzmi zarzut, że działania administracji Bidena zmierzały do wydłużania wojen zamiast ich kończenia. Rzeczywiście, czy w kontekście wojny w Ukrainie nie temu służyło powtarzane przez Biały Dom jak mantra zdanie, że o końcu wojny mogą zdecydować tylko sami Ukraińcy? Zupełnie tak, jakby nasz sąsiad nie otrzymał jedynie od USA pomocy w wysokości 225 mld dol.

Przekład pomija wskazane przez Schwellera błędy Bidena związane z amerykańską polityką wewnętrzną. Koncentruje się wyłącznie na polityce międzynarodowej. Taki wybór wydaje się ciekawszy dla Czytelników „Przeglądu”, bo pośrednio lub bezpośrednio dotyczy także Polski. Z całością artykułu, opublikowanego 3 lutego 2025 r., można się zapoznać, odwiedzając witrynę internetową The American Conservative, pod adresem: www.theamericanconservative.com/bidens-legacy-of-unprincipled-stagnation/.

 

(…) Politykę zagraniczną Joego Bidena można najlepiej scharakteryzować jako serię strategicznych pomyłek i decyzji politycznych, które zmniejszyły amerykańskie wpływy w świecie, zaogniły regionalne konflikty i naraziły na znaczne ryzyko bezpieczeństwo narodowe USA oraz stabilność międzynarodową. Polityka ta była raczej reaktywna aniżeli wyprzedzająca, często przyczyniała się do przedłużania konfliktów, a nie do ich rozwiązywania. Przykłady to Ukraina i Bliski Wschód. Dlaczego taka była, zważywszy na to, że Biden kreował się przed Amerykanami na przywódcę z 50-letnim doświadczeniem? Przede wszystkim dlatego, że administracji Bidena – i jemu samemu – zabrakło zdefiniowanego systemu wartości i wielkiej strategii. Ich wizja interesu narodowego była mglista albo w ogóle jej nie było. Skutkowało to serią decyzji podejmowanych post factum, będących desperacką próbą zachowania status quo. Brak strategicznej wizji był szczególnie widoczny w niekonsekwentnym podejściu Bidena do sojuszy i w nieumiejętności zdecydowanego przeciwstawienia się wyzwaniom rzucanym przez Chiny i Iran.

(…) To reaktywne stanowisko, pozbawione myśli przewodnich i długoterminowych celów, spowodowało, że Stany Zjednoczone miotały się między jednym kryzysem a drugim, usiłując prowizorycznie naprawić sytuację, zamiast doprowadzić ją do spójnego stanu końcowego. W efekcie spuścizną Bidena okazała się polityka niespójności i straconych szans. Była to polityka zagraniczna cechująca się „sterylnością i stagnacją, odwagą tam, gdzie należało być ostrożnym

Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla; tytuł pochodzi od tłumacza

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Polityka wschodnia a mit Kresów

O Kresach Wschodnich nasłuchałem się od dziecka. Moi rodzice przyjechali pod koniec wojny do Krakowa z Tarnopola, w którym mieszkali przed wojną i w którym urodziła się jeszcze moja starsza siostra. W Krakowie zostali na resztę życia. Ja urodziłem się już w tym mieście. Po wojnie do rodziców dołączyli dziadek z babcią jako repatrianci. Przed wyjazdem dziadek zdążył posiedzieć parę tygodni w NKWD-owskim więzieniu, z którego szczęśliwie go wypuszczono.

Po wojnie kolonia lwowiaków (jak się okazuje, kategoria dość pojemna, obejmująca mieszkańców całej dawnej Galicji Wschodniej) nie była zbyt duża. Większość repatriowała się na Śląsk, szczególnie do Bytomia, ale najwięcej do Wrocławia i na cały Dolny Śląsk. Ta krakowska kolonia lwowiaków trzymała się razem. Mieli swoje stałe miejsca spotkań, nawet zęby wszyscy leczyli u dentystki lwowianki, która otworzyła gabinet w Krakowie przy ulicy Karmelickiej. Poczekalnia tego gabinetu to był istny klub kresowian! Nawiasem mówiąc, prawdziwego klubu założyć nie było wolno. W tej poczekalni wymieniano się wiadomościami o znajomych sprzed wojny, wspominano Lwów, Tarnopol i inne miasta wschodniej Galicji, informowano się, kto umarł, a kto odezwał gdzieś z zagranicy.

Przez nasze mieszkanie też przewinęło się wielu lwowiaków. Różni wujkowie, ciotki, znajomi… Wszyscy żyli wspomnieniami, tęsknotą, nadzieją na powrót. Czasem nawiązywano do wielkiej polityki. Wojna koreańska budziła nadzieję, a gdy prezydentem USA został gen. Eisenhower, zapamiętałem, że moja babcia, nieinteresująca się polityką, mówiła do kuzynki z nadzieją: „Jak prezydentem Ameryki został generał, to już na pewno będzie wojna z bolszewikami”. Nie chodziłem jeszcze do szkoły, nie bardzo rozumiałem, co tak babcię cieszy, więc zapytałem, czy to dobrze, jeśli będzie wojna. Babcia zapewniła mnie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Kowboj nie przyjedzie

Jim Mazurkiewicz miał być ambasadorem w Polsce. Tymczasem będzie nim Thomas Rose. Zamiast Polonusa w kowbojskim kapeluszu Donald Trump przysyła nam ortodoksyjnego Żyda w jarmułce. Znanego ze skrajnie proizraelskich poglądów.

Mazurkiewicz wołał: „Czuję się Polakiem! Jestem z tego dumny!”. Rose jest zupełnie inny. „Zadba o to, aby nasze interesy były reprezentowane w Polsce, i zawsze stawiał Amerykę na pierwszym miejscu”, napisał Trump w swoim portalu społecznościowym Truth Social. Bardzo ciekawe, jak na nowego ambasadora zareaguje polska prawica…

Z zapowiedzi Trumpa wynika, że nowy ambasador przyjedzie do Polski z krótkim przesłaniem – by pilnować spraw amerykańskich. I stawiać je na pierwszym miejscu. Mazurkiewicz, jakkolwiek by patrzeć, tego nie gwarantował.

A Rose? Obserwując jego aktywność, można być pewnym, że w promowaniu swojej wizji świata nie będzie się czuł ograniczany dyplomatycznymi konwenansami. Nie jest zawodowym dyplomatą, lecz biznesmenem i dziennikarzem. Przy tym jego dziennikarstwo sprowadza się do twardej, prawicowej publicystyki. Jest współgospodarzem konserwatywnego talk-show w radiu satelitarnym SiriusXM i podcastu Bauer and Rose. W jego ostatnim odcinku ocenił likwidowaną przez Donalda Trumpa amerykańską agencję pomocową USAID jako „największą operację prania pieniędzy demokratów w historii”. Trudno to uznać za język dyplomaty…

Jako prawicowiec i syjonista zabierał niedawno głos na platformie X w sprawie możliwego przyjazdu premiera Netanjahu do Polski, na uroczystości 80. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz. Krytykował Tuska, że może aresztować Netanjahu. A potem, po liście Dudy do premiera i odpowiedzi rządu w tej sprawie, pisał: „Gratulacje dla Andrzeja Dudy za uniknięcie rozłamu w stosunkach USA-Polska, który stanął w obronie Polski, przekonując Donalda Tuska do cofnięcia tej okropnej decyzji”.

Jeśli więc ktoś się zastanawiał, co też Andrzejowi Dudzie strzeliło do głowy, by pisać list do Tuska w sprawie Netanjahu, kiedy ten i tak nie zamierzał do Polski przyjeżdżać – mamy trop. Jest nim Thomas Rose.

Tych tropów może być zresztą więcej. Rose zamieszczał na platformie X m.in. swoje opinie na temat zmian wprowadzonych przez rząd w mediach publicznych. A także na temat Andrzeja Dudy, z którym spotkał się w grudniu 2024 r.: „Ogromnym zaszczytem było dla mnie spotkanie z największym przyjacielem Ameryki w Europie”.

Zdążył też wypowiedzieć się na temat wyborów prezydenckich w naszym kraju: „Nadchodzi czas decyzji przed wyborami prezydenckimi w Polsce, czy Polska chce zbliżyć się do centrum władz w Unii Europejskiej, (…) czy może Polska chce pozostać dumnym, suwerennym krajem, który spełnia swoje zobowiązania sojusznicze”. Poza tym „przyszłość polsko-amerykańskich relacji pozostaje w rękach Polaków i polskiego rządu”, a „prezydent Trump spogląda na Polskę optymistycznie”.

Tak oto zamiast człowieka, który łagodziłby polsko-amerykańskie kanty i ukontentował amerykańską Polonię, Donald Trump przysyła do nas zaangażowanego publicystę, z konkretnym politycznym planem.

Może być ciekawie.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Trump, największy przyjaciel Trumpa

Taki mamy sezon, że wielu ludzi choruje na grypę czy covid. A najwięcej na stosunkowo nową, bardzo zaraźliwą chorobę, która przyszła z USA i wędruje po świecie. Trumpizm podbija kolejne terytoria i na razie skutecznie infekuje coraz większe grupy ludzi.

Jakie są jego objawy? Przede wszystkim niczym nieuzasadniona wiara, że pojawił się ktoś mający recepty na wszelkie bolączki. Cudotwórca albo nawet mesjasz, który ma moc rozwiązania kłopotów ludzi biednych, nieradzących sobie z egzystencją, nawet na najniższym poziomie. Ale i wsparcia bogatych, którzy dzięki niemu staną się jeszcze bogatsi. Bo skoro Trump potrafił w ubiegłym roku podwoić swój wielomiliardowy majątek, to oni też skorzystają z tych jego ekstrapomysłów. Biedni Amerykanie szybko zderzą się z rzeczywistością. Niczego od nowego prezydenta nie dostaną, bo nie ma on czarodziejskiej różdżki. Ma za to dar takiego opowiadania bajek, że sporo ludzi zaczyna mu wierzyć.

To zauroczenie potrwa jakiś czas. Do momentu, gdy ci sami ludzie zobaczą, że król jest nagi. A oni po raz kolejny zostali oszukani przez polityków. Wszyscy, którzy przed Trumpem tak nadmuchiwali balon z obietnicami, skończyli w niesławie. Historia pełna jest takich przykładów.

Trzeba jednak przyznać Trumpowi, że ma spore umiejętności kreowania siebie na postać pozaziemskiego formatu. Lecz jeśli dobrze się rozejrzeć, to wśród jego fanów ludzi żyjących z myślenia za wielu nie znajdziemy.

Brutalnie, za to skutecznie podporządkował sobie czołowych polityków Partii Republikańskiej. Jeszcze dwa lata temu nie brali pod uwagę tego, że możliwy jest triumfalny comeback Trumpa. Zabrakło im wyobraźni i zdolności trafnego określenia oczekiwań wyborców. A Trump konsekwentnie robił to, na co wielu Amerykanów czekało. Powiedział im to, co chcieli usłyszeć. Tak ich zaczarował, że nie trafiły do nich informacje o jego przestępstwach gospodarczych i kryminalnych, występkach, za które zwykli Amerykanie są skazywani na wieloletnie wyroki. Zobaczymy, jak ten prezydent skończy. Jeśli spodziewamy się po nim najgorszego, radzę to jeszcze pomnożyć. Ci zaś, którzy widzą w Trumpie wielkiego męża stanu, powinni się rozejrzeć za torebką z lodem.

A polska prawica? Zobaczy wiele takich decyzji Trumpa, że wstyd będzie się do niego przyznawać. Przekona się, że jej idol nie jest największym przyjacielem Polski, że jest wyłącznie największym przyjacielem USA. I oczywiście samego Donalda Trumpa.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wybory amerykańskiej Polonii

Powrót? Może. Ale nie z powodu strachu przed deportacją

Korespondencja z USA

Polski rząd z fanfarami szykuje się na przyjmowanie mas Polaków, którzy żyją w Ameryce nielegalnie i – zagrożeni deportacją – będą z niej uciekać. Patrzę na to z rozbawieniem, bo w tych deklaracjach widzę przede wszystkim kolejny dowód na to, że Polska nie wie, czym jest współczesna Polonia amerykańska i jak naprawdę żyje się jej w Ameryce. Jeśli Polacy wrócą do ojczyzny, zrobią to z innych powodów niż strach przed wydaleniem.

W ciągu ostatniego roku z USA wyjechały trzy znajome rodziny, w których domach na co dzień rozbrzmiewał język polski. Wszystkie z od dawna uregulowanym statusem imigracyjnym oraz w bardzo dobrej sytuacji materialnej – naturalizowani obywatele z urodzonym w Ameryce potomstwem. Jedno małżeństwo, rodzice dorosłej córki, wróciło do Polski, żeby przejąć opiekę nad starzejącymi się rodzicami. Dwie pozostałe rodziny obrały za cel Belgię i Niemcy z nadzieją na lepsze, a zwłaszcza tańsze perspektywy edukacyjne dla swoich wciąż nieletnich dzieci i bardziej sprzyjające warunki społeczno-kulturowe ich wychowywania. Wszyscy wyprowadzili się z USA wiele miesięcy przed ponownym dojściem Donalda Trumpa do władzy.

Wiemy, że nie wiemy

Propozycję napisania artykułu o nielegalnych polskich imigrantach, którzy lada dzień hordami zaczną wracać do stęsknionej za nimi ojczyzny, przyjęłam jako wyzwanie. Od bardzo dawna nie mam wśród znajomych Polaków nikogo, kto przebywałby w Stanach nielegalnie. Powodem jest zapewne moje miejsce zamieszkania – z dala od tzw. historycznych skupisk polskojęzycznej Polonii w USA, czyli Wschodniego Wybrzeża oraz Chicago. Moją świadomość kształtują szerokie kontakty ze środowiskami polonijnymi w wielu zakątkach Ameryki, w tym społecznościami skupionymi wokół polskich szkół, będącymi bez wątpienia najbardziej żywym i aktualnym odbiciem życia polonijnego oraz dobrym polem do badania. Co pokazują? Przede wszystkim to, jak dramatycznie od początku wieku zmalała emigracja Polaków do USA. Dziś ze świecą szukać tam dzieci urodzonych w Polsce, lawinowo za to rośnie liczba uczniów z rodzin mieszanych, w których językiem polskim posługuje się tylko jeden rodzic. Jednocześnie rośnie zamożność polonijnych rodziców. To, jak wiele dzieci podróżuje nie tylko do Polski, ale i po całym świecie, skłania zaś do refleksji, że równie drastycznie spadła w kręgach polonijnych liczba rodziców „bez papierów”.

O tym, jak mało mamy badań, które pokazałyby amerykańską Polonię w jej pełnym, współczesnym wymiarze, i o przyczynach tego stanu rzeczy pisałam nieraz. Zainteresowanych zapraszam do lektury archiwalnych wydań

„Przeglądu”. To, co wiemy, jest w dużej mierze efektem pracy amerykańskiego rządu, który co 10 lat przeprowadza powszechny spis ludności. Ostatni, z 2020 r., wykazał, że Polonia, czyli Polish Americans, to grupa niemal dziewięciomilionowa, ale osób polskojęzycznych jest w niej tylko nieco ponad 400 tys.

Całkowicie po omacku poruszamy się też w kwestii liczby tych, na których przyjazd szykuje się polskie MSZ. Ponieważ prasa krajowa, zarażona emocjami narastającymi wokół tematu amerykańskich deportacji, wypowiedziała się już dość obszernie – znamy szacunki. Może to będzie 15 tys., a może i 100 tys. osób! Trudno uwierzyć, że przy obecnych możliwościach technologicznych i komunikacyjnych zbadanie, o jakich danych naprawdę mówimy, jest czymś więcej niż kwestią organizacji, funduszy i woli. Ale cóż, z sarmackim przytupem jak zawsze wolimy dociekać, niż opierać się na faktach. Opinie na temat tego, czym jest i jak żyje amerykańska Polonia, kształtują nam więc szwagier z New Jersey oraz treści z polonijnych platform społecznościowych opanowanych przez zwolenników Trumpa. Temat „gonienia” nielegalnych rodaków wybrzmiewa na tych ostatnich głośno. Najlepszy dowód na to, że Polaków zagrożonych deportacją jest mnóstwo, czyż nie? Popatrzmy, jak wygląda rzeczywistość.

Gdzie ci nielegalni?

Ludzie się boją. Bardzo trudno będzie ci znaleźć kogoś do rozmowy – z miejsca przestrzegali mnie znajomi ze Wschodniego Wybrzeża i z Chicago, do których zwróciłam się o pomoc w skontaktowaniu mnie z rodakami żyjącymi „bez papierów”. Większość od razu też przyznała, że osobiście nikogo takiego nie zna, potrzebny więc będzie czas, żeby popytać dookoła. Firmy sprzątające? Budowlane? – sama podsuwałam pomysły, opierając się na stereotypach dotyczących profesji nielegalnych imigrantów, nie tylko z Polski, ale i z innych części świata.

– Do sprzątania to już od bardzo dawna przychodzą do nas

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat Wywiady

Nad Ukrainą wisi widmo Jałty II

Rozpoczęła się prawdziwa gra o świat

Prof. Bogdan Góralczyk – politolog, sinolog, hungarysta, były ambasador w państwach Azji, wykładowca w Centrum Europejskim UW i jego były dyrektor.

Donald Trump… Czy jego powrót do Białego Domu zmienia świat?
– Jego drugie dojście do władzy oznacza, że to nie jest przypadek, to głęboka strukturalna zmiana w cywilizacji zachodniej. Trumpa 2.0 trzeba wziąć bardzo poważnie. Bez względu na to, że jest nieprzewidywalny, że jego ego idzie 5 m przed nim i jest trudno sterowalny. Już pierwsze dni po wyborach potwierdziły tę tezę – bo kto by wymyślił, że Trump zechce zająć Kanadę, Grenlandię, Kanał Panamski…

I to się w Ameryce podoba!
– Tym razem Trump ma znacznie szerszy mandat, może robić, co chce. W mojej ocenie to naprawdę koniec końca historii. W 1991 r., kiedy padł Związek Radziecki, w naturalny sposób z dwubiegunowego układu zrobiła się jednobiegunowa chwila. Amerykanie podyktowali światu, w tym Polsce, dwa pakiety. O jednym doskonale wiemy, to był konsensus z Waszyngtonu, mówiąc po polsku – plan Balcerowicza. Natomiast o drugim pakiecie mówimy zdecydowanie mniej, a Trump właśnie go rozmontowuje. Mianowicie Amerykanie wypracowali swoją wersję demokracji: checks and balances, czyli system równowagi i kontroli władz. Nazwali to demokracją liberalną.

Czym ona się różni od klasycznej, monteskiuszowskiej?
– Do klasycznego trójpodziału wprowadza niezależne od trzech władz media i niezależne społeczeństwo obywatelskie. Demokracja liberalna weszła do kanonu, który sześć tygodni po rozpadzie ZSRR, 7 lutego 1992 r., w traktacie z Maastricht przyjęła Unia Europejska. W czerwcu 1993 r. sformułowane zostały tzw. kryteria kopenhaskie. Czyli demokracja liberalna, konsensus waszyngtoński, państwo prawa i prawa mniejszości. Jeśli chodzi o wiarę w konsensus z Waszyngtonu, załamała się ona już w roku 2008. Kto dziś wierzy, że rządzi rynek i niewidzialna ręka rynku? Ale Trump uderza teraz w demokrację liberalną. Zamiast wartości mamy nagą siłę. Power!

A czy Ameryka ma siłę?
– W USA w ciągu ostatniej dekady dokonały się dwie rewolucje. Pierwsza – ideologiczna. Bo co mamy w USA? Narodowy kapitalizm i konserwatyzm. Zaczynają się już ekspulsje i deportacje. Trump ogłasza cła. Ale miała miejsce i druga rewolucja – energetyczna, łupkowa. Stany Zjednoczone stały się eksporterem surowców energetycznych, głównie gazu skroplonego. Dlatego tak im potrzebny jest w Świnoujściu gazoport na skroplony gaz. Amerykanie sprzedają nam ten gaz drożej niż Norwegowie, nie mówiąc o dawnych czasach i gazie rosyjskim.

Co więc się stało? Przez co najmniej dwie dekady naukowcy mieli problem ze wskazaniem, kto jest największą gospodarką świata. Bo to była albo Unia Europejska, albo Stany Zjednoczone. Wskazania wahały się pomiędzy 22% a 23% światowego nominalnego PKB, w wypadku obu tych podmiotów. A jak jest dzisiaj? Stany Zjednoczone mają 26%, czyli więcej – bo pandemia, rewolucja łupkowa, ale również wojna na Ukrainie. Ile sprzętu Amerykanie sprzedali? Ta wojna im służy. A Unia Europejska? Był brexit – wystąpienie Wielkiej Brytanii zmniejszyło PKB państw Unii o 4-5%. Unia ma więc 18%. I właśnie w zeszłym roku wyprzedziły ją Chiny – w sensie nominalnym, bo w sensie siły nabywczej są największą gospodarką świata już od 2015 r. Czyli USA mają siłę i USA stawiają na siłę.

To widać i słychać.
– Zobaczymy, czy to się uda. Moim zdaniem gra o Grenlandię jest bardzo poważna. Grenlandia to cała tablica Mendelejewa, a przede wszystkim pierwiastki ziem rzadkich, czyli te, bez których nie ma dziś postępu naukowo-technologicznego. Trump, jak już wiemy, walczy o nie również na terenie Ukrainy, szczególnie gdyby doprowadził tam do pokoju czy rozejmu.

Mamy więc do czynienia z kolejną odsłoną koncertu mocarstw?
– Tak! Mamy do czynienia z wielkomocarstwową grą. Dlatego w tak trudnym położeniu znalazła się Unia Europejska, bo ona sama się definiuje do dzisiaj jako soft power. Co więcej, wiele wskazuje, że Trump będzie grał na rozwałkę Unii. Z Brukselą nie chce gadać, co najwyżej z Berlinem i Paryżem, a najchętniej to z Putinem.

Jeśli Amerykanie tak się zachowują, to Rosjanie już mówią, że skoro Amerykanie mogą, to oni też!
– Nad Ukrainą wisi widmo Jałty II.

Jak się bronić w epoce koncertu mocarstw?
– Odpowiedź jest oczywista: Europa musi nabyć znamion hard power. Musimy zwiększyć swoje zdolności obronne. W 2015 r. zebrałem grono najlepszych polskich specjalistów od integracji europejskiej i wydałem po angielsku pod moją redakcją tom, którego tytuł w tłumaczeniu brzmiał: „Unia Europejska na scenie globalnej”. Podtytuł zaś mówił wszystko – „Zjednoczeni albo bez znaczenia”. Tymczasem my jesteśmy w tej chwili niezjednoczeni, mówiąc delikatnie.

Unia Europejska jest chorym człowiekiem świata?
– Jest słaba. A Viktor Orbán mówi, że ma jeszcze większe przywary. Bo jest bogata i słaba.

Wydaje się, że punktem odniesienia dla polityki Trumpa są Chiny, a nie Rosja, Unia Europejska czy kryzys bliskowschodni.
– Przyjmując to rozumowanie, powinniśmy oczekiwać po stronie administracji amerykańskiej poważnych prób zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej, zawieszenia broni.

Żeby zamknąć front.
– Tylko że Putin wie, że ma mocne karty. Ta wojna

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ambasadorzy i parada lizusów

IV władza w III RP to ambasada USA

Jim Mazurkiewicz, Polonus z Teksasu, według relacji mediów stał się głównym kandydatem na stanowisko ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce. Niektórzy nawet piszą, że wszystko jest już przesądzone. Jeżeli tak, to spodziewajmy się ciekawego rozdziału w stosunkach Polska-USA.

Spójrzmy na to szerzej. Decyzja Departamentu Stanu prowokuje przecież do dyskusji na temat amerykańskiej Polonii, polskiej prawicy, polityki amerykańskiej wobec naszego kraju, ambasadorów, których nam Waszyngton przysyła, no i tego, jak zachowują się wobec nich polscy politycy.

Pierwszy w rodzinie

Po kolei zatem. Jim Mazurkiewicz to osoba znana, przede wszystkim w środowisku Polonii teksańskiej. Urodził się w roku 1955 r., jest piątym pokoleniem polskich emigrantów. Związany z największym uniwersytetem w Teksasie, Texas A&M University, gdzie uzyskał stopień doktora. W mediach przedstawiany tak: „Profesor przyrodnik, ekonomista, znawca nauk o zwierzętach, specjalista z zakresu chowu i hodowli zwierząt, a także doradca rolny. Posiada własne ranczo. Zaangażowany w działalność naukową, wspiera grupy polonijne, takie jak Texas A&M Polish Association”.

Jeżeli ktoś szuka stereotypu Polonusa, to Mazurkiewicz jest wzorcem z Sèvres. Mówi po polsku językiem wielkopolskich chłopów sprzed 140 lat, bo z Wielkopolski jego przodkowie emigrowali do USA. Dotarli do Teksasu, gdzie cały czas zajmowali się rolnictwem. Żyli w grupie emigrantów. Mazurkiewicz opowiada, że jego babcia, czyli trzecie pokolenie w Ameryce, nie mówiła po angielsku. Dzięki niej nauczył się języka polskiego, bo chciał z nią rozmawiać. „Mówiła na mnie Dżimuś”, wspominał. Były to lata 60. ubiegłego wieku.

Jim Mazurkiewicz łączy w sobie wszystko, co kochają polscy prawicowcy. Mieszka na farmie, hoduje krowy, o sobie mówi, że jest kowbojem z Teksasu. Jeździ wielkim pick-upem i oczywiście nosi kowbojski kapelusz. „Zawsze byłem Polakiem, zawsze czułem się Polakiem i jestem z tego dumny”, deklaruje przy tym.

Jego wielki dom wypełniają pamiątki z Polski, z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej na czele. Mazurkiewicz zapewnia, że zawsze chętnie w swoich progach ugości przyjaciół z Polski. Jest oddany działalności polonijnej, pełen energii i dobrej woli. Organizuje wizyty studyjne rolników i przedsiębiorców. W Polsce pierwszy raz był w roku 2002 i od tego czasu odwiedził ją 35 razy. Są tego wyraźne ślady – był gościem w programach telewizyjnych, odwiedzał zespoły muzyki ludowej. „Moja rodzina zajmuje się rolnictwem od pokoleń. Nic innego nie potrafię. Rodzice hodowali bydło, uprawiali kukurydzę, a dziadkowie bawełnę. Jestem pierwszym pokoleniem, które ukończyło siedem klas podstawówki. Zdałem do liceum, ukończyłem studia, obroniłem doktorat i zostałem profesorem na największym uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych”, mówił w programie „Dzień Dobry TVN” w 2022 r.

Zapatrywań politycznych nie ukrywa. Po pierwsze, podoba mu się Teksas. „Ludzie tu są otwarci, konserwatywni, mamy niskie podatki, jest dobre miejsce do biznesu”, wylicza. Po drugie, jest – jak większość Teksańczyków – republikaninem.

Ma też nieskomplikowane podejście do stosunków polsko-amerykańskich. „Stany Zjednoczone bardzo lubią Polskę”, oświadcza. „Jesteście naszymi sojusznikami, jesteście naszymi przyjaciółmi. Polska jest gwiazdą w Unii Europejskiej. Wszyscy Amerykanie to wiedzą”. Jak zapatruje się na wojnę rosyjsko-ukraińską? „Musimy pomagać Ukrainie, Putin nie może wygrać”.

Kto potrzebuje Jima?

Jim Mazurkiewicz jest więc postacią żywcem wyjętą z czytanki o fajnych Polonusach. Odniósł życiowy sukces – to ewidentny kandydat do polskich odznaczeń lub na konsula honorowego w USA.

Czy jest również kandydatem na ambasadora w Warszawie? Sam przyznał, że o to stanowisko zabiegał. Jeżeli je dostanie, co będzie to oznaczało? Mazurkiewicz w swoim długim życiu nawet nie otarł się o Departament Stanu, jego wiedza na temat stosunków międzynarodowych, polityki zagranicznej i dyplomacji w sposób oczywisty jest niewielka, trudno zatem sobie wyobrazić, by był zdolny do kierowania ambasadą. Raczej byłby jej symbolem, osobą od budowania pozytywnego obrazu ekipy Trumpa.

Do innych spraw delegowani byliby zawodowi dyplomaci niższego szczebla. Albo wykorzystywane byłyby inne kanały kontaktów…

Miejmy jednak świadomość, że taka nominacja oznacza, iż Polska w wizji trumpistów jest krajem drugo-, a może i trzeciorzędnym, z ułożonymi stosunkami, niewymagającymi jakichś szczególnych działań. Ambasador amator, który głosi: „Kocham Polskę, kocham Amerykę” Amerykanom wystarczy. Ale czy wystarczy Polakom?

Mark i jego propozycje

Jeżeli prześledzimy historię III RP, jedna rzecz dość od razu rzuca się w oczy – miejsce bardzo istotne zajmowała w niej ambasada USA w Warszawie, wywierając wpływ na polską politykę.

Niespecjalnie jest to nawet ukrywane. Mark Brzezinski

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.