Tag "USA"
Pismo, które zmieniło Amerykę
„New Yorker” jest nie tylko tytułem prasowym. To instytucja kultury
Michał Choiński – amerykanista, stypendysta Fulbrighta na Uniwersytecie Yale, profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przeprowadził wywiady z ponad 50 redaktorami „New Yorkera”, a w archiwum magazynu i w The New York Public Library dokonał unikatowych odkryć. Autor książki „The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”. Specjalizuje się także w literaturze amerykańskiego Południa.
Michał Choiński do kawiarni wchodzi z grubą, szarą kopertą. – Już pokazuję, co tam mam! – mówi, wyciągając starannie zapakowane czasopismo. Kupił je po okazyjnej cenie w antykwariacie w New Haven. Jeden taki egzemplarz jest dziś wart kilkaset dolarów. – Nie było wtedy spisu treści, niestety – zauważa i wertuje strona po stronie. – To było jakoś w połowie, tu same reklamowe nudy… Ale już nie ma wyjścia, muszę ci pokazać!
I jest. Słynna sylwetka Marlona Brando pióra Trumana Capote’a. W trakcie wywiadu pisarz wydobył z aktora wiele szczegółów z prywatnego życia, w tym te dotyczące choroby alkoholowej matki. Po lekturze Brando groził autorowi śmiercią. „The Duke in his Domain” został pierwotnie opublikowany w numerze z 9 listopada 1957 r. Artykuł Capote’a ciągnie się przez 20, może 30 stron, większość miejsca wypełniają reklamy drogich alkoholi. Tekst stanowi w zasadzie dodatek do obrazków. Choiński, z wykształcenia historyk literatury, siłą rzeczy ma słabość do podobnych artefaktów. Jednym z największych skarbów w jego kolekcji jest pierwsze wydanie tomu poezji Louise Glück z podpisem noblistki, silnie zresztą kojarzonej z „New Yorkerem”.
Na nasze spotkanie przyniósł też wydanie magazynu „Fortune” z 1934 r. Połowa numeru jest oczywiście poświęcona „New Yorkerowi”.
Przez kilka ostatnich lat Choiński przekopywał archiwum magazynu, stare numery, dokumentację. Dotarł do listów z podpisami Ernesta Hemingwaya i Sylvii Plath. Przeprowadził wywiady z redaktorami „New Yorkera” na 23. piętrze budynku One World Trade Center, gdzie mieści się siedziba tygodnika. Żadnemu innemu Polakowi redakcja nie pozwoliła na tyle wejść do swojego świata.
Do kolekcji brakuje Choińskiemu oryginalnego egzemplarza pierwszego numeru, który po stu latach stał się białym krukiem. Cena waha się od kilkuset dolarów do kilku tysięcy.
Miałeś w ręku ten pierwszy numer „New Yorkera”?
– Miałem. Fantastycznie pachnie!
To znaczy czym?
– Historią, starością, no i kurzem. Dotykałem go i wąchałem w wewnętrznym archiwum magazynu, na 34. piętrze One World Trade Center. Znaczna liczba egzemplarzy tego numeru leży i odpoczywa w skrzyni, starannie zapakowana.
Oczywiście wielu kojarzy tę okładkę – rysunek postaci Eustace’a Tilleya, XIX-wiecznego arystokraty i dandysa, który stał się maskotką „New Yorkera”.
– Tilley był uosobieniem tego, w jaki sposób założyciele magazynu postrzegali przyszłych czytelników. To dandys z monoklem oglądający motyla. Obrazek wywołuje z jednej strony skojarzenia z wyrafinowaniem i elitaryzmem, a z drugiej z ciekawością świata. Ewolucja wizerunku Tilleya jest odwzorowaniem zmian w myśleniu o amerykańskiej tożsamości. Na pewnym etapie, za sprawą redaktorki naczelnej Tiny Brown, dandys stał się punkówą. Później był też czarnym chłopcem w okularach VR. A w czasie pandemii nosił maseczkę. Françoise Mouly, redaktorka odpowiedzialna za dobór okładek „New Yorkera” – która razem z mężem Artem Spiegelmanem stworzyła m.in. słynną okładkę po zamachu z 11 września – zwraca uwagę, że te rysunki zawsze są grą z czytelnikami, mają kontestować rzeczywistość, zapraszać do dialogu, stanowią integralną część tożsamości tygodnika.
Przewracamy okładkę, przebijamy się przez zapach kurzu i historii. Co mogli przeczytać nowojorczycy w pierwszym numerze tygodnika z 1924 r.?
– Reklamy, reklamy, reklamy (śmiech). Uwagę zwracają rysunki satyryczne, oprócz tego sylwetki mieszkańców i mieszkanek Nowego Jorku. Gry, zabawy słowne. Połączenie humoru i ciekawostek miejskich. Prawdę mówiąc, to nie było jeszcze poważne dziennikarstwo, które zapadało w pamięć. Najciekawsze teksty „New Yorkera” zaczynają powstawać dopiero w latach 30. i 40. Joseph Mitchell pisze wtedy słynny artykuł o pladze szczurów, które biegają po mieście w manii połączonej z desperacją i paniką. Była to metafora tempa życia Nowego Jorku.
„New Yorker” rodzi się pośród nowojorskiej elity, która spotykała się, by grać w pokera i rozmawiać o sztuce. Harold Ross, pierwszy naczelny, trzymał w gabinecie kapelusz Rudolfa Valentina.
– Legenda głosi, że aktor miał go na głowie tuż przed śmiercią, gdy dostał zawału. O ile się nie mylę, kapelusz zaginął przy okazji kolejnych przeprowadzek redakcji. Natomiast „New Yorker” ma swój mit założycielski związany z konkretnym czasem w historii miasta. Środek epoki jazzu, lata 20., określane też mianem Roaring Twenties, czyli szalonych. Jednocześnie to okres prosperity. Stany Zjednoczone oferują obywatelom najwyższy standard życia na świecie, gdy Europa staje na nogi po I wojnie światowej. Tacy ludzie jak Francis Scott Fitzgerald czy Ernest Hemingway za niewielkie pieniądze mogli żyć jak królowie. Fitzgerald pisze słynny tekst „Tales of the Jazz Age”. Bawi się w najlepszych klubach, pijąc nielegalny wówczas gin. Bo należy pamiętać, że są to czasy prohibicji i przestępczej działalności Ala Capone. Ponadto miasto rośnie do góry i puchnie od ludzi. Do 1920 r. mieszkało tam 7 mln osób i ciągle coś się działo. Nowy Jork żył więc muzyką, literaturą i sztuką – tylko między 1903 a 1927 r. powstało 80 teatrów. Były też pieniądze, dlatego wiele pomysłów padło na podatny grunt. Harold Ross, założyciel „New Yorkera”, poszedł pewnego dnia do Raoula Fleischmanna – milionera, który dorobił się fortuny na produkcji drożdży – z ofertą zainwestowania w nowy tygodnik, który będzie afirmacją miasta, pismem bardzo klasowym, ale także jakościowym.
Mówiąc krótko, to nie było miejsce dla wszystkich.
– Od początku był to tygodnik aspiracyjny, skierowany do osób, które chciały przynależeć do pewnej klasy i elity. Słynne jest stwierdzenie Harolda Rossa, który napisał, że „New Yorker” nie jest skierowany do „starszej pani z Dubuque”. Miasto w stanie Iowa było bowiem dla niego synonimem małomiasteczkowości. Kiedy w latach 30. większa część społeczeństwa amerykańskiego borykała się z efektami Wielkiego Kryzysu i traciła pracę, redakcja była ponad to. Nie zajmowała się takimi sprawami.
Dużą część Południowego Zachodu trawiły burze pyłowe, tzw. Dust Bowl, spowodowane suszą i intensywną eksploatacją rolniczą gruntów. Na Południu panowały bieda i rasizm. Tymczasem „New Yorker” funkcjonował w bańce i moralnym marazmie, idąc w kierunku pochwały bogactwa i elit. Dopiero po II wojnie światowej, wraz z publikacją tekstu „Hiroszima” Johna Herseya, narodziło się sumienie społeczne tygodnika, które będą rozwijać kolejni redaktorzy naczelni.
Ross był pozbawiony społecznego słuchu?
– Nie interesował się takimi tematami. Nawet jeśli w dzielnicach za rzeką Hudson panowała bieda, wyobraźnią jego i wielu mieszkańców rządził górujący nad miastem budynek Chryslera ukończony pod koniec lat 20. Aspiracje zamykały oczy na to, co się działo poza środkowym Manhattanem. Ross był jednocześnie chodzącym paradoksem, postacią apodyktyczną, a przy tym otwartą na nowe autorki i autorów. Pochodził z Kolorado, więc z wychowania należał do konserwatystów, ale jego żona Jane Grant była feministką. Z jednej strony, cechowała go ciekawość, a z drugiej – pruderyjność i rasizm.
Dotarłem do korespondencji, którą Ross prowadził z czytelniczką oburzoną na okładkę z 28 października 1950 r. z okazji Halloween. Widnieje na niej czarna kobieta w stroju służącej, myjąca naczynia. Obok, przy drzwiach, stoi biała dziewczynka przebrana za ducha, przypominająca członków Ku Klux Klanu. Czytelniczka zwróciła uwagę, że rysunek powiela stereotypy związane z osobami czarnymi. Odpowiedź Rossa charakteryzowała się czymś, co można nazwać colorblindness, czyli ślepotą na kolor. Stwierdził, że nie ma w tym nic rasistowskiego i równie dobrze dziewczynka mogłaby być żółta, a nawet zielona. Takich wpadek Rossa, które pokazywały paradoksy epoki i systemowy rasizm, było mnóstwo, ale podobne rzeczy zdarzały się nawet po latach. W tym samym numerze tygodnika, w którym znalazł się „List z zakamarka mojego umysłu”, przełomowy tekst Jamesa Baldwina, pojawiła się reklama whisky Virginia Gentleman, z czarnym służącym serwującym drinki białym plantatorom.
Jednak publikacja wspomnianej „Hiroszimy” coś ruszyła w redakcji „New Yorkera”.
Co powiedziałby Konfucjusz o amerykańsko-chińskiej rywalizacji?
Rywalizacja między Stanami Zjednoczonymi a Chinami, najistotniejszy problem polityki światowej, po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyścigu o amerykańską prezydenturę może przybrać na sile. To Trump zapoczątkował ostry kurs w stosunku do Chin. Na gruncie teoretycznym poszedł za zwolennikami powstrzymania, pokonania Chin, kiedy jeszcze jest to możliwe. Joe Biden w praktyce kontynuował kurs wyznaczony przez Trumpa, ale na poziomie teorii polegał bardziej na orędownikach tzw. zarządzanej rywalizacji. Na łamach „Przeglądu” prezentował ją w wymiarze publicystycznym były premier Australii Kevin Rudd. Dogłębnie zaś zrobił to w książce „The Avoidable War”.
Feng Zhang w swoim artykule proponuje chińską, konfucjańską perspektywę. Perspektywę, w której rywalizacja amerykańsko-chińska nie kończy się katastrofalną dla całego świata wojną. Oznacza raczej partnerstwo z poszanowaniem własnych, kluczowych interesów oraz współpracę w obszarach wymagających wspólnego zaangażowania potęgi amerykańskiej i chińskiej. Ludzie ostrożni, rekrutujący się z obozu realistycznego myślenia o polityce, mogą postawić pytanie, na ile ta konfucjańska perspektywa jest czymś autentycznym, a na ile zasłoną dymną, mającą uśpić czujność USA, póki Chiny nie będą gotowe do generalnej rozprawy. Pełnię gotowości chińska armia ma uzyskać w 2027 r.
Prezentujemy fragmenty artykułu, który ukazał się w witrynie internetowej Responsible Statecraft 4 listopada 2024 r. Z całością można się zapoznać pod adresem: responsiblestatecraft.org/us-china-competition/. Autor uzyskał doktorat ze stosunków międzynarodowych na London School of Economics and Political Science. W 2020 r. wraz z Richardem Nedem Lebowem opublikował pracę „Taming Sino-American Rivalry”. Obecnie – jako profesor wizytujący w Paul Tsai China Center w Yale Law School – pracuje nad nową książką o rywalizacji USA-Chiny. Łączy ona klasyczną chińską myśl polityczną ze współczesnymi zachodnimi teoriami stosunków międzynarodowych i ma pomóc w wypracowaniu nowych rozwiązań kluczowych kwestii definiujących stosunki amerykańsko-chińskie w Azji.
Pod wpływem opublikowanego w „Foreign Affairs” eseju prezentującego „teorię zwycięstwa” nad Chinami (artykuł autorstwa Matta Pottingera i Mike’a Gallaghera „No Substitute for Victory” ukazał się w kwietniu 2024 r., www.foreignaffairs.com/united-states/no-substitute-victory-pottinger-gallagher – przyp. P.K.) wielu prominentnych amerykańskich analityków przyłączyło się do debaty o tym, czy Ameryka potrzebuje „teorii zwycięstwa” w rywalizacji z Chinami. Niedawny raport Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych (www.csis.org/analysis/defining-success-does-united-states-need-end-state-its-china-policy – przyp. P.K.), który (…) ukazuje zróżnicowane poglądy specjalistów ze Stanów Zjednoczonych, Azji i Europy, określa zasadnicze kwestie w debacie o zmaganiach między Ameryką a Chinami. Choć szeroko zakrojona, pomija ta dyskusja jeden kluczowy aspekt – zbadanie samego pojęcia rywalizacji. Jest to o tyle problematyczne, że różne koncepcje rywalizacji kształtują odmienne jej strategie. Skutkiem „strategicznej rywalizacji”, koncepcji administracji prezydenta Trumpa, była konfrontacyjna polityka wobec Chin. Propozycja administracji Bidena, „zarządzanej rywalizacji”, zbudowała stabilniejsze, lecz wciąż napięte relacje. Dzieje się tak, ponieważ strategia jest ze swojej istoty interaktywna. Rywalizacyjna strategia Waszyngtonu wpływa na percepcję i odpowiedzi Chin.
Pekin ze swej strony niechętnie używa słowa rywalizacja do scharakteryzowania stosunków między państwami. Chińscy urzędnicy próbują zmienić jego sens, dodając przymiotniki pozytywna lub zdrowa. Jednak muszą jeszcze przedstawić teorię – albo chociaż konkretne wskazania polityczne – określające „pozytywną rywalizację”. Gdyby Konfucjusz włączył się w tę debatę, przyczyniłby się do znaczącego jej poszerzenia, gdyż pokazałby radykalnie odmienną koncepcję rywalizacji. Byłaby to idea „budującej rywalizacji” (junzi zhi zheng)
Wstęp, wybór i przekład Piotr Kimla
Tytuł pochodzi od tłumacza
Kłótnia to kwestia czasu
Elon Musk i Donald Trump chcą zmienić nie tylko Amerykę, ale i świat – każdy w inny sposób
44 mld dol., które założyciel Tesli i SpaceX wydał na zakup Twittera, później przemianowanego na X, okazały się najlepiej zainwestowanymi pieniędzmi na kampanię wyborczą w historii nie tylko amerykańskiej polityki. Oczywiście nie był to bezpośredni datek na konto komitetu Trumpa. W takiej formie Elon Musk przekazał Donaldowi Trumpowi 277 mln dol., a więc ułamek kwoty wydanej na przejęcie platformy społecznościowej. Nikt jednak nie powinien się łudzić, że tamta transakcja była – jak często mówi sam Musk – heroicznym i altruistycznym aktem obrony wolności słowa w internecie. Miliarder zapragnął po prostu mieć własne medium. Częściowo dlatego, że inni miliarderzy, w tym jego największy konkurent Jeff Bezos, też własne media mają. Muska jednak nigdy nie interesowały tradycyjne formaty, ani w biznesie, ani w innych obszarach życia. Dlatego nie kupił sobie „New York Timesa” czy innej redakcji z głównego nurtu jak Bezos, który w 2013 r. przejął „Washington Post”. Musk wziął sobie Twittera, bo chce bezpośrednio komunikować się z fanami. Co zresztą robi – na X śledzi go 200 mln osób. Od marca ub.r. jest najpopularniejszym użytkownikiem tej platformy, przegonił wtedy Baracka Obamę. I prawie za każdym razem, kiedy coś napisze, zwłaszcza o polityce, w przestrzeni publicznej wybucha awantura.
Włączenie go przez Trumpa do struktur rządowych – choć to nie do końca tradycyjna nominacja – jest bodaj najszerzej komentowaną decyzją personalną odnośnie do nowej administracji. Casey Michel, amerykański dziennikarz i analityk Human Rights Foundation, zawodowo zajmujący się korupcją oraz oligarchizacją krajów demokratycznych, w portalu New Republic nazwał działania Trumpa „szczytem kleptokracji”. Podobnie o amerykańskiej rzeczywistości powyborczej pisze Martin Wolf, główny komentator ekonomiczny „Financial Timesa”.
Działanie poza strukturami
Trudno nie przyznać im racji, bo relacja Muska z Trumpem to klasyczny przykład kupowania sobie wpływów politycznych. Po nowym roku założyciel Tesli ma zostać współprzewodniczącym tzw. DOGE – komisji ds. weryfikacji wydajności rządu federalnego. Jak zauważa Casey Michel, już na tym etapie widać spory paradoks, zaprzeczający idei demokracji. Oto prezydent, całkowicie omijając proces akceptacji kandydatów przez Kongres, powołuje przedstawiciela sektora prywatnego na stanowisko nadrzędne wobec władz podlegających nadzorowi społecznemu. Krótko mówiąc, człowiek bez demokratycznej legitymizacji, w żaden sposób niepodlegający wyborcom, będzie kontrolował, czy urzędnicy z taką właśnie legitymizacją nie przepuszczają publicznych pieniędzy. Trudno mówić w tych warunkach o demokracji, jeśli realną władzę sprawuje satrapa.
W obliczu tych zależności fakt, że nowa instytucja zajmująca się wydajnością rządu musi być prowadzona nie przez jedną, ale przez dwie osoby naraz (oprócz Muska będzie to inny inwestor o konserwatywnych poglądach, Vivek Ramaswamy), jest już tylko nieśmiesznym żartem.
W tej chwili wydaje się, że Trump pokłada ogromne nadzieje w Musku i całym DOGE. Nie jest jednak pewne, czy twórcy nowej jednostki będą w stanie je spełnić, także z prawnego punktu widzenia. Komisja, choć w oficjalnej nazwie ma słowo departament, jak wszystkie amerykańskie ministerstwa federalne, tak naprawdę departamentem nie będzie. Do powołania takich jednostek potrzeba zgody Kongresu. A nawet przy kontroli Senatu i Izby Reprezentantów przez republikanów spod znaku MAGA nie jest powiedziane, że Trump
Finis Europae?
Największe zagrożenie dla Starego Kontynentu to rosnący konflikt USA z Chinami
Prof. Andrzej Karpiński – były zastępca przewodniczącego Komisji Planowania przy Radzie Ministrów, a potem sekretarz naukowy Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus” przy Prezydium PAN. Staraniem „Przeglądu” ukazały się wspomnienia profesora „Jak ja to widziałem”.
Czy Europejczycy zdają sobie sprawę z gwałtownie rosnących zagrożeń dla przyszłości ich kontynentu?
– Europejczycy – opinia publiczna, a i większość polityków – nie zdają sobie sprawy z wagi zagrożeń dla pozycji Europy w świecie, dla jej przyszłości w najbliższych 30-40 latach. Nigdy dotąd, może od XIII w. i najazdów ze Wschodu, Europa nie stała wobec tak wielkich zagrożeń. Nie przypadkiem w „The Economist” przy omawianiu tego problemu obok słowa niebezpieczeństwo po raz pierwszy pojawiła się ocena „mortal” – śmiertelne.
Europa traci znaczenie, bo znalazła się między USA a Chinami?
– Rzeczywiście z politycznych czarnych chmur zbierających się nad Europą za największą uważam coraz silniejszy konflikt pomiędzy USA a Chinami. W przeszłości nigdy ani USA, ani Chiny nie były zagrożeniem dla Europy. Teraz mogą nim się stać w związku z wyborem Trumpa oraz kontynuowaniem obecnej polityki Chin. Europa nie jest w stanie uniknąć uczestnictwa w tym konflikcie w jakiejś formie, a tym bardziej jego konsekwencji dla gospodarki. Niewątpliwie zaangażowanie się Ameryki w ten konflikt będzie prowadzić do zmniejszenia jej zainteresowania problemami Starego Kontynentu. W tej sytuacji niemałe znaczenie będzie miał sposób podejmowania decyzji. Czy będą zapadały na szczeblu całej Unii Europejskiej jako równorzędnego partnera, jednego z pięciu głównych podmiotów gospodarki światowej, obok USA, Chin, Indii i Rosji, czy też będą one wynikiem bezpośrednich negocjacji Ameryki z poszczególnymi krajami Unii. Bo to może być dla Unii mniej korzystne. Mogłoby bowiem zaangażować jej środki i zasoby potrzebne do wspólnych własnych inwestycji w Europie.
Co ten konflikt oznacza dla Europy?
– Nieuchronną i bezpośrednią konsekwencją zmian w układzie sił w świecie jest konieczność budowy własnego przemysłu zbrojeniowego Europy i tym samym zwiększenia zdolności do obrony. Wybór Trumpa w zasadniczy sposób wzmacnia tę potrzebę.
Jakie są główne zagrożenia gospodarcze dla Europy?
– „The Economist” wyróżnia trzy zagrożenia o największym znaczeniu i nazywa je potrójnym szokiem. W jego ocenie to: 1) koniec dostępu Europy do taniej energii; 2) konieczność przebudowy całego jej transportu na inny napęd niż benzynowy; 3) przejście USA do polityki aktywnego oddziaływania państwa na rozwój własnej gospodarki i przemysłu, nazwanego neointerwencjonizmem, co utrudni ekspansję Europy na tym rynku. Jeżeli Unia nie znajdzie korzystnych rozwiązań dla każdej z tych trzech kwestii, to znacznie osłabi wciąż jeszcze mocną pozycję Europy w przemyśle i gospodarce światowej.
Prześledźmy ten potrójny szok. Zacznijmy od dostępu do taniej energii.
– Wzrost kosztów energii, głównego czynnika napędowego rozwoju gospodarki, może utrudnić lub nawet spowolnić rozwój przemysłowy Europy. Dotychczasowa strategia pozyskiwania taniej energii z Rosji i krajów tego regionu, pochodzącej z eksploatacji węgla, ropy i gazu, nie może już być kontynuowana, z przyczyn politycznych i ekonomicznych. Przechodzi do bezpowrotnej przeszłości. Utratę dostępu do tanich źródeł energii może w jakimś stopniu zastąpić rozwój energetyki odnawialnej, zwłaszcza energii wiatrowej. To już czyni Ameryka, która zakłada, że udział tej ostatniej w produkcji energii elektrycznej zwiększy się w 2035 r. do 50% zapotrzebowania. W USA za szczególnie atrakcyjną uznaje się lokalizację elektrowni wiatrowych w strefie przybrzeżnej na morzu.
Elektrownie wiatrowe nie rozwiążą chyba w przyszłości problemu ciągłości dostaw.
– Dlatego w Ameryce bardzo stawia się na postęp badań w nauce nad atomem, a także nad
Zapomniana katastrofa
Skażenie w Bhopalu było tragiczniejsze niż późniejsza o 15 miesięcy awaria w Czarnobylu. Zostało jednak medialnie przykryte
W nocy z 2 na 3 grudnia 1984 r. doszło do największej katastrofy przemysłowej w historii. Wydarzyła się w indyjskim Bhopalu – liczącej wówczas 1,5 mln mieszkańców stolicy stanu Madhya Pradesh. Tej nocy w zakładach chemicznych filii amerykańskiego koncernu Union Carbide (światowego potentata w produkcji nawozów sztucznych i środków ochrony roślin) nastąpiła awaria zaworu bezpieczeństwa w zbiorniku magazynowym. W rezultacie doszło do wycieku izocyjanianu metylu – silnie trującego organicznego związku chemicznego, będącego półproduktem przy wytwarzaniu pestycydów z grupy karbaminianów.
W świetle oficjalnych danych w wyniku bezpośredniego skażenia zginęło 3787 osób. Jednak według szacunków organizacji Greenpeace – wliczając ofiary zmarłe później – zginęło 20 tys. ludzi, a co najmniej 120 tys. doznało trwałych szkód na zdrowiu, takich jak zaburzenia oddychania, choroby nowotworowe, utrata wzroku i inne. Z tego ponad 50 tys. osób utraciło zdolność do pracy. Z kolei według wyliczeń Międzynarodowej Kampanii na rzecz Sprawiedliwości w Bhopalu z 1991 r., opartych na informacjach rządowych, zmarło 15 tys. osób, a 560 tys. zostało poszkodowanych. W tym 495 tys. osób sklasyfikowano jako ranne w wyniku katastrofy, 22 tys. – jako całkowicie niezdolne do pracy, 3 tys. jako poważnie niezdolne, a 8,5 tys. – częściowo niezdolne.
Katastrofa w Bhopalu była groźniejsza i miała o wiele tragiczniejsze skutki niż późniejsza o 15 miesięcy katastrofa w Czarnobylu. Została jednak medialnie przykryta właśnie przez pożar reaktora na Ukrainie, co na Zachodzie było tematem eksploatowanym politycznie przez długie lata. O Bhopalu, poza Indiami, właściwie zapomniano.
Tragedia w Bhopalu jest przykładem tego, co politologia ładnie nazywa rozwojem zależnym, a inni – neokolonializmem lub dzikim kapitalizmem. Wielki kapitał przemysłowy, szczególnie amerykański, zbudował potęgę finansową na niskich kosztach produkcji. Te najprościej uzyskać dzięki taniej sile roboczej oraz zredukowaniu, najlepiej do zera, inwestycji w bezpieczeństwo produkcji i ochronę pracy. Ponieważ zachodni świat wywalczył sobie cywilizowane standardy prawa pracy i BHP, coraz trudniej było stosować powyższe zasady w USA. Dlatego Union Carbide, wzorem innych zachodnich korporacji, postanowił poszukać tanich sposobów produkcji w krajach Trzeciego Świata.
Wybrał Indie.
Niebezpieczna fabryka po sąsiedzku
Spółka zależna Union Carbide India Limited, należąca do Union Carbide (50,9%) i indyjskich inwestorów (49,1%), otworzyła zakład produkcji pestycydów w Bhopalu w 1969 r.
Latynoski listek figowy
Marco Rubio zostanie nowym sekretarzem stanu USA. I wygląda na to, że będzie po prostu figurantem
„Nie dajcie się zwieść. Wszyscy macie rodziny, przyjaciół. Rozmawiajcie z nimi. Nie dajcie im zagłosować na oszusta” – tymi słowami w lutym 2016 r., na wiecu kampanijnym, republikański senator z Florydy Marco Rubio próbował namówić wyborców, by poparli go w walce o nominację prezydencką. A dokładniej, żeby poparli jego, a nie Donalda Trumpa. Innym razem zwrócił uwagę, że przyszły prezydent „ma małe dłonie”, co wszyscy, z Trumpem na czele, odebrali jako aluzję seksualną. Po drodze była jeszcze seria mniej lub bardziej krytycznych komentarzy pod adresem rywala i wytykanie mu niekompetencji. To jednak rzeczywistość sprzed ponad ośmiu lat – w dzisiejszej polityce cała epoka. Wtedy Rubio, polityk wciąż młody, ale już rozpoznawalny, zasłużony dla Partii Republikańskiej, o sprecyzowanych, czasami ostrych jak brzytwa poglądach, naprawdę wierzył, że to on będzie rywalem Hillary Clinton w walce o prezydenturę.
Ani w 2016 r., ani nigdy potem to marzenie się nie ziściło, a jego pozycja na scenie politycznej, zamiast się wzmacniać, słabła. Głównie dlatego, że Rubia można nie lubić, można się z nim nie zgadzać, ale trzeba mu oddać, że jest bliższy tradycyjnemu postrzeganiu republikanizmu, zwłaszcza pod względem funkcjonowania samej partii i działania administracji federalnej. To nie jest antysystemowy radykał z ruchu MAGA ani kleptokrata chcący przekuć pieniądze we władzę. To po prostu konserwatysta, co w bieżącym układzie sił za oceanem tylko komplikuje sytuację.
Ostatnia szansa na karierę
Od wejścia Trumpa do głównego nurtu polityki minęła już dekada i z pełną odpowiedzialnością trzeba stwierdzić, że zmienił on Partię Republikańską na dobre. Powrotu do tego, co Martin Wolf z „Financial Timesa” niedawno nazwał „republikanizmem z werandy klubu dla gentlemanów”, już nie ma i nie będzie. Politycy tacy jak Mitt Romney, Liz Cheney czy nawet George W. Bush w dzisiejszej GOP już by się nie odnaleźli. Zresztą GOP pod rządami Trumpa ich nie chce. Dzisiaj ugrupowanie to przechodzi fazę jednowładztwa, w której dominuje pomysł wysadzania instytucji w powietrze zamiast zarządzania nimi – w czym właśnie Romney albo John McCain byli akurat całkiem nieźli.
Rubio, wywodzący się raczej ze starej szkoły, musiał być tego świadom.
Prawica kocha Trumpa. Za wszystko
PiS jest serwilistycznie nastawione do Ameryki i nie wyobraża sobie innej polityki niż służenie USA
Mamy prawicę rozgrzaną do czerwoności. Dosłownie. W Sejmie posłowie PiS założyli czerwone czapeczki z hasłem wyborczym republikanów „Make America Great Again”, wstali z miejsc i skandowali: „Donald Trump! Donald Trump!”. Nigdy wcześniej w polskim parlamencie nie widzieliśmy takich scen, takiej manifestacji, nie wykrzykiwano nazwiska zwycięzcy wyborów w innym kraju. Euforia była powszechna.
„Cieszymy się ze zwycięstwa Donalda Trumpa. Sądzę, że to jest powszechne w naszej partii”, mówił Jarosław Kaczyński. Radość tę prezes PiS mógł śmiało rozciągnąć na resztę prawicy.
Najwierniejszy z wiernych
Konfederacja wypuściła okolicznościowy klip, w którym możemy usłyszeć: „Donald Trump wraca do Białego Domu. Pokonał Kamalę Harris, chociaż miał przeciwko sobie siły zła, stronnicze media, cenzurę, międzynarodowe korporacje, celebrytów i aparat państwa. Ta walka niemal kosztowała go życie, ale Trump się nie poddał. Wstał i zagrzewał ludzi dobrej woli do walki przeciwko rewolucji kulturowej, cywilizacji śmierci, masowej imigracji i ekoterroryzmowi”. Końcówka klipu zachęcała do działania: „Ciężką pracą i determinacją można osiągnąć rzeczy wielkie i zmieniać rzeczywistość. Wkrótce wybory prezydenckie odbędą się także w Polsce. Nie pozwólmy wmówić sobie, że ich wynik jest już przesądzony. Nigdy się nie poddawajmy, niemożliwe nie istnieje”.
Cieszyli się też przedstawiciele ugrupowań mniejszych. Jarosław Sachajko z trzyosobowego koła Wolni Republikanie wszedł na mównicę sejmową, by pogratulować Donaldowi Trumpowi zwycięstwa w wyborach.
Ale i tak wszystkich przebił Andrzej Duda. „Chciałem moim rodakom przekazać najlepsze życzenia od pana prezydenta elekta USA Donalda Trumpa. Dosłownie przed chwilą rozmawiałem z panem prezydentem. Dzwonił, by złożyć życzenia w związku z naszym Świętem Niepodległości – powiedział prezydent w poniedziałek, 11 listopada, przed wylotem do Azerbejdżanu. I dodał: – Osobiście pogratulowałem mu zwycięstwa wyborczego. Rozmawialiśmy wstępnie o najważniejszych tematach”.
Duda pochwalił się, że zaproponował Trumpowi spotkanie
Śpieszmy się kochać bomby, tak szybko mogą zostać wystrzelone
Iście surrealistyczne wrażenia dopadły mnie, kiedy docierały do mnie kaskady podniosłych słów z okazji otwarcia bazy wojskowej USA w Redzikowie w okolicach Słupska. Czego tam nie było! „To najważniejsza inwestycja wojskowa Stanów Zjednoczonych w naszym kraju i pierwsza stała placówka wojsk USA w Polsce”, zachłystywał się minister obrony narodowej i wicepremier Kosiniak-Kamysz. Podczas otwarcia bazy rakietowej usłyszeliśmy także: „Polskie elity są zgodne. Niezależnie od tego, kto rządzi w Warszawie i Waszyngtonie” (Radek Sikorski). Hm… Jeśli w takiej sprawie są zgodne, to czym się różnią? Zawsze drżę, kiedy słyszę o nienaruszalnej jedności i zgodzie dwóch śmiertelnie zwaśnionych plemion politycznych.
Baza powstawała osiem lat. Jej podstawowe zadanie to obrona… USA przed atakiem rakietami balistycznymi wystrzelonymi przez Iran (odwiecznego wroga Polski, nieprawdaż?). Prezydent Barack Obama zastopował budowę, uznając, że zagrożenie ze strony Iranu osłabło. Tarcza podlega Dowództwu Europejskiemu Stanów Zjednoczonych oraz Sojuszowi Północnoatlantyckiemu. W przemówieniach było dużo słów o pokoju. A w tle setki miliardów dolarów wydawane nieprzerwanym strumieniem. W Polsce tylko około miliarda kosztował ów dodatkowy cel dla światowych przeciwników USA.
W czasie tych fanfarad i radości ze stacjonowania u nas amerykańskich żołnierzy kończyłem lekturę wydanej właśnie po polsku książki „Wojna nuklearna” uznanej amerykańskiej dziennikarki, finalistki Nagrody Pulitzera, Annie Jacobsen. To fabularyzowany dokument na temat dynamiki konfliktu nuklearnego, kiedy USA zostają zaatakowane przez Koreę Północną, która wystrzeliwuje rakietę balistyczną. Prowadzeni przez autorkę przez procedury, decyzje, reakcje, rozkazy i działania wojskowych USA
Nie jesteś moim królem!
Kwestia odszkodowań za kolonializm i niewolnictwo zatrzęsła relacjami w brytyjskiej rodzinie narodów
Jak bardzo dziedzictwo kolonializmu rzutuje na stosunki wewnątrz państw tworzących brytyjską Wspólnotę Narodów, przekonał się król Karol III. Podczas październikowej wizyty w Australii monarcha musiał stawić czoła Lidii Thorpe, senatorce reprezentującej tamtejszą rdzenną społeczność. „Odpowiadasz za ludobójstwo dokonane na naszym narodzie. Oddaj nam to, co ukradłeś – nasze kości, czaszki, dzieci, nasz naród. Zniszczyłeś naszą ziemię. Daj nam traktat. Chcemy traktatu. To nie twoja ziemia. Nie jesteś moim królem!”, wykrzyczała podczas spotkania Karola III z australijskimi parlamentarzystami senator Thorpe. Nawiązywała do faktu, że brytyjscy kolonizatorzy nigdy nie podpisali żadnego porozumienia z rdzenną ludnością Australii, w związku z czym ich działalność była nie tylko naganna moralnie, ale i nielegalna.
„Nadszedł czas na rozmowy o sprawiedliwości naprawczej za odrażający handel ludźmi”, podkreślono w oświadczeniu podpisanym przez 56 państw tworzących niegdysiejszą Wspólnotę Narodów. Miejscem tegorocznego szczytu organizacji, który odbył się w dniach 17-26 października, było Samoa. Wśród głównych punktów spotkania nie uwzględniono dyskusji o odszkodowaniach, lecz właśnie ten temat dominował w doniesieniach medialnych z ostatnich dni szczytu. W przytoczonym dokumencie można było bowiem przeczytać, że „szefowie rządów, zauważając wezwania do dyskusji na temat sprawiedliwości naprawczej w odniesieniu do transatlantyckiego handlu niewolnikami (…), zgodzili się, że nadszedł czas na znaczącą, prawdziwą i pełną szacunku rozmowę zmierzającą do kształtowania wspólnej przyszłości opartej na równości”.
Nadzieje na przełom natychmiast rozwiał laburzystowski premier Wielkiej Brytanii, sir Keir Starmer. Komentując szczyt, jednoznacznie wypowiedział się przeciwko jakimkolwiek konkretnym odszkodowaniom ze strony jego rządu. „Nie było żadnej dyskusji o pieniądzach. Nasze stanowisko w tej kwestii jest bardzo jasne – przekonywał. – Nie możemy zmienić naszej historii, ale z pewnością powinniśmy o niej rozmawiać”.
Nic dziwnego, że Starmer wykluczył dyskusję o pieniądzach. Według raportu University of the West Indies, wspartego przez sędziego Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości Patricka Robinsona, wymierna wielkość brytyjskich odszkodowań za wieki niewolnictwa przekraczałaby 18 trylionów funtów! I to tylko w odniesieniu do 14 państw obszaru Karaibów.
Karaiby upominają się o swoje
O tym, że Wielka Brytania powinna zapłacić za straty Afryki i Karaibów będące skutkiem handlu ludźmi, dało się słyszeć na długo przed tegorocznym szczytem Wspólnoty Narodów. Sprawa ta szczególnie mocno wybrzmiała rok temu, kiedy wiele krajów wspólnoty świętowało 200. rocznicę wyzwolenia, czyli buntu kilkunastu tysięcy niewolników w dzisiejszej Gujanie. Rebelia z 1823 r.
Tragedia Ameryki
Pamiętam, jak ponad 20 lat temu mój przyjaciel Richard Rorty, wielki filozof amerykański, powiedział mi, że obawia się dojścia faszystów do władzy w USA. Przyznam, że nie potraktowałem jego słów poważnie. Nieźle znając Amerykę, zupełnie nie dostrzegałem tego zagrożenia. Richard widział więcej. Oczywiście lepiej także znał rzeczywistość amerykańską. No i ziściło się. Wprawdzie nazywanie właśnie wybranego prezydenta USA faszystą jest nieco na wyrost, ale niewątpliwie reprezentuje on skrajnie prawicowe siły polityczne, dążące do demontażu amerykańskiej demokracji. Jego ponowne dojście do władzy jest dla mnie szokiem. I to nawet nie z powodu samego Trumpa, ale tych milionów Amerykanów, którzy na niego znów głosowali.
Gdy mieszkałem w Stanach, byłem jak najlepszego zdania o kondycji moralnej Amerykanów. Spotykałem na ogół bardzo prawych ludzi, niezwykle życzliwych, skorych do pomocy, uśmiechniętych i szczerych. Szybko zauważyłem, że niczym tak bardzo nie pogardzają jak kłamstwem. Co się stało z tymi wspaniałymi ludźmi? Jak to możliwe, że wybrali notorycznego kłamcę, oszusta i bufona na prezydenta swojego kraju? Oczywiście już wtedy zauważyłem, że Amerykanie są niezwykle prowincjonalni, co być może częściowo tłumaczy ich dzisiejsze decyzje wyborcze. Nawet amerykańska elita uniwersytecka była zainteresowana przede wszystkim kontekstem amerykańskim, a co dopiero mówić o przeciętnym Amerykaninie. Z reguły jego wyobraźnia nie wykraczała poza własny stan, a czasem hrabstwo. Ignorancja co do reszty świata była zaś szokująca. Mój syn musiał w szkole pomagać nauczycielce odnaleźć Polskę na mapie. Innej moja córka musiała tłumaczyć, że nie wszyscy na świecie mówią po angielsku. Szokujące było też typowe dla Amerykanów przekonanie, że wszystkie kraje europejskie są z definicji komunistyczne albo przynajmniej socjalistyczne. A wynikało ono z założenia, że tylko w takich krajach możliwe są urlopy macierzyńskie, długie urlopy wypoczynkowe i powszechna, bezpłatna służba zdrowia.









