Walec kapitalizmu

Walec kapitalizmu

Nowy ustrój stanął artystom w gardle, do tego stworzył nową rasę – ludzi, którzy pieniądzowi zaprzedali się ciałem i duszą Mam czyste sumienie, już dawno was ostrzegałem – głoszą reżyserzy, którzy wzięli na warsztat kapitalizm w polskiej wersji. Najnowsze ostrzeżenie nosi tytuł „Benek” i jest pracą Roberta Glińskiego. Rzecz pokazuje w nieśpiesznych odsłonach, jak prosty, zredukowany w kopalni górnik dźwiga się dzięki miłości. Bo instytucje życia publicznego zawodzą. Ten górniczy los nie odbiega w niczym od tego, czym nas kinematografia karmiła przez ostatnie 20-lecie. Przeklęty kapitalizm stanął artystom w gardle i ani z nim tam, ani z powrotem. Twórcy jako ludzie światli od początku wiedzieli, że od wszystkiego, co uosabiał Leszek Balcerowicz, odwrotu nie ma. Jednak na wszelki wypadek stanęli po stronie najmniej oświeconej części widowni i robili, co w ich mocy, by jej ten kapitalizm obrzydzić. Wasalny kraik Najwcześniej przyjętą strategią były próby przekonania, że tak naprawdę kapitalizm nie istnieje, że to tylko nowa postać dobrze nam znanej komuny. Polska to dalej wasalny kraik. Zmieniło się tylko imperium, któremu podlegał. Teraz reguły gry narzucał Berlin, tak jak poprzednio Moskwa. „Młode wilki” (1995), adresowane do pierwszego pokolenia startującego na wolnym rynku, stawiały tę tezę z całą determinacją. W Polsce podwieszonej pod Wielkie Niemcy (akcja nie przypadkiem toczy się w Szczecinie) kształcenie umysłu nie ma najmniejszego sensu. Dostatnie życie zapewni juma, czyli podkradanie z parkingów i sklepów wszystkiego, czego Niemcom zbywa. Demonstrowała to scena, która burzyła krew w co wrażliwszych rodakach. Oto weteran samochodowych kradzieży zabiera w podróż edukacyjną do Reichu kolegę, prymusa ze szkolnej ławy. I na rynku niemieckiego miasteczka podmacuje klamki zaparkowanych tam samochodów. Prawie każdy staje otworem – można kraść, co oznacza za każdym razem furę marek. Nic dziwnego, że złodziej biegnie od klamki do klamki jak w transie – on znalazł swoje miejsce na mapie Europy. Niemcy były, są i będą bogate, a miejsce nas, Polaków, już pół wieku temu wyznaczył swoją orlą myślą Hitler. Jeżeli będziemy uwiązani u Wielkiej Rzeszy (czy jak się będzie nazywała), to i nam skapnie czasem tłustszy kąsek. Czy obywatel kraju, który ma 13% ludności z wyższym wykształceniem (częściowo zdobytym trybem zaocznym w Kielcach czy Zielonej Górze), może śnić o czymś więcej? Więc nic tylko kraść za Odrą, a w domu malować krasnale na różowo i sprzedawać Niemcom węgorze na przydrożnych parkingach. Diagnoza skrajna, mordercza, ale wówczas wisiała ona w powietrzu. Wpisał się w nią od innej strony Wiesław Saniewski obrazem „Obcy musi fruwać” (1993). Polski artysta teatralny próbuje wystartować w Niemczech, gdzie publiczność rzekomo głodna jest jego sztuki. Na miejscu okazuje się jednak, że Zachodu już nie bawi nasze doświadczenie totalitarne i polski teatrzyk ściąga na spektakl zaledwie jedną małolatę, która wpadła się zagrzać, bo jesienią za chłodno na jazdę na wrotkach. Ale – załóżmy – są rodacy, którzy na wolnym rynku pragną osiągnąć sukces, jednak bez opuszczania rodzinnej okolicy. I na to jest sposób. Trzeba wyzbyć się skrupułów i zażądać od współmieszkańców haraczu. Takich „rentierów” rodzime kino namnożyło bez liku – od telewizyjnej „Ekstradycji” (1995) po „Świadka koronnego” (2007). Byli to bandyci stosunkowo wyrafinowani – powiedzmy z „Sary” (1997) – albo przestępczy proletariat. Ten szedł zazwyczaj „na rympał”. Wystarczy zorganizować grupę rówieśników bez skrupułów, za to ze spluwami za paskiem, i wziąć na własność „Miasto prywatne” (1994), jak zatytułowano jeden z głośniejszych filmów wczesnego kapitalizmu. Współmieszkańców strzyże się jak owce, policjantom odpala się działkę i można żyć długo, w dostatku i błogostanie. Że to nie wymysł filmowców, przekonywały nas gazety od zarania nowego ustroju. A jeżeli te pomysły nie wypalą, zawsze można zostać utrzymankiem tych, którzy napaśli się w czasach komuny. Tak zamierza spędzić życie niejaki Januszek ze „Śmierci dziecioroba” (1990), który wżenił się w rodzinę szefa bezpieki w prowincjonalnym miasteczku. To mu gwarantuje immunitet i strumień gotówki. Że ustrój się zmienił? Nie szkodzi. Bezpieczniaki nigdy nie zostaną bez zajęcia. Ktoś przecież musi trzymać prowincję za twarz, bo inaczej władza będzie miała blokady na każdym skrzyżowaniu i smród palonej gumy w Alejach Ujazdowskich. Z taką tezą wystąpił

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 24/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot