Tag "wybory prezydenckie 2025"

Powrót na stronę główną
Kraj Wywiady

Dlaczego młodzi Polacy są przeciw?

To im prezydenturę zawdzięczają Duda i Nawrocki

Dr Adam Kądziela – adiunkt w Katedrze Socjologii Polityki i Marketingu Politycznego Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Kierownik projektów badawczych dotyczących partycypacji wyborczej młodych Polaków. Autor m.in. publikacji „Polityczny portret młodych Polaków 2023” i „Determinanty partycypacji wyborczej młodych Polaków”.

Czy młodzi się zbuntowali? Ostatnie wybory to jednorazowy wyskok czy zapowiedź pewnej tendencji?
– Młodzi świadomie głosują przeciwko status quo. Są zbuntowani z natury. Widać to wyraźnie, gdy przeanalizujemy wyniki wyborów wśród najmłodszych wyborców i ich preferencje od 2015 r.

To było też widać w pierwszej turze wyborów prezydenckich.
– I to bardzo wyraźnie. Ponad 55% głosów młodych padło na Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga. Można to traktować jako formę buntu, ale ten bunt widzimy każdorazowo w wyborach od dekady. Jeżeli przeanalizujemy te wyniki, to w najmłodszej grupie widzimy pokaz sprzeciwu wobec rządzącej klasy politycznej, ktokolwiek by nią był. Co ciekawe, ten sprzeciw wyraża się nie w politycznej apatii, ale w rosnącej aktywności wyborczej i w poparciu kandydatów antysystemowych. W 2025 r. mieliśmy do czynienia z rekordową frekwencją wyborców w wieku do 29 lat. W pierwszej turze wyniosła 72,8%, a w drugiej była o 3,5 pkt proc. wyższa i osiągnęła 76,3%. Ten silny głos był głosem sprzeciwu, głosem przeciwko establishmentowi.

Młodzi poparli kandydata bardziej antysystemowego?
– Tego, który nie wywodził się z obozu rządzącego. Karol Nawrocki był przede wszystkim beneficjentem transferu głosów oddanych w pierwszej turze na Sławomira Mentzena. Aż 88% wyborców Mentzena w drugiej turze zagłosowało właśnie na kandydata PiS. To on był beneficjentem tego sprzeciwu.

Co frustruje młodych?

Skąd ten sprzeciw się bierze?
– Nie ma jednej dominującej motywacji. A jeżeli koniecznie mielibyśmy ją wskazać, byłaby to wspomniana antyestablishmentowość. Żeby opowiedzieć o jej źródłach, musimy się skupić na kilku czynnikach. Z badań, nie tylko ilościowych, ale i tych pogłębionych, o których pisała także w majowym raporcie Fundacja Batorego, wyłaniają się cztery kluczowe aspekty.

Przede wszystkim aspiracje ekonomiczne, czyli frustracja wynikająca z sytuacji ekonomicznej młodego pokolenia, m.in. złej sytuacji mieszkaniowej. Gdy w 2023 r. pytaliśmy młodych o ich aktualną sytuację mieszkaniową, aż 37% deklarowało, że mieszka jeszcze z rodzicami. 20% – że wynajmuje mieszkanie z innymi osobami. A 15% dzieli z innymi osobami pokój. Okazuje się, że 70% mieszka w warunkach, które utrudniają usamodzielnienie się, nie mówiąc o założeniu rodziny. Na to nakładają się wątki związane z inflacją, z rosnącymi kosztami życia. One młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy, dotykają w sposób szczególnie bolesny.

Istotną motywacją, by iść na wybory i wyrazić sprzeciw, były również obawy związane z bezpieczeństwem.

Wojną?
– Konkretnie chodzi o wojnę za naszą wschodnią granicą. Poczucie zagrożenia militarnego, a także strach przed migracją w ostatnich latach stały się dominującym źródłem obaw młodych o bezpieczeństwo, w tym w wymiarze ekonomicznym.

Pozostałe wątki, które moglibyśmy wskazać, to negatywny obraz życia publicznego, poczucie braku wpływu na politykę. Negatywna ocena życia politycznego, brak poczucia wpływu na rzeczywistość i niski poziom debaty publicznej stale się pojawiają, kiedy młodzi są pytani o ocenę otaczającej ich rzeczywistości politycznej.

Ważnym komponentem, który wzmacnia antyestablishmentowe postawy i frustrację młodych, są media społecznościowe. To one zdominowały sposób, w jaki młodzi czerpią informacje o polityce. Szczególnie krótkie formy wideo mają ogromne znaczenie: są proste, wyraziste, bardzo emocjonalne. Idealne warunki, by uderzyć w proste instynkty i dać paliwo antyestablishmentowej narracji.

Czyli iść na wybory i zrobić na złość!
– Może nie na złość, ale być przeciw głównemu nurtowi. To pokoleniowy bunt, sprzeciw. Spójrzmy na wybory w 2015 r. – wtedy młodzi poparli Pawła Kukiza, ponad 40% oddało na niego głos. Nie jest więc dla mnie zaskoczeniem, że w maju w pierwszej turze wyborów ponad 36% najmłodszych poparło Sławomira Mentzena, bo ten sprzeciw jest elementem tożsamości kolejnych grup młodych Polaków. W 2019 r. ten elektorat był kluczowy dla Konfederacji. Gdyby nie młodzi, Konfederacji nie byłoby w Sejmie. W 2023 r. z kolei masowo wsparli ówczesną opozycję. Dzięki tym wyborcom udało się utworzyć obecną koalicję. No i w 2025 r. ponownie skierowali się w stronę kandydatów spoza głównego nurtu. A w drugiej turze Karol Nawrocki, jakkolwiek by patrzeć, bardziej niż Rafał Trzaskowski był kandydatem spoza obozu władzy. Widać, że jest stały wzorzec.

Nie tacy progresywni

Młodzi są w miarę dobrze wykształceni, otwarci na świat, na Europę, co więc ich kieruje w stronę partii tradycjonalistycznych?
– Badania, które realizowaliśmy kilka miesięcy przed wyborami w 2023 r., pokazały, że w części kwestii światopoglądowych czy dotyczących usług publicznych młodzi nie są tak progresywni, jak postrzegają ich inne grupy społeczne. W części postulatów, np. dotyczących prawa aborcyjnego

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Czy głos każdego wyborcy został dobrze policzony?

Nie. I zawsze będą wątpliwości, czy Nawrocki został wybrany legalnie

Wszyscy wiemy, że wynik wyborów prezydenckich w rzeczywistości jest inny niż ten, który ogłosiła PKW.

We wtorek 1 lipca o godz. 18.45 nastąpiło to, czego wszyscy się spodziewaliśmy – Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego ogłosiła ważność wyboru Karola Nawrockiego na prezydenta RP. Izba podjęła tę uchwałę w 18-osobowym składzie, zgłoszono trzy zdania odrębne.

Czy w związku z tym sprawa wyborów została zamknięta? No nie. I można z całym przekonaniem orzec, że sposób, w jaki potraktowali ją sędziowie z IKNiSP i partie polityczne, wystawia im jak najgorsze świadectwo.

I.

Zacznijmy od kwestii formalnej, która mocno porusza środowiska prawnicze. Otóż Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego nie jest sądem. Jest ciałem wybranym nielegalnie, zlepionym z pisowskich prawników, i nie powinna orzekać w tej sprawie. Można było z tego kłopotu wybrnąć, przekazując ocenę ważności wyborów Izbie Pracy, która jest umocowana prawnie, tworzą ją sędziowie legalnie wybrani. Można też było przyjąć tzw. ustawę kompetencyjną, która uznanie wyniku wyborów składała w ręce najstarszych stażem sędziów. Ale tę ustawę zawetował Andrzej Duda, by jego było na wierzchu.

Mamy więc sytuację taką, że ważności wyboru Karola Nawrockiego nikt nie stwierdził. A powinien Sąd Najwyższy.

II.

W wyniku informacji, które dostały się do opinii publicznej, znacząca liczba Polaków uważa, że wybory mogły zostać sfałszowane. I że głosy powinny być przeliczone jeszcze raz. Aż 40% Polaków myśli, że wybory mogły być sfałszowane. Ponad 60% chciałoby ponownego przeliczenia głosów. Ta grupa jest rozbita – 30% chciałoby ponownego przeliczenia we wszystkich komisjach wyborczych, 31% tylko w tych, co do których zgłoszono protesty. Warto zwrócić uwagę na postawę wyborców koalicji rządzącej. Aż 57% chce ponownego liczenia we wszystkich komisjach. 36% – tylko w komisjach, których dotyczyły protesty wyborcze. I ledwie 5% mówi, że nie trzeba liczyć w ogóle. Ta postawa ma swoje źródła, nie wzięła się znikąd.

III.

Wynik wyborów prezydenckich w rzeczywistości jest inny niż ten, który ogłosiła PKW – to bezdyskusyjne i udowodnione. Okazało się przecież, że podział głosów w komisjach, które sprawdzono jeszcze raz, nie zgadzał się z tym, co zostało zapisane w protokołach. A jeżeli sprawdza się 19 komisji i w 12 wynik wpisany do protokołu jest inny niż w rzeczywistości, podpowiada to, że w innych komisjach mogło być podobnie. Kłopot w tym, że tę podpowiedź sędziowie IKNiSP zignorowali.

Mówił o tym w Sądzie Najwyższym zastępca prokuratora generalnego Jacek Bilewicz: „Tak naprawdę do tej pory nie wiemy, jaki jest wynik wyborczy, bo nie można w sposób jawny i pewny określić przewagi jednego z kandydatów. Ponieważ SN nie zdecydował się na przeliczenie kart we wszystkich komisjach, w których zachodziły anomalie, nie sposób określić, jaka była dokładna różnica między kandydatami. Prokuratura nie chce zmieniać wyniku wyborów, jednak wskazuje, że powinny być ustalone dokładne ich wyniki”.

Dla „Rzeczpospolitej” wypowiedział się też sędzia Wojciech Hermeliński, były przewodniczący PKW i były sędzia Trybunału Konstytucyjnego: „Jeżeli już jest tyle podejrzeń, tyle ustalono w wyniku badania tych kilkunastu komisji, że w nich dochodziło do pomyłek co najmniej, to myślę, że w wielu innych komisjach pewnie też. Zasada prawdopodobieństwa wskazuje na to, żeby liczyć się z tym, że w innych komisjach też mogło dojść do tego rodzaju historii”.

„Nie mamy pewności co do wyników wyborów prezydenckich” – to z kolei słowa Ryszarda Kalisza, członka PKW. „Nie ma tej pewności prokuratura, bo postanowiła przeliczyć głosy w 296 komisjach. A jeżeli toczy się postępowanie przygotowawcze, to znaczy, że jest uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa”.

Ale te słowa i te działania nie przekonały sędziów Izby Kontroli Nadzwyczajnej. Sędzia Krzysztof Wiak, przedstawiając jej stanowisko, stwierdził, że do sądu wpłynęło ponad 54 tys. protestów wyborczych, lecz za zasadne uznano 21. I dodał, że nie miały one wpływu na ostateczny wynik wyborów. Sędzia Wiak jest mało precyzyjny. Oczywiście, że te różnice (pomyłki, fałszerstwa – jak było naprawdę, powinna wyjaśnić prokuratura) wpłynęły na wynik

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Tomasz Jastrun

Jak grać na durniu

Od przegranych wyborów przechodzimy przez różne stadia żałoby. Jest ból, szukamy winnych, jest gniew na doradców Trzaskowskiego, koalicję, naród, jest w końcu depresja. Zdumiewa, jak powszechna i głęboka jest ta żałoba. Nie podoba mi się rozdmuchiwanie niedokładności w liczeniu głosów, z sugestią, że wybory zostały sfałszowane. To nasi przeciwnicy mają cierpieć na myślenie spiskowe, tymczasem my budzimy je teraz w sobie. Zauważyłem, że wpadają w to najgłębiej ci moi znajomi, którzy są chorobliwie zazdrośni o żony.

Polak w kosmosie. Były tam już setki ludzi z wielu krajów. A w Polsce wielkie podniecenie z tego powodu. I objawy narodowej dumy. Jakoś nie potrafię się entuzjazmować. Sławosz Uznański-Wiśniewski sympatyczny, jego żona, o orientalnej urodzie i na dodatek posłanka KO, też sympatyczna. Ale w tym celebrowaniu wydarzenia zdaje się mieszkać kompleks niższości. Pamiętam, że gdy poleciał Hermaszewski, znalazłem artykuł pod tytułem „Czy Polska jest mocarstwem kosmicznym?”. Pytanie wydaje się znowu aktualne. A przecież mamy prawdziwy powód do dumy, ale jakoś tego nie celebrujemy – Polska stała się 20. gospodarką w świecie, od 1989 r. mamy największy w historii sukces cywilizacyjny. Po koszmarnych wiekach to są dla nas złote lata. A Polacy oczywiście marudzą – niby się poprawiło, ale wszystko knocimy, więc to dzięki pieniądzom Unii. Chociaż dali, to pewnie zaraz zabiorą, a przy okazji zabiorą nam tożsamość narodową. Tego się najbardziej boi ta Polska z tożsamością zeszmaconą lub szczątkową. Jej nie ma za bardzo czego zabierać.

Mój Franek zdawał egzamin ósmoklasisty, jeszcze nie wiadomo, jak mu poszło, jest optymistą, ale tak ma, a potem bywa różnie. Wymarzył sobie, że zrobi prawo jazdy na skuter i sobie go kupi. Jest chłopakiem wielu pasji, mnożą mu się w zawrotnym tempie. A jak coś sobie wymyśli, to sprawa zaczyna mieć wagę kosmiczną. Na początku zgodziłem się, po czym z żoną wpadliśmy w panikę. Polska to nie Włochy, tam kierowcy są przyzwyczajeni do skuterów, u nas to wielkie ryzyko. Więc blokada. Wpadł w rozpacz, a potem w gniew. Tak mi go było szkoda, że wpadłem w depresję na kilka dni. Ale tu przecież chodzi o jego życie. W chwili wielkiego gniewu nasz dobry synek

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Chyba przelicytuję kolegę

Wśród felietonistów „Przeglądu” etatowym niejako pesymistą jest prof. Andrzej Romanowski, który kilka razy w miesiącu dzieli się z czytelnikami swoimi „refleksjami pesymisty”. Mam nadzieję, że nie obrazi się na mnie za to, że dziś przelicytuję go na tych łamach w pesymizmie.

Patrzę na scenę polityczną, na krajobraz po (wyborczej) bitwie, i mój pesymizm jest równie głęboki jak Rów Filipiński. Wybory, jakkolwiek już po wynikach pierwszej tury nie powinny nikogo dziwić, wciąż były przedmiotem złudzeń. Zderzenie z rzeczywistością okazało się bolesne. Nie dość, że Karol Nawrocki wygrał z Rafałem Trzaskowskim, to jeszcze Braun zebrał ponad 1 mln głosów! W pierwszej chwili Tusk zachował się rozsądnie. Wystąpił o wotum zaufania dla swojego rządu, zgodnie z oczekiwaniami dostał je, bo koalicja jeszcze się nie rozpadła. Zaraz po tym powinny nastąpić kolejne kroki pokazujące, że rząd rządzi, że ma wsparcie szerokiej koalicji, że pracuje, ma sukcesy. Nie nastąpiły.

W sytuacji, gdy konieczna była ofensywa medialna, premier przez miesiąc szukał kandydata na rzecznika rządu. W kręgach koalicyjnych mówiono, że będzie to „polityk z górnej półki”. W końcu rzecznikiem został Adam Szłapka. Nie wiem, czy to rzeczywiście „górna półka” Platformy (w takim razie jakie są te średnie półki, nie mówiąc o niższych?), ale rzecznik jest zupełnie niemrawy. A czas wymaga aktywności. Rzecznik powinien mówić nie tylko do dziennikarzy, zwłaszcza tych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Przebłyski

Wielepy – wysiadka

Minął miesiąc od wyborów prezydenckich. Wiele po nich się zmieniło, choć nie wszystko. Nie zmienił się sztab Trzaskowskiego. Barbara Nowacka, Sławomir Nitras i Cezary Tomczyk spali przez całą długą kampanię. I dalej śpią. Może im się jeszcze śnią posady w Kancelarii Prezydenta, mieli je przecież poobsadzać. Potencjalną konkurencję skutecznie zablokowali. Nikt, choćby miał najsensowniejsze pomysły, nie mógł do Trzaskowskiego się przebić. Bo i po co? Basia, Sławek i Czarek to wielepy. Wszystko wiedzieli najlepiej. Nie uczyli się na błędach.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Polska w chaosie

Fałszerstwa, pomyłki w liczeniu głosów, przedstawiciele fikcyjnych komitetów w komisjach wyborczych. Oto, co zafundował nam Jarosław Kaczyński

Czegoś takiego jeszcze nie było w historii polskich wyborów: ponad 50 tys. protestów wyborczych, które wpłynęły do Sądu Najwyższego, liczne tzw. cuda nad urną i na dokładkę pisowscy nominaci ulokowani w nielegalnej Izbie Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, którzy będą orzekać o ważności wyborów na urząd prezydenta RP.

Zapowiedzi fałszerstw

Już od kilku miesięcy politycy partii Jarosława Kaczyńskiego ostrzegali swoich sympatyków przed masowymi fałszerstwami wyborczymi. Było to niedorzeczne, bo PiS w ciągu ośmiu lat swoich rządów tak bardzo przeorało Kodeks wyborczy (uzasadniając to kłamliwie troską o praworządność), że nic podejrzanego nie powinno się wydarzyć. Matactwa miały oczywiście pogrążyć Karola Nawrockiego. Przedstawiciele związanych z PiS organizacji Ruch Kontroli Wyborów i Ruch Ochrony Wyborów (czuwały one nad prawidłowym przebiegiem głosowania, a koordynatorem tej drugiej był Przemysław Czarnek) wskazywali liczne niedoskonałości procesu wyborczego, m.in. korzystanie z wadliwej aplikacji mObywatel do potwierdzenia swojej tożsamości przez głosującego, możliwe masowe podrabianie zaświadczeń o prawie do głosowania w innym miejscu niż miejsce zamieszkania, „nierzetelne” liczenie głosów, „omyłkowe” przypisywanie głosów, unieważnianie głosów poprzez dopisywanie znaku X lub uszkadzanie kart wyborczych.

Była pisowska kuratorka oświaty Barbara Nowak straszyła „awarią” lub „zdalną modyfikacją algorytmu” (o jaki algorytm chodzi, nie wyjaśniła) pomiędzy komisją lokalną a centralną, a nawet manipulacjami w centralnej bazie gromadzącej głosy z całego kraju. Anita Gragas, tzw. dziennikarka śledcza pisowskich mediów, ostrzegała wyborców przed używaniem długopisów udostępnianych w lokalach wyborczych, gdyż mogą to być znikopisy, po użyciu których tusz się ulatnia po kilku godzinach. Zalecała, aby używać jedynie własnych długopisów, a dla pewności zabrać ze sobą do lokalu wyborczego świeczkę i zatrzeć nią wolne pole z nazwiskiem kontrkandydata Nawrockiego, „bo na wosku nikt nie dopisze krzyżyka”.

Poseł PiS Paweł Jabłoński (w rządzie Mateusza Morawieckiego był wiceszefem MSZ) wystosował apel do członków komisji wyborczych w placówkach dyplomatycznych: „Wiem, że większość z Was bardzo chce, żeby te wybory były uczciwe. Jeśli byłyby jakieś próby fałszerstwa, to swoją drogą to też będzie bardzo łatwo wykryć, jeśli się jakieś tam będą proporcje głosów znacząco różniły, więc jeśli ktoś by się zabierał za fałszerstwa, to nie róbcie tego, bo to wykryjemy. Natomiast wielka prośba do wszystkich członków komisji, pracowników naszych konsulatów, ambasad – bądźcie szczególnie uważni. Jeśli ktoś będzie chciał skręcić te wybory za granicą, zostanie to wykryte, ale możemy temu zapobiec”.

Do pilnowania wyborów zachęcał też Janusz Kowalski. „Chcą ukraść zwycięstwo Karolowi Nawrockiemu, więc apelujemy (…), aby patrzeć się na ręce, patrzeć się na długopisy, pilnować wyborów, pilnować każdej komisji, każdego, każdej polskiej wsi, miasta, gminy, po to, żeby nie ukradli zwycięstwa wyborczego Karolowi Nawrockiemu, bo co do tego nie mam żadnej wątpliwości, że nasz bonżur Rafał Trzaskowski już wie, że przegrał wybory, dlatego zrobią wszystko, żeby te wybory skręcić. (…)I ta armia patriotów stworzona tutaj przez stronę społeczną będzie taką naszą armią, która będzie pilnować prawidłowości i uczciwości wyborów”, grzmiał poseł PiS.

Strażnicy demokracji

Jak wygląda pilnowanie prawidłowości i uczciwości wyborów, zdradził Marek Zagrobelny, były wieloletni działacz PiS, który uczestniczył w Ruchu Ochrony Wyborów.

„To jednym słowem partyjny twór, który z jakąkolwiek »ochroną« nie ma nic wspólnego. To organ stworzony w pierwszej kolejności do nachalnej mobilizacji pisowskich działaczy przed wyborami. A w drugiej? Do fałszowania! »Szkolenia« tego czegoś odbywają się w atmosferze nieustannego nagabywania członków i sympatyków PiS do przejmowania totalnej kontroli nad obwodowymi komisjami wyborczymi. Ruch skupia się później bowiem głównie na członkach komisji. Ci ludzie są zmuszani do tego, aby zostawali przewodniczącymi i wiceprzewodniczącymi komisji obwodowych, a później w dniu wyborów do bycia »pod telefonem« z szefostwem lokalnych struktur PiS i wykonywania poleceń (…). PiS działa tu czysto ideologicznie na bazie popularnych w partii spiskowych teorii. Po prostu zachęca się ludzi do fałszowania głosów. Wyszukuje się w tym celu jak najbardziej chętne do tego osoby i dosłownie instruuje o sposobach i technikach fałszowania. Oczywiście odbywa się to w dużej mierze nieoficjalnie, między słowami oraz najczęściej w rozmowach »w cztery oczy« lub gdzieś w przerwach podczas tych rzekomych szkoleń. Same szkolenia mają natomiast część oficjalną, która ma sprawiać wrażenie powagi, merytoryki i informować o procedurze wyborczej. Niemniej jednak dziś, widząc, na jaką skalę sfałszowano obecne wybory, jestem sobie w stanie wyobrazić nawet to, że odpowiednie instruktaże o fałszowaniu podawano i omawiano dość otwarcie – wprost na spotkaniach”, napisał Zagrobelny na Facebooku.

Choć w wyborach prezydenckich udział brało 13 kandydatów, to w komisjach wyborczych zasiadali przedstawiciele aż 44 komitetów wyborczych, nawet tych, które nie zebrały wymaganej liczby 100 tys. podpisów albo w ogóle nie prowadziły zbiórek podpisów. Wystarczyło się zarejestrować, by mieć swojego przedstawiciela w komisji wyborczej (każdemu komitetowi przysługiwało jedno miejsce). Przedstawiciele „komitetów widmowych” obsadzili 35 tys. miejsc w komisjach wyborczych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Wojciech Kuczok

Nieprzemijalna faza buntu

Wysłali Polaka w kosmos, ale niedługo wróci. Ja bym się ucieszył, gdyby tam wysłano te 10 mln, które głosowały na Nawrockiego, najlepiej na stałe, niech skolonizują jakiś księżyc albo asteroidę i niech zabiorą ze sobą cały kler, żeby im poświęcił grunt, nad którym będą się unosić w rozkosznej nieważkości. Broń Boże Wszechmogący, nie życzę im źle, ja im winszuję jak najlepiej, chciałbym, aby wszyscy zaznali wyczekiwanego Wniebowstąpienia i zostawili ten plugawy padół ziemski nam, obywatelom gorszego sortu, abyśmy w ziemskim przedpieklu ciułali dni do apokalipsy, biedni i umęczeni, ale na zawsze wolni od PiS, Konfederacji i elekta obywatelskiego.

Im więcej czasu mija od feralnej nocy wyborczej, która skazała Polskę na kolejne pięciolecie kaczystowskiego pomazańca w Pałacu Prezydenckim, tym bardziej gniew we mnie rośnie i niezgoda, krew mnie zalewa i nie dziwię się wcale rozpaczliwym nadziejom połowy narodu na odwrócenie wyników. Nasi chcą liczyć od nowa, bo Polska nie może przecież paść ofiarą epidemicznej dyskalkulii członków komisji wyborczych, co bardziej rozgorzali wietrzą wielkie fałszerstwo, bo przecież PiS umie w przekręty jak nikt inny, najbardziej zaś krewcy twierdzą, i ja z nimi zasadniczo się zgadzam, że jeśli Nawrocki ma być demokratycznie wybranym prezydentem, to mamy ostateczny dowód, że demokracja w Polsce się nie przyjęła. I zamachowi stanu, zakończonemu ostateczną delegalizacją partii prawicowych, wtrąceniem wszystkich kaczystów do lochu za podzielenie narodu oraz złapaniem krótko za mordę tych, którzy wyjdą na ulice, żeby walczyć za Jarosława, sprzeciwiam się rozumem, ale serce mi czyni piekielne podszepty. A to oznacza, że jestem o jeden psychologiczny etap umierania do tyłu w stosunku do większości wyborców Rafała Trzaskowskiego (chodzi o umieranie nadziei) – oni już przeszli do fazy targowania się i lada dzień wpadną w depresję, by po wielu miesiącach dotrzeć do mety oznaczającej pogodzenie się z wyrokiem – ja wciąż tkwię w fazie intensywnego buntu. Na uszanowanie wyników wciąż nie znajduję sposobu, albowiem to wynik absurdalny, abstrakcyjny, dojmująco smutny – Nawrocki to nawet

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jerzy Domański

Policzmy jeszcze raz

I jak tu nie wierzyć w dość powszechne przekonanie, że nieważne, jak głosujemy, ważniejsze, kto liczy głosy. Znamy to aż za dobrze z różnych systemów politycznych. Po 1989 r., w ustroju demokratycznym, miało być inaczej. A jak jest? Miesiąc po wyborach wiemy tylko, że wynik podany przez Państwową Komisję Wyborczą jest fikcją. Wiemy, że są masowe protesty i kolejne błędne wyniki. Codziennie inne. Burzy to mozolne przekonywanie ludzi do powszechnego udziału w wyborach, „bo każdy głos jest ważny”.

Przy tak ogromnym przedsięwzięciu jak wybory ogólnopolskie wpadki mogą się pojawić. Ocenić je i podjąć decyzje co do ważności wyborów powinien Sąd Najwyższy. U nas też tak było. Przez ponad 20 lat. Aż przyszło PiS i rozwaliło system, by zabezpieczyć swoje partyjne interesy. Powołano Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Sami neosędziowie. Powiązani z obozem Kaczyńskiego. Izby tej nie uznają europejskie trybunały. Według nich, i w ocenie najwybitniejszych polskich prawników, izba nie jest sądem, a sędziowie ci nie są sędziami, bo nie spełniają standardów niezależności i bezstronności. W tej sytuacji ich potencjalne orzeczenie będzie tylko polityczną deklaracją wierności partii, która ich tam obsadziła.

Ileż to razy w ostatnich latach politycy PiS

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Opinie

Półtora roku ministry Nowackiej

Nikt z sześcioosobowego kierownictwa MEN nie pracował dłużej w zwykłej szkole

Wolicie lecieć samolotem z doświadczoną załogą o konserwatywnych poglądach czy z załogą pełną rewolucyjnego zapału, świeżo po kursie pilotażu?
Deng Xiaoping w czasie rewolucji kulturalnej w ChRL

Właśnie minęło półtora roku pełnienia przez Barbarę Nowacką funkcji ministry edukacji. Tak się składa, że niecałe dwa miesiące po jej nominacji na to stanowisko, 5 lutego 2024 r. „Przegląd” opublikował mój (MŻ-Z) tekst „Zejdźmy na ziemię” z ostrzeżeniami przed różnymi zagrożeniami czyhającymi na Ministerstwo Edukacji Narodowej w nowym politycznym rozdaniu. Niestety, z dzisiejszej perspektywy jest on czymś w rodzaju „kroniki zapowiedzianej katastrofy”. Zwróciłam wówczas uwagę na fundamentalny problem nowego MEN.

Otóż nikt z jego sześcioosobowego kierownictwa (w tym czwórka posłów!) nie pracował dłużej w zwykłej szkole. Owszem, niektórzy mieli kontakt z edukacją w samorządach, ale od strony samorządu właśnie, inni – z edukacją dzieci z niepełnosprawnościami. Byłoby to znakomite uzupełnienie doświadczeń i umiejętności tego kierownictwa, ale właśnie uzupełnienie, gdyby ktoś w MEN, a najlepiej minister, miał doświadczenia zawodowe z systemem powszechnej edukacji. Tymczasem ministra Nowacka od swojej matury studiowała całe 12 lat, by w końcu zdobyć tytuł inżyniera w Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych, którą od powstania 30 lat temu niepodzielnie rządzi jej ojciec. Wyłącznie też na tej uczelni, w roli kanclerza, przebiegała cała jej zawodowa kariera i takież ma ministra doświadczenie zawodowe. Dostała do kierowania system edukacji z ponad 1 mln pracowników, nie licząc ok. 5 mln dzieci i młodzieży, więc odpowiednio skomplikowany. Na dodatek – w przeciwieństwie do innych resortów, gdzie pomiędzy ministrem a jego podwładnymi są struktury w rodzaju służb, Sztabu Generalnego czy NFZ ze swoimi szefami – w edukacji pomiędzy jej pracownikami a ministrem nie ma nic.

Nie wiem, jakimi drogami chodziło koalicyjne myślenie, ale wyraźnie przy obsadzie resortów kryterium kwalifikacji i dotychczasowego doświadczenia zawodowego gdzieś wyparowało. W resorcie edukacji znalazła się posłanka Joanna Mucha z doktoratem z… ekonomiki służby zdrowia czy posłanka Katarzyna Lubnauer – adiunkt na Wydziale Matematyki Uniwersytetu Łódzkiego, na pewno lepiej przygotowana do pracy w resorcie nauki od magistra Dariusza Wieczorka czy specjalisty od produkcji mleka w proszku dr. Marcina Kulaska. Z kolei ministra polityki społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk obroniła doktorat poświęcony edukacji, kilka lat też pracowała w Instytucie Badań Edukacyjnych, a ministra zdrowia Izabela Leszczyna jest z zawodu metodyczką nauczania języka polskiego, więc obie miały lepsze przygotowanie do pracy w MEN od ministry Nowackiej. Można powiedzieć, że minister i jego zastępcy mogą sobie dobrać fachowych doradców i współpracowników, ale musieliby wiedzieć, kto takim godnym zaufania fachowcem jest.

Praktycznie od ministerialnej nominacji Barbara Nowacka przejawiała dwutorową aktywność. Pierwszy nurt dotyczył działalności w MEN, a drugi – doradzania Rafałowi Trzaskowskiemu w jego przygotowaniach do kolejnych wyborów na prezydenta RP. Skoncentrujemy się na pierwszym nurcie – aktywności w MEN, choć oba zgodnie wiodły do wyborczej klęski 1 czerwca. Warto się przyjrzeć, jaka droga doprowadziła do niej w edukacji.

Zacznijmy od pracowników oświaty. Jest ich ponad 1 mln, na dodatek mają rodziny. To ogromne środowisko, któremu rządy PiS i minister Przemysław Czarnek osobiście nieźle dopiekli. W związku z czym to środowisko dosyć masowo poparło partie Koalicji 15 Października. Zaczęło się wspaniale – Donald Tusk przed wyborami obiecał 30% podwyżki, którą rzeczywiście nauczyciele od początku 2024 r. otrzymali. Wymieniono też kuratorów, pozbywając się m.in. ludzi będących symbolami czarnkowej opresji, chociaż było sporo oczekiwań co do zmiany roli kuratoriów. Na tym jednak się skończyło mimo zbliżających się wyborów prezydenckich.

Przed wyborami obiecano nauczycielom załatwienie wielu spraw. Niektóre wymagały po prostu znacznych środków. Inne jednak nie wymagały żadnych środków, tylko woli załatwienia, a w środowisku edukacyjnym, szczególnie wśród mocno kontestującym działania PiS w edukacji, miały status symboli. Najbardziej symboliczna była kwestia likwidacji wprowadzonych przez Czarnka tzw. godzin dostępności, zwanych czarnkowymi. Było to systemowe marnowanie czasu wszystkich nauczycieli, bez pożytku dla uczniów i rodziców. Godziny te mają się świetnie do dziś – już po czerwcowej klęsce wyborczej MEN ogłosiło pomysł ich zlikwidowania w ramach deregulacji.

Drugim symbolem był Marcin Smolik, wieloletni dyrektor Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, mianowany ponad 10 lat temu jeszcze przez minister Joannę Kluzik-Rostkowską. Wsławił się niekompetencją, niechęcią do doskonalenia pracy swojej instytucji, medialnym oskarżaniem bez dowodów i na zapas o wszystkie wpadki egzaminacyjne nauczycieli i dyrektorów szkół. Ponadto specyficzną usłużnością wobec kolejnych pisowskich ministrów oraz swoistym słuchem na ich potrzeby manipulowania stopniem trudności egzaminów pod kątem kolejnych wyborów itd. Już po utworzeniu rządu Donalda Tuska „Tygodnik Powszechny” opisał aferę z mobbingowaniem współpracowników CKE w zespole polonistycznym. Nauczyciele rozumieli, że niebezpiecznie było dyrektora Smolika odwołać przed końcem maja (matury), ale on trwał jeszcze w sierpniu i został odwołany w wyniku nacisku społecznego. Pracownikiem CKE jednak pozostał! A przecież „kto szybko daje – dwa razy daje!”. Co więcej, wcześniej MEN realizowało sztandarową obietnicę „odchudzenia” podstaw programowych. Komu powierzono podstawowe czynności (zapewne nie za darmo!)? Zgodnie z oficjalnym komunikatem „fachowcom z CKE”, czyli tym, którzy mieli wielki udział w rozdęciu owych podstaw.

Inne kwestie zawarte w obietnicach przed wyborami parlamentarnymi i zgłaszane przez związki zawodowe (m.in. bardzo obecnej koalicji życzliwy ZNP!) – w rodzaju uzależnienia płac nauczycielskich od średniej płacy czy płacenia za godziny przepracowane podczas wycieczek z noclegiem – załatwiano klasyczną metodą spychotechniki. Powoływano komisje czy zespoły, które niewiele robiły. Jednocześnie inflacja zdążyła skonsumować skutki ubiegłorocznej podwyżki i zarobki początkujących nauczycieli znowu zaczęły się ocierać o płacę minimalną. W tej sytuacji trudno się dziwić, że wielu pracowników oświaty głosujących w październiku 2023 r. na koalicję

Małgorzata Żuber-Zielicz – była dyrektor LO im. Batorego i wicedyrektor LO im. Kopernika w Warszawie; w latach 2006-2018 przewodnicząca Komisji Edukacji Rady m.st. Warszawy; w latach 2004-2006 wprowadziła w LO im. Batorego program międzynarodowej matury (IB)

Włodzimierz Zielicz – nauczyciel matematyki i fizyki, były wicedyrektor w LO im. Mikołaja Kopernika w Warszawie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj Wywiady

Szykuje się nowa wojna na górze

Elektorat Trzaskowskiego: nie przejdzie do PiS, nie zapomni przeszłości Nawrockiemu

Prof. Robert Alberski – politolog, kierownik Zakładu Systemów Politycznych i Administracyjnych w Instytucie Politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Zajmuje się instytucjami polskiego systemu politycznego oraz problematyką systemów i zachowań wyborczych.

Porozmawiajmy o emocjach elektoratu Rafała Trzaskowskiego. Czy Donald Tusk dobrze zarządza tym elektoratem? Przed 16 czerwca pojawiły się informacje, że wybory mogły być sfałszowane, że zbyt wiele jest nieprawidłowości. Tusk początkowo to bagatelizował, uspokajał, teraz mówi bardziej twardo, że trzeba sprawę zbadać. Podkręca emocje?
– Myślę, że to się dzieje trochę wbrew zamiarom Donalda Tuska, który, generalnie rzecz biorąc, najchętniej te wybory by zamknął, zapomniał o nich i zajął się już czymś innym. Natomiast wydaje mi się, że to jest inicjatywa oddolna, fala, która się pojawiła w pewnym momencie, zapoczątkowana historią nieszczęsnej komisji wyborczej w Krakowie, gdzie pomylono wyniki kandydatów. Ta komisja i kolejne dały asumpt do takich rozważań. Chyba byłoby złym pomysłem ze strony premiera, gdyby przeciwstawiał się tej fali – oczekiwań i emocji własnego elektoratu. To byłoby już za dużo dla zawiedzionych wyborców Trzaskowskiego, gdyby teraz jeszcze…

…tę sprawę odpuścił?
– Proszę zauważyć, że początkowo Donald Tusk bardzo delikatnie o tej sprawie się wypowiadał. Trzaskowski pogratulował zwycięzcy. Liderzy koalicji nie eskalowali sytuacji. Ale sprawa przyszła z zewnątrz i postawiła ich w sytuacji trochę bez wyjścia. Teraz nie mogą tej fali zostawić, muszą do niej się podłączyć. Wbrew pozorom sprawa jest dosyć poważna. Bo jeżeli zostawi pan wyborców z przeświadczeniem, że nieważne, jak się głosuje, ważne, jak się liczy, może to być fatalne, prawda? Ludzie pomyślą: najpierw nam mówili, że każdy głos się liczy, a potem: 1 tys. w tę, 5 tys. w tamtą, to nie ma żadnego znaczenia.

Przeliczmy głosy jeszcze raz

Jak w takim razie traktować poważnie namowy polityków?
– Nie dość, że elektorat Trzaskowskiego jest w fatalnym nastroju po porażce, to jeszcze gdyby się okazało, że kandydatowi, któremu zaufali, specjalnie nie zależy na tym, żeby się dowiedzieć, jak naprawdę było w komisjach wyborczych, byłoby to trochę za dużo. I mogłoby się skończyć bardzo źle w kolejnych wyborach.

Które już niedługo, najpóźniej za dwa lata.
– Wśród instytucji państwa polskiego wybory były jedną z nielicznych, którym ludzie jeszcze trochę ufali. Jeżeli teraz tak do spodu się nie wyjaśni wszystkich przekrętów, do których gdzieś tam doszło, ludzie zostaną z wrażeniem, że w państwie rzeczywiście nic nie działa. I wybory też nie mają wielkiego sensu.

Czyli i Tusk, i Trzaskowski nie mogą porzucić elektoratu. Zostawić go samego ze swoimi myślami.
– Dokładnie o to mi chodzi. Zwłaszcza że ten elektorat, przynajmniej jego część, czuł się trochę zlekceważony i pominięty w kampanii wyborczej Trzaskowskiego.

Z badań wynika, że 40% Polaków chciałoby powtórzenia wyborów. Przeciwnego zdania jest 49,7%. Te 40% to bardzo dużo.
– Rzeczywiście, i to pokazuje, że ci ludzie nie wierzą w wynik. Uważają, że zostali oszukani, że coś jest nie tak.

O czym to świadczy? Że wyborcy żyją w swoich bańkach?
– Generalnie wyborcy żyją w bańkach. Na to nakłada się jeszcze fakt, że w tych wyborach mieliśmy do czynienia rzeczywiście z niewielką różnicą głosów. Wzięło w nich udział praktycznie 21 mln ludzi, a różnica, jak podała nam Państwowa Komisja Wyborcza, wynosi niespełna 370 tys. głosów.

To niedużo.
– Mamy teraz dwie możliwości. Po pierwsze, myślę, że teza, że wybory były nieważne, sfałszowane, że trzeba je powtórzyć, chyba nie będzie miała wielu zwolenników. Natomiast wydaje mi się, że trzeba po prostu jeszcze raz przeliczyć głosy. Bo jeżeli tego się nie zrobi, połowa Polaków w wyniki wyborów nie uwierzy. Owszem, ci, którzy głosowali za Nawrockim, uwierzą. Natomiast druga połowa nie.

I zawsze będzie taki wrzód, stały zarzut, że nie wiadomo, jaki ten prezydent ma mandat.
– Dlatego uważam, że Nawrockiemu, jeżeli te wybory wygrał, a pewnie wygrał, powinno zależeć, żeby w tej sprawie nie było już żadnych wątpliwości. Trochę się dziwię obecnej pisowskiej narracji, że dodatkowe liczenie głosów jest niepotrzebne, nieodpowiedzialne itd. Przecież to będzie stale wyciągane.

PiS powinno mieć tu szczególne wyczucie. Pamięta pan te wybory samorządowe z roku 2015, książeczkowe, które wygrało PSL, bo było na pierwszej stronie książeczki do głosowania? Zyskało wtedy dodatkowo 700 tys. głosów.
– Pamiętam te wybory. Gdy ogłoszono ich wyniki, PiS, że tak powiem, sobie nie żałowało.

PKW uznała, że było źle

Kaczyński wołał, że było wielkie fałszerstwo.
– Dobrze, że pan nawiązał do tego przykładu. Otóż umożliwiono wówczas Fundacji Batorego wyrywkowe przeliczenie głosów w niektórych komisjach wyborczych. Po tej operacji powstał raport, który wyjaśnia, co się wydarzyło. Przy okazji wyszła na jaw jeszcze jedna rzecz. Mianowicie w raporcie wykazano, że komisje obwodowe się mylą, pojawiają się pomyłki dotyczące np. złego kwalifikowania głosów nieważnych, komisje popełniają błędy w rachunkach. To był sygnał ostrzegawczy, który zlekceważono – komisjom obwodowym jednak trzeba patrzeć na ręce. I nawet nie chodzi o to, że ich członkowie działają intencjonalnie, bo po kilkunastu godzinach pracy różne rzeczy człowiek może zrobić.

Bo zmęczenie…
– Przydałby się więc jakiś mechanizm kontrolny. No i ostatnia rzecz – stanowisko PKW. Ono robi wrażenie, bo chyba po raz pierwszy komisja uznała, że było źle.

PKW przyjęła sprawozdanie nie według podziału politycznego, ale niemal jednogłośnie, przy jednym głosie sprzeciwu i dwóch głosach wstrzymujących się. Komisja stwierdziła, że w trakcie głosowania miały miejsce incydenty mogące wpłynąć na wynik głosowania. I pozostawia Sądowi Najwyższemu ocenę ich wpływu na wynik wyboru prezydenta RP.
– To wyraźny sygnał, zły i dla klasy politycznej, i dla państwa. Utrwala istniejący podział. I teraz jedna połowa

r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.