Młodzi pisarze obnażają mechanizmy pracy w wielkich zachodnich koncernach Ci pisarze należą do pokolenia, które miało szczęście. Kiedy wchodzili w dorosłe życie, ojczyzna nie szykowała się do nowego samobójczego powstania. Wręcz przeciwnie – brała rozbieg przed wielkim cywilizacyjnym skokiem lat 90. I skok się dokonał. Ale oni nie są zachwyceni. Wciąż podliczają koszty. A koszty naszego skoku bywają morderczo wysokie. Tak twierdzi Sławomir Shuty, który w powieści „Zwał” zdemaskował Hamburger Bank – prestiżową instytucję finansową w III RP. I Dawid Bieńkowski, który zajrzał za eleganckie firanki eleganckich barów szybkiej obsługi francuskiej sieci Positive w opowieści „Nic”. I Mariusz Szczygielski, który w „Wiośnie Pl-Boya” rozpisał na serię pikantnych epizodów funkcjonowanie wielkiego importowanego magazynu dla panów. I Krzysztof Beśka, który we „Wrzawie” wziął pod obcas wielką warszawską firmę telemarketingową. To książki tylko z ostatnich miesięcy. Tymczasem ta antykapitalistyczna mantra trwa w młodej literaturze już kilka lat. I nic nie wskazuje na to, by miała umilknąć. Dlaczego? Bo młodzi pisarze wskazują to, co miliony rodaków czują przez skórę: Zachód eksportuje do nas najbardziej ekspansywne i krwiożercze instytucje kapitalistyczne. Te, owszem, tworzą nad Wisłą przyczółki nowoczesnej organizacji pracy. Ale ze zwyczajami tubylców niewiele się liczą. A kto tych tubylców weźmie w obronę? Rząd, związki zawodowe. Skąd! Najwyżej literatura. Żaden polityk nie wystąpi przeciw kolonizatorskim obyczajom szefów zachodnich firm. Mariusz Szczygielski zaś opisał, jak się czuje zespół pisma, który z dnia na dzień został sprzedany nowemu właścicielowi. W pakiecie. Nowy właściciel przyjdzie, rzuci pańskim okiem, nie spodobasz się i już lądujesz na bruku. Jemu to obojętne, który informatyk komputerowo powiększa modelkom piersi i zmienia kolor oczu, żeby się dobrze prezentowały, gdy kierowca tira ozdobi nimi swoją kabinę. Gdy mu się coś nie podoba, potrafi tak wydrzeć się na pracownicę, że ta dostaje tiku nerwowego. A na przeprosiny przyniesie jej perfumy – tyle że z puli nagród dla czytelniczek. Ale generalnie o dobre samopoczucie załogi dba jak najbardziej – regularnie organizuje imprezy integracyjne. Pani psycholog przeprowadzi zbiorowe ćwiczenia terapeutyczne, kilku pracowników upije się cichcem darmowymi drinkami, szef zaś poderwie nową panienkę. I integracja odfajkowana. Podobnie szef polskiej sieci francuskich barów Positive’a z powieści „Nic” Bieńkowskiego traktuje Warszawę jak zesłanie. Na posadę w paryskiej centrali był za mało bystry – za słabo orientował się w wewnętrznych układach firmy. Więc zesłali go tam, gdzie potrzeba kogoś do ciężkiej roboty, a nie do dyplomacji. Był w Turcji, w Egipcie, w Ugandzie, więc sprawdzi się i w Warszawie. Nawet gdyby miał zbyt często popijać. Bo na rauszu łatwiej mu będzie posyłać na zielona trawkę tubylców, którzy się nie sprawdzili w „wielkiej rodzinie Positive’a”. Tymczasem podpaść szefowi bardzo łatwo. Bo kto by spamiętał wszystkie te wymagania, jakie nakłada firma. A właściciel żąda, aby nieustannie nosić na szyi specjalne karty magnetyczne, które rejestrują czas stawienia się i znikania z firmy. Podobne do tych, które noszą owce na zachodnich farmach. Żąda też firmowego mundurka – od pań koniecznie stalowej garsonki przypominającej strój pracownic w Chinach Ludowych. Ale do tego fryzurki blond, aby taka urzędniczka przypominała szefowi, że jest również lolitką, którą po godzinach można ściągnąć na chatę. Bo przecież w tym cywilizowaniu kraju nad Wisłą generalnie chodzi o to, by partnerów „formatować” zgodnie z regułami firmowego „manuala”. I uczyć, że w takim banku klienta trzeba przechwycić już od progu i z promiennym uśmiechem przeprowadzić do „pokoju rozmów”. A tu można wyciągnąć od niego – z niegasnącym uśmiechem naturalnie – forsę na jakąś lokatę. To ważne. Bo każdy oddział bankowy musi wykonać normę: tyle a tyle nowych kont, tyle a tyle wystawionych kart, tyle a tyle ubezpieczonych osób. Norma wykonana? Jest premia. Brakuje do wykonania normy? Będą zwolnienia. Poza tym wszędzie obowiązują standardy. To znaczy drobiazgowe instrukcje obsługi wszystkiego i wszystkich – od kuchenki mikrofalowej do nowo zatrudnionych pracowników. Standardy to świętość. Dlatego kurczaki do restauracji Positive’a nad morzem wozi się ze Śląska. Bo tylko na Śląsku jest „autoryzowany producent elementów z kurczaka”. A jak właściciel jadłodajni przez zapomnienie pójdzie za potrzebą do toalety dla klientów – czego
Tagi:
Wiesław Kot









