Tag "Warszawskie Spotkania Teatralne"
Tęsknić za domem
Warszawskie Spotkania Teatralne rozbudziły tęsknotę za teatrem
Aktorzy często powtarzają, że teatr to ich dom. Trochę to trąci banałem albo bywa wygodną maską rzeczywistości teatralnej, niekoniecznie przypominającej idealizowany dom. Tak czy owak, tegoroczne 45. Warszawskie Spotkania Teatralne, tradycyjnie organizowane przez Teatr Dramatyczny, rozbudziły tęsknotę za teatrem. Paradoksalnie za teatrem dramatycznym, w którego istnienie (przynajmniej festiwalowe) zaczęto powątpiewać. W programie tegorocznych spotkań znalazły się bowiem zaledwie dwa dramaty – klasyczne „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Mai Kleczewskiej z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i „Tęsknię za domem”, współczesny dramat Radosława Maciąga, wyróżniony w ubiegłym roku Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną. Ale to właśnie one wzbudziły największe emocje, przypominając, że teatr bliżej ma do serca niż do rozumu.
Inne spektakle oparte były na scenariuszach korzystających z rozmaitych źródeł (powieści, faktografii) imitujących dramaty. Jedynie „Susan Sontag” z Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie zbliżyła się temperaturą emocjonalną do tej wytworzonej przez „Wesele” czy „Tęsknię za domem”, a to za sprawą wyrazistego finału. Nie chcę powiedzieć, że nie było w tych wystudzonych spektaklach ciekawych myśli czy frapujących rozwiązań scenicznych, ale w zderzeniu z „prawdziwymi” dramatami ujawniały pewną bezradność.
Przewaga Wyspiańskiego nad teatralnymi dramaturgami nie budzi zdumienia, niewielu mieliśmy w historii takich wizjonerów. Może bardziej zaskakuje zwycięska siła zwykłego dramatu Maciąga. Jeden z młodszych kolegów recenzentów trafnie zauważył, że ludzie wstydzą się przyznać, że taki teatr im się podoba. Może za wcześnie został (?) złożony do grobu.
Najsmutniejsze „Wesele”
Nie tak źle jednak z tym dramatem, skoro królem warszawskiego przeglądu okazał się Wyspiański. Co to za demoniczne teksty! Wciąż aktualne, jakby pisane wczoraj. „Wesele” i „Wyzwolenie” zdają się idealnie przylegać do rytmu polskiego życia w każdych okolicznościach. Zwłaszcza kiedy tekst interpretują aktorzy tak wyborni jak w Słowackim. Wtedy nie ma lepszego komentarza do gorączki wyborczej od „Wesela”. Aktorzy potrafią jeszcze dorzucić od siebie aktualne akcenty – jak charakterystyczny ociężały sposób mówienia jednego z kandydatów na prezydenta, wydobyty przez Dziennikarza, czy gest ze snusem przywołujący uzależnienie innego kandydata. Wywołuje to zrozumiałą wesołość widowni. Ale są ku temu poważniejsze impulsy. Po wizycie Wernyhory Kuba powiada w zachwycie: „Jak żyje / jeszczem takiego Polaka nie ujzoł”. Na co z godnością i przechwałką w głosie odpowiada Gospodarz (wyśmienity Juliusz Chrząstowski): „Bo żyjesz mało; / jeszcze duża takich Polaków ostało, / co są piękni”. Kuba nie daje za wygraną i pyta dociekliwie: „A kaz się to wszyćko kryje?”. I to dość, aby publiczność zareagowała śmiechem zaprawionym goryczą.
Czasem to tylko spostrzeżenie, którego nie można uniknąć. Kiedy Czepiec (kreacja Marcina Kalisza) obdarza Radczynię (niezawodna Lidia Bogaczówna) siarczystym całusem, ta, gdy tylko chłop się oddali, starannie wyciera usta, nie kryjąc odrazy.
Więcej tu jednak powodów do smutku niż śmiechu. „Wesele” Mai Kleczewskiej to bodaj najsmutniejsza inscenizacja tego dramatu – przepojone poczuciem lęku i rozpaczy, mimo że początek zapowiada się malowniczo bujnym roztańczeniem, które trwać będzie przez cały akt pierwszy. Tańcownicy nie będą znikać ze sceny, aby wybrzmiały dialogi poszczególnych par, one przedzierać się będą do uszu przez dźwięki muzyki, gwar. To zaledwie fragmenty toczonych rozmów, co może nawet irytować, ale zabieg wydaje się celowy. Reżyserce zależy na wywołaniu wrażenia tumultu w gruncie rzeczy nieznośnego w swojej formie zdarzenia. Niby wesoło, a już smutno.
Dopiero jednak zrobi się smutno, kiedy pojawią się osoby dramatu. Tym razem będą to lęki, obsesje, koszmary. Wszystkie zjawy nawiedzające bohaterów niosą albo ból, albo strach, albo poczucie zagrożenia. Stańczyk już nie jest mędrcem – w kabaretowym ujęciu Krzysztofa Głuchowskiego to zblazowany błazen. Hetman to chodzący jak bomba zdrajca. Rycerz okaże się żołnierzem wyklętym – to on urządzi na scenie egzekucję Żydów. Nawet Wernyhora
Wszystkie nasze strachy
Drugi tydzień 44. Warszawskich Spotkań Teatralnych okazał się katalogiem lęków, z którymi się zmagamy.
Spektakle z Łodzi, Kielc, Krakowa, Gdańska, Szczecina i Bydgoszczy jeden po drugim odsłaniały miejsca bolące, niezabliźnione, budzące lęk. Wielu z nas nie wie, jak reagować na „odmieńców”, jak pomóc chorym, umierającym w cierpieniach. Jak wybić się ponad przeciętność? Jak skutecznie obronić prawa kobiet? I wreszcie: jak uchronić się przed władzą niebezpiecznych tyranów?
Zapewne nie są to nowe lęki, pytania nigdy niestawiane. Ważne jednak, że zadawane z odwagą, nawet jeśli nadzieja na odpowiedź, namysł, refleksję może być zawodna. Pewnie od tego (także) jest teatr.
Demaskacje i cierpienia.
Zaczęło się od „Dobrze ułożonego młodzieńca” Jolanty Janiczak (reż. Wiktor Rubin) z Teatru Nowego w Łodzi, kontynuującego teatr wrażliwości społecznej Kazimierza Dejmka. Od niepokojącego pytania o płeć i prawo do jej wyboru – problemu nieraz wyszydzanego przez czołowych polskich polityków. To bodaj najlepszy scenariusz cenionej autorki dramatycznej, która nie po raz pierwszy nawiązuje do autentycznej historii. Tym razem w centrum jej opowieści znajduje się osoba walcząca o uznanie swojej wewnętrznej płci. O bohaterze, Eugeniuszu Steinbarcie, pisano jako o „kobiecie wyglądającej dokładnie jak mężczyzna”. Dzięki fałszywym dokumentom miał za sobą nawet ślub kościelny, wychowywał z żoną dziecko, ale został „zdemaskowany” przez policję i uwięziony. Ten niełatwy temat poprowadzony został z taktem i znajomością drogi tranzycji. Zaowocował spektaklem, w którym widz solidaryzuje się z bohaterem. Niemały w tym sukcesie udział Edmunda Krempińskiego, wykonawcy, który tchnął autentyzm w tytułową rolę.
Temperaturę lęków podniósł następny spektakl, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły i w jego reżyserii, koprodukcja nowohuckiej Łaźni Nowej i Teatru Żeromskiego w Kielcach. Sztuka piekielnie odważna i ważna – już na krakowskiej premierze (20 stycznia 2023 r.) przyjęta ze wzruszeniem burzą oklasków. Opowieść o umieraniu ojca na raka trzustki, o odchodzeniu pełnym fizycznego bólu, cierpień i bezradności najbliższych. Scenariusz opiera się na przejmującej powieści Mateusza Pakuły, ale różni się od niej nieoczekiwanym akcentem komediowym, niemal slapstickowym. Szymon Mysłakowski, występujący w epizodach kilkunastu pobocznych postaci obojga płci, niemal jak w paradach wywodzących się z komedii dell’arte wprowadza do przedstawienia, pełnego powagi w głównym nurcie – walki o godne umieranie – element swoistej dywersji. Osłabia to efekt przerażenia, może nawet wydawać się niestosowne takie połączenie radykalnie odmiennych stanów: obezwładniającego cierpienia i wesołości, ironii, złośliwej obserwacji. Jednak decyzja Mateusza Pakuły o tym niełatwym, ryzykownym związku tragedii i farsy okazuje się artystycznie i psychologicznie trafna.









