Wygrał Bush, ale Amerykanie już teraz mówią, że w następnych wyborach będą rywalizować burmistrz Giuliani i Hillary Clinton Korespondencja z Nowego Jorku A imię jego czterdzieści i cztery… George W. Bush został wybrany na 44. prezydenta Stanów Zjednoczonych. W rekordowej frekwencyjnie elekcji, w której wzięło udział 60% uprawnionych do głosowania, uzyskał 59.424.706 głosów, podczas gdy jego rywal, John Kerry, 55.905.023. Pozyskanie każdego z tych głosów kosztowało… 10,5 dol. To też rekord. Diagnoza choroby Kiedy o 11.28 w środę John Kerry zadzwonił do George’a Busha, uznając się za pokonanego i rezygnując ze wszczynania batalii prawnej o ponowne przeliczanie głosów w Ohio, co CNN podała kilkanaście minut później, Michael Gore siadł do komputera i wysłał e-mail do Londynu. Treść była krótka: „Zgadzam się”. Mike ma 24 lata, mieszka niedaleko Princeton w stanie New Jersey. Ukończył studia biznesowe ze znakomitym wynikiem. W pakiecie ofert pracy znalazło się konsorcjum finansowe Citigroup (statek flagowy – Citibank) proponujące mu zatrudnienie albo w Nowym Jorku, albo w Londynie. Absolwent uzależnił swój wybór od… wyniku wyborów. Wygra Kerry – zostaje w Stanach. Wygra Bush – wyjeżdża. Młody człowiek, zdeklarowany demokrata, nie widzi się w Ameryce pod kierownictwem Busha, co uznaje za swoją osobistą porażkę. Harry Smith umiera. Ma dopiero 53 lata. Najpierw rozpoznano stwardnienie rozsiane, potem nowotwór. Cierpi też na cukrzycę. W eleganckim nowojorskim domu opieki dożywa swoich dni. Są policzone. Podobnie jak policzony jest już majątek Harry’ego – zasoby finansowe, dwa domy, jacht itd. 11,2 tys. dol. miesięcznych kosztów pobytu w luksusowej umieralni to w tej skali drobiazg. Mógłby tak przez długie lata. Tego czasu nie da się kupić. Smith chce kupić zbawienie wieczne. Choroba spowodowała erupcję religijności. Harry studiuje Biblię i nawraca. Innych pensjonariuszy, personel. W jego pokoju stoją kartony z literaturą religijną – od dziecięcej po przygotowującą do odejścia z tego świata. Harry Smith postanowił poprzeć George’a Busha podczas batalii o Biały Dom. Choć z trudem wybierał niewładnymi rękami numery, ze słuchawką i mikrofonem na głowie rozmawiał z wyborcami przez telefon przy łóżku. Tak jak tysiące innych woluntariuszy przekonywał, namawiał, spierał się. Często opadał z sił, z trudem kończył rozmowę. Kiedy ogłoszono wygraną jego kandydata, płakał jak dziecko. – Mission completed. Lord is great (Misja spełniona. Pan jest wielki) – powiedział opiekującej się nim pielęgniarce. Teraz może odejść. Gdybym mógł, posadziłbym Michaela Gore’a i Harry’ego Smitha obok siebie, sfotografował, a zdjęcie umieścił w jakiejś kapsule czasu jako świadectwo stanu Ameryki 3 listopada 2004 r. Tylko że pewnie Mike nie miałby Harry’emu nic do powiedzenia – i wzajemnie. Odrębne światy. Odwrócone do siebie plecami. Można tylko iść, czyli oddalać się. Żeby się nie oglądać i nie słuchać. Szukać wytchnienia w Londynie lub niebie. Równie poprawni politycznie, co naiwni byli w swoich mowach obaj kandydaci do Białego Domu, gdy jeden – Kerry – mówił, że dla Ameryki przychodzi czas gojenia, a drugi – Bush – że będzie ciężko pracował na zaufanie tych, którzy głosowali na przeciwnika. Nic nie będzie po tych wyborach takie samo. Ten kraj jest dotknięty „chorobą Mike’a i Harry’ego”. Syndrom M&H. Prorocy mocy Maciej Wierzyński w powyborczym komentarzu na łamach nowojorskiego „Nowego Dziennika”, notabene popierającego kandydaturę demokraty, diagnozował wybory: „Dopóki Partia Demokratyczna nie pozbędzie się opinii ugrupowania liberałów w limuzynach, rozmiłowanych we francuskich winach i w skrytości ducha gardzących prostakiem z heartland America, dopóty swój chłop Bush, który nie jest filozofem, ale swój rozum ma, będzie wygrywał wybory. Republikanie nie załatwią żadnej życiowej sprawy niezamożnej prowincjonalnej Ameryki, ale porozumiewają się z nią na poziomie wartości moralnych i kulturowych. (…) Bush z piłą w ręku tnie drzewo na swoim ranczu, Kerry w obcisłym kostiumie uprawia windsurfing. Kogo wyborca z małego miasteczka w Kansas czy Oklahomie uzna za swego chłopa? Odpowiedź jest oczywista”. Mark Brzeziński (syn Zbigniewa), aktywny w kampanii po stronie Kerry’ego, ujmuje rzecz syntetycznie. O wyniku zadecydował, po pierwsze, mniejszy
Tagi:
Waldemar Piasecki