Kanada zmusi gigantów technologicznych do płacenia dziennikarzom za ich treści, ale chodzi o wiele więcej niż prawa autorskie Tego wydarzenia nie wolno bagatelizować, bo rząd federalny w Ottawie wygrał, przynajmniej w sensie prawnym, bitwę, która miała być niemożliwa do wygrania. Przegłosowany 22 czerwca akt o formalnej sygnaturze C-18, popularnie nazywany ustawą o informacji cyfrowej, wymusza na platformach społecznościowych oraz operatorach wyszukiwarek internetowych opłaty za korzystanie z treści dziennikarskich. Na pierwszy rzut oka wydaje się to oczywiste, w końcu napisanie artykułu to praca, a gazety czy portale na tych treściach zarabiają i coraz częściej są to większe kwoty niż w przypadku zysków z papierowych egzemplarzy czy reklam na własnych stronach internetowych. Odkąd jednak istnieje internet, monopoliści przestrzeni cyfrowej odmawiali poddania się jakimkolwiek opłatom. Google, Microsoft czy Meta – koncern, który zrzesza dziś Facebooka, Instagram, WhatsAppa i kilka innych spółek technologicznych – urosły tak bardzo, że stały się zbyt potężne, aby jakakolwiek władza była w stanie uregulować ich działania. Senatorka amerykańskiej Partii Demokratycznej Elizabeth Warren szła nawet po prezydencką nominację pod hasłem złamania cyfrowych monopoli – bezowocnie. Wielu popularnych naukowców, jak chociażby oksfordzki historyk prof. Timothy Garton Ash, alarmowało o przeniesieniu się centrum władzy, kiedy amerykańscy kongresmeni zaczęli pielgrzymować po radę do Doliny Krzemowej, zamiast wezwać szefów Google’a i Mety do Waszyngtonu. Z technologicznymi gigantami kopała się po kostkach też Unia Europejska, z nieco lepszym od Amerykanów rezultatem, ale daleko od triumfu. Zajawki tekstów, wycinki, materiały wideo pozostawały dostępne w mediach społecznościowych czy w wynikach wyszukiwania całkowicie za darmo. I do niedawna wydawało się, że zawsze tak będzie. Twardzi giganci Tymczasem rząd premiera Justina Trudeau postawił na swoim. Nie jest pierwszym, któremu to się udało, bo już w 2021 r. podobną ustawę przyjęto w Australii. We wszystkich tych przypadkach na każdym etapie tworzenia prawa spotykał się on z gigantyczną opozycją ze strony amerykańskich firm, które nie przebierały w środkach. Kiedy tylko projekt trafiał na ścieżkę legislacyjną, Meta i Google rozpoczynały szantaż: chcecie nas zmusić do opłat licencyjnych, to my odetniemy wam dostęp do mediów. Giganci twardo obstawali przy swoim, twierdząc, że nikt nie odważy się ani ich przelicytować, ani powiedzieć „sprawdzam”. I na pierwszy rzut oka ich pozycja wydawała się niezagrożona. W końcu większość użytkowników internetu na strony redakcji trafia właśnie z Google’a albo mediów społecznościowych. Tylko czy rzeczywiście tak jest? A jeśli tak, to do jakiego stopnia? Kiedy Australia i Unia Europejska niezależnie od siebie w 2020 r. rozpoczynały prace nad regulacją wielkich koncernów technologicznych, Alphabet (holding, w którego skład wchodzi Google) poinformował, że łącznie przekierowuje użytkowników na strony mediów 24 mld razy miesięcznie na całym świecie. Problem z tą liczbą jest jednak taki, że trudno ją zweryfikować, bo Google ani nie publikuje szczegółów swoich wyliczeń, ani nie daje narzędzi, by samemu to zrobić. Wiadomo, że bez wsparcia wyszukiwarek i mediów społecznościowych spada ruch na indywidualnych stronach, a co za tym idzie, zysk z reklam, ale nikt tak naprawdę nie wie, jaka jest tego skala. Teoretycznie od 2020 r. Google w swoim panelu narzędziowym umożliwia administratorom stron monitorowanie kierunków, z których trafiają do nich użytkownicy, ale to wciąż instrument fragmentaryczny. Firma pokazuje bowiem tylko liczbę kliknięć za pośrednictwem zakładki „news”/„wiadomości”, a nie dane ogólnych wejść przez wyszukiwarkę. Mówiąc prościej, jeśli ktoś wyszuka w Google’u frazę „Grupa Wagner” i kliknie w dowolny artykuł o marszu Jewgienija Prigożyna na Moskwę z poziomu podstawowych wyników wyszukiwania, nie zostanie w tej statystyce objęty. Stanie się tak tylko, jeśli wybierze jeden z artykułów sugerowanych jako newsowe. Chociażby z tego powodu szantaż amerykańskich monopolistów wydawał się groźny, choć pozostawał tylko szantażem. Kanada zdecydowała się jednak przyprzeć Dolinę Krzemową do muru. Sprawdzić, jakimi kartami naprawdę dysponuje. Rządząca krajem Partia Liberalna długo przepychała się zwłaszcza z Metą, a kanadyjski minister ds. dziedzictwa narodowego Pablo Rodríguez wielokrotnie podkreślał, że gróźb Facebooka się nie boi. Za bardzo zależało mu na wyrównaniu pola gry pomiędzy dystrybutorami reklam i będącym w coraz gorszej kondycji finansowej sektorem niezależnych mediów. Co jest ruchem o tyle odważnym, że – przynajmniej na razie – Meta zamierza zmaterializować swoje początkowe groźby. Przepytywana przez główne









