Tag "wojna nuklearna"
Bombowa Bigelow
Fakt, że 80 lat od detonacji „Chłopczyka” i „Grubasa” ludzkość wciąż istnieje, zakrawa na cud. Najlepiej tę świadomość wyprzeć, inaczej człowiek by oszalał, w najlepszym razie na tle religijnym, bo trudno o bardziej wyrazisty „dowód” na istnienie dobrego demiurga, Boga czy tam anioła stróża – ludzie wymyślili narzędzie zagłady i w ciągu ośmiu dekad nie zdarzył się żaden zbieg okoliczności, który by sprawił, że zostało użyte? Coś mi mówi, że rachunek prawdopodobieństwa nie ma tu zastosowania: mamy obecnie na świecie kilkanaście tysięcy bomb atomowych, oficjalnie w dziesięciu krajach, to wystarczy, żeby po wielekroć unicestwić życie na ziemi.
Przywódcy dwóch najpotężniejszych mocarstw nuklearnych to indywidua o ograniczonej poczytalności – jeden to narwaniec o inteligencji emocjonalnej dziesięciolatka, drugi to zbrodniarz wojenny od kilku lat dowodzący agresją zbrojną na sąsiedni kraj. Jeden przed drugim rozściełał ostatnio czerwony dywan. Za obydwoma nieustannie chodzą wysportowani adiutanci z ciężką jak cholera czarną torbą (podobno ma 20 kilo!), tudzież walizką atomową, w USA zwaną nuklearną futbolówką, a w Rosji Czegetem. W środku znajduje się „czarna książka”, choć właściwie należałoby to nazwać „czarnym menu” z jednym daniem w trzech wersjach: rare, medium i well-done, jak w przypadku steków, choć po polsku brzmi to adekwatniej: od wersji krwistej do dobrze wysmażonej. Chodzi o opcje ataku nuklearnego – cele, rodzaj broni i przewidywaną liczbę ofiar. Do odpalenia ładunku potrzebna jest identyfikacja prezydenta, który zawsze musi mieć przy sobie tzw. herbatnik, czyli kartę wielkości krakersa, na której znajdują się kody potwierdzające tożsamość Potusa. Małe to draństwo, Carter kiedyś je zgubił w pralni, a Clinton zapomniał, gdzie schował – zdarzały się zatem chwile, w których Stany były całkowicie bezbronne nuklearnie; gdyby zimnowojenne obce wywiady poinformowały o tym w porę swoje naczalstwo, można by zbombardować USA bez ryzyka odwetu.
No i co z tego, że taki asystent nositorba (jest ich pięciu na zmianę, co wynika zapewne nie tylko z ciężaru torbiszcza) musi przejść procedurę Yankee White, czyli najbardziej wnikliwą kontrolę przeszłości, która dowiedzie, że jest doskonale zrównoważony
III wojna światowa (1981-1985) – realny konflikt, którego nie było
Jeżeli ktoś pamięta pierwszą połowę lat 80., może sobie pogratulować – nie dość, że widział tak ważne wydarzenia w dziejach Polski jak powstanie Solidarności czy wprowadzenie stanu wojennego, to jeszcze udało mu się przetrwać (potencjalną) III wojnę światową. Podczas gdy wielu Polaków rozwiązywało problemy dnia codziennego, śmiało się, bawiło lub smuciło, za kurtynami światowej polityki trwał jeden z najgorętszych konfliktów od 1945 r. Mało brakowało, a cała ludzkość mogłaby zniknąć w ciągu kilku minut.
Groźba III wojny światowej, wisząca nad ludzkością od rozpoczęcia zimnej wojny pomiędzy Wschodem a Zachodem, była tym poważniejsza, że obie strony dysponowały bronią mogącą wybić, i to kilkukrotnie, całe życie na Ziemi. Paradoksalnie to z tego powodu konflikt na taką skalę nigdy nie wybuchł, a starcia obu bloków przybierały co do zasady kształt wojen zastępczych z dala od Waszyngtonu i Moskwy. Doktryna MAD (Mutually Assured Destruction – obustronnie gwarantowanej destrukcji) powodowała, że żadna strona nie mogła sobie pozwolić na radykalny krok. Odpowiedź była niemożliwa do przewidzenia, tak samo jej skutki. Mimo ogromnych napięć główny teatr konfliktu, czyli Europa, pozostał spokojny. Oczywiście dochodziło do takich sytuacji jak zestrzelenie amerykańskiego samolotu U-2 czy kryzys kubański, ale na przełomie lat 70. i 80. zachowano równowagę sił i trwał okres odprężenia (détente). Niekiedy okres ten uważa się za cezurę dwóch zimnych wojen.
Jakkolwiek by ciąć na kawałeczki oś czasu, należy się zgodzić, że znaczne zaostrzenie sytuacji międzynarodowej zapoczątkowała interwencja radziecka w Afganistanie w 1979 r. Zachodnia opinia publiczna była zniesmaczona i w ramach protestu drużyny sportowe z wielu państw zbojkotowały igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 r. Nasiliły się nastroje prawicowe i antykomunistyczne. W Polsce pojawiła się Solidarność, a w Waszyngtonie w 1981 r. nowy gospodarz, zupełnie inny od poprzedników i nieprzewidywalny.
Żart prezydenta
Ronald Reagan jest do dziś postacią znaną i rozpoznawalną. Aktor w westernach, gubernator Kalifornii i nowa jakość w polityce, wykorzystujący umiejętności aktorskie i mający wyraziste poglądy, zwłaszcza w porównaniu z poprzednikiem, Jimmym Carterem. Jego projekt liberalizacji gospodarki amerykańskiej (w tym samym czasie podobne reformy przeprowadzała brytyjska premier Margaret Thatcher) stawiał go w kontrze do systemu socjalistycznego, który do niedawna miał jeszcze obrońców na Zachodzie. Do historii przeszedł żart prezydenta, który, udając, że nie wie o włączonym mikrofonie, ogłosił wydanie rozkazu likwidacji ZSRR. Wielu słuchaczy to rozbawiło, na Kremlu natomiast potraktowano sprawę poważnie.
Przywództwo radzieckie znajdowało się w niebezpiecznej sytuacji. Stary, schorowany i uzależniony od alkoholu Leonid Breżniew pod koniec życia był „pudrowanym trupem”, który nie odróżniał już swoich wyobrażeń od rzeczywistości. Żadnej grupie na Kremlu nie opłacało się jednak zmieniać tego stanu. Z resztą kierownictwa nie było lepiej, średnia wieku członków władz KPZR przekraczała 70 lat (sic!). Dodatkowo w związku z działalnością ekonomiczną Reagana, wprowadzającego sankcje i embarga, oraz rozwojem gospodarki amerykańskiej gospodarka radziecka zaczęła wchodzić w poważny kryzys. Nałożył się na to wyścig zbrojeń drenujący moskiewski budżet.
Po obu stronach zaczęła się kształtować sytuacja wręcz paranoidalna. Podczas szkolenia z zasad bezpieczeństwa nowy prezydent USA mógł na własnej skórze doświadczyć procedur, które miały go zabezpieczyć podczas ewentualnej katastrofy nuklearnej. Na Reaganie zrobiło to piorunujące
Donald Trump i teoria szaleńca
Ta teoria przynosi profity chyba jedynie Korei Północnej, która konsekwentnie ją stosuje
Sformułowanie teoria szaleńca brzmi obrazoburczo, ale jest to teoria od dawna zadomowiona w nauce o stosunkach międzynarodowych. Ściślej, od momentu przełamania monopolu USA na posiadanie bomby atomowej i przejścia świata do tzw. ery atomowej. W erze atomowej pomimo istnienia potężnych arsenałów nuklearnych użycie broni atomowej okazało się jak dotąd niemożliwe z uwagi na potencjalną całkowitą destrukcję wojujących stron, a przy okazji prawdopodobnie całej Ziemi. W związku z tym żaden zdrowy na umyśle przywódca państwa atomowego nie wciśnie przycisku uruchamiającego atak nuklearny. Nie może też wiarygodnie grozić oponentowi/oponentom takim atakiem.
Co jednak, jeśli przywódca nie jest zdrowy na umyśle, a przynajmniej uda mu się przekonać przeciwnika, że nie wszystko z nim w porządku? Czy decydenci polityczni w państwie, wobec którego zostaną sformułowane groźby nuklearne przez przywódcę uchodzącego za niezrównoważonego, irracjonalnego czy wręcz szalonego, nie będą skłonni do ustępstw?
Tego typu kwestie zaczęli rozważać u schyłku lat 50. minionego wieku dwaj uczeni – Daniel Ellsberg i Thomas Schelling. Ten pierwszy zasłynął przekazaniem „New York Timesowi” tzw. Pentagon Papers – ściśle tajnego raportu Departamentu Obrony na temat zaangażowania USA w Wietnamie i ukrywanych przed opinią publiczną wątpliwości wysokich przedstawicieli amerykańskiego rządu, czy wygranie wojny wietnamskiej jest możliwe. Ten drugi w 2005 r. otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii (wraz z Robertem Aumannem) za ukazanie możliwości zastosowania teorii gier w naukach społecznych i mikroekonomii. Ellsberg przedstawił przyczynki do teorii szaleńca w wykładzie „The Political Uses of Madness”. Schelling w pracy „The Strategy of Conflict”. Oczywiście ani Ellsberg, ani Schelling nie namawiali amerykańskiego prezydenta do prób stosowania teorii szaleńca.
Dodam jeszcze na marginesie, że historycy myśli politycznej łatwo wskażą, iż zalążki tej teorii da się znaleźć u Machiavellego w „Rozważaniach nad pierwszym dziesięcioksięgiem historii Rzymu Liwiusza”, w których słynny Florentczyk stwierdza, że „czasami jest rzeczą niezwykle roztropną symulować szaleństwo”. A chcąc raz potraktować sprawę fundamentalnie, należałoby się zwrócić do myślicieli starożytnych, bo trzeba zakładać, że tam znajduje się początek tej idei, zgodnie z twierdzeniem Arnolda Gehlena, że „Grecy wszystko wiedzieli i można pośród nich znaleźć prekursora każdej ważnej myśli”.
Wedle Harry’ego Robbinsa Haldemana, szefa personelu Białego Domu za prezydentury Richarda Nixona, właśnie prezydent Nixon bezpośrednio powoływał się na teorię szaleńca i tym samym wprowadził ją do amerykańskiej praktyki politycznej. W pamiętnikach opublikowanych w 1978 r. pod tytułem „The Ends of Power” Haldeman wskazuje, że prezydent Nixon celowo wysyłał do Moskwy i Hanoi sygnały, że jest „szaleńcem” zdolnym do każdego irracjonalnego czynu, łącznie z użyciem broni jądrowej, w celu przełamania impasu i zmuszenia strony komunistycznej do negocjacji. „Nazywam to teorią szaleńca, Bob – relacjonuje słowa prezydenta Haldeman – chcę, aby Wietnamczycy z Północy uwierzyli, że doszedłem do momentu, w którym mogę zrobić wszystko, żeby zakończyć wojnę. Rozpuściliśmy wśród nich plotkę, że »na miłość boską, wiecie, iż Nixon ma obsesję na punkcie komunizmu. Nie będziemy potrafili go powstrzymać, gdy się wścieknie, a trzyma palec na nuklearnym przycisku«, i Ho Chi Minh osobiście w ciągu dwóch dni stawi się w Paryżu, błagając o pokój” (H.R. Haldeman, J. DiMona, „The Ends of Power”, s. 82-83).
Teoria szaleńca od początku drugiej kadencji Donalda Trumpa przeżywa renesans
Prof. dr hab. Piotr Kimla pracuje w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego
Zegar apokalipsy
„Nie bój się, to samo się czyta”, powiadają ludzie, polecając znajomym grube książki, czemu nie mogłem się nadziwić, bo dla mnie czytanie jest przyjemnością, a nie zmaganiem umysłowym. Samo się nie czyta, jak samo grzmi i samo się błyska, no chyba że chodzi o tę przypadłość adehadowców, która i mnie czasem doskwiera, mianowicie czytanie bezmyślne, a raczej czytanie w trakcie myślenia o czymś zupełnie innym. Skłonność do rozproszeń sprawiała bowiem niejednokroć, że oczami wodziłem za tekstem przez wiele stron, nim się spostrzegłem, że myśl za wzrokiem nie podąża, przez co musiałem wrócić do poprzedniego rozdziału niczym zagubiony turysta do ostatniego widzianego znaku na skale. Chodziłoby zatem o rodzaj zatracenia w lekturze tak intensywnego, że czytelnik nie myśli o tym, że czyta, tak jak nie myśli o tym, że oddycha. Czyli o proces obopólnego pochłaniania – łakomie pochłaniam książkę, która mnie pochłania bez reszty.
Nie jest to specjalnie możliwe w przypadku prozy wysokoartystycznej czy mowy wiązanej, kiedy raczej rozkoszujemy się nie fabułą, ale językiem, pomysłami składniowymi i czym tam jeszcze – taką literaturę dawkujemy sobie jak panaceum na kolokwialność. Zdarza się jednak, że książka pisana „stylem zerowym”, zwłaszcza w przypadku literatury faktu, frapuje samą treścią, czyta się zaiste sama, ba, czasem nawet wbrew woli czytelnika.
Taką książką, której wolałbym nigdy nie przeczytać, ale od której oderwać się nie mogłem, jest omawiana już na łamach „Przeglądu” przez Romana Kurkiewicza „Wojna nuklearna” Annie Jacobsen. Amerykańska gwiazda dziennikarstwa śledczego na podstawie rozmów z wieloma specjalistami od wyścigu zbrojeń, emerytowanymi wojskowymi i politykami, kreśli podtytułowy „możliwy scenariusz” zagłady
Przedpiekle
Prędko, błyskawicznie: od groźby regionalnego konfliktu przez regularną wojnę w sercu Europy aż po pogróżki nuklearne na porządku dziennym – rozum za tym nie nadąża, panika takoż. Ludzkość jest jeszcze na etapie bania się o swoje oszczędności, ceny paliw i kursy walut, jeszcze do niej nie dotarło, że w ciągu kilku godzin może przestać istnieć za sprawą efektu domina, wywołanego wciśnięciem guzika atomowego przez sfrustrowanego szaleńca. I całe szczęście – ten lęk jest ponad ludzkie siły, kiedy w całej









