15/2016

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Wywiady

Trauma przed filmem

Komu przeszkadza „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego Stanisław Srokowski – współscenarzysta filmu „Wołyń”, pisarz, poeta, tłumacz, dramaturg i krytyk literacki. Urodził się w 1936 r. na Kresach Wschodnich. Pracował jako nauczyciel i dziennikarz. Z powodów politycznych wyrzucany z pracy zarówno w 1968 r., jak i w stanie wojennym. Docierają do nas informacje o rozmaitych problemach przy produkcji filmu „Wołyń”. Niektóre mogą być plotkami, np. że niektórzy aktorzy ukraińscy się wycofywali. Ale doniesienia, że brakuje ok. 2,5 mln zł na dokończenie produkcji i że konkretne banki rezygnują ze sponsorowania, potwierdziły się. Jaki może być powód takich reakcji? – Film Smarzowskiego ma być pierwszą pełnometrażową fabułą, która ukaże zbrodnie ukraińskiego ludobójstwa w możliwie pełnym wymiarze. Przez ponad 70 lat nikt nie odważył się nakręcić takiego filmu. Reżyser wykazał się odwagą, siłą charakteru i determinacją. Słowa uznania należą się także producentowi. Twórcy nie ukrywają, że od początku rzucano im kłody pod nogi. Kiedy Smarzowski zaproponował dużej grupie ukraińskich aktorów udział w produkcji, część zrezygnowała, bo się przestraszyła reakcji w swoim kraju. Ale spora część pozostała i gra ważne role. Później pojawiły się kolejne kłopoty. Dotyczyły przede wszystkim tytułu. Również pańskiego wkładu? – Pierwotnie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

„Dziady” w całym kraju

Jak Polska długa i szeroka, niemal wszędzie grają „Dziady”. Po raz kolejny Mickiewicz trafia pod strzechy Okazało się, że Mickiewiczowskie „Dziady”, korona dramatu romantycznego, która miała już na zawsze zamieszkiwać archiwa, stają się hitem teatru. Ze zdumieniem odkryli to twórcy wrocławskich „Dziadów”, najśmielszego projektu w historii realizacji scenicznych dzieła Mickiewicza. Michał Zadara bowiem ze swoją ekipą podjął się zadania wystawienia całych „Dziadów”, literalnie całych – i dokonał tego. Całe „Dziady” miały być wydarzeniem jednorazowym, może na kilka pokazów, tymczasem 14-godzinny spektakl ma zagorzałych zwolenników, a grany częściami jest wprost oblegany. Zaskoczyło to samego Zadarę, który chciał po prostu przeczytać „Dziady” od deski do deski. Przy okazji wydało się, że marzy o tym pokaźna część zwłaszcza młodej widowni. To rzeczywiście fenomen wart solidnej analizy socjologicznej. Dramat w stanie spoczynku Tak więc proklamowany przez prof. Marię Janion w połowie lat 90. koniec paradygmatu romantycznego („Zmierzch paradygmatu”, 1996), jak uczenie nazwała wyczerpanie się tego wzorca kulturowego jako klucza do opisu świata wobec zmiany rzeczywistości społeczno-politycznej, to nieporozumienie. Dramat romantyczny nie tylko nie zniknął z afisza, ale nawet po okresie pewnego stanu spoczynku, zafascynowania złudną ideą Francisa Fukuyamy o „końcu historii”

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Nowe Technologie

Prosta droga w kosmos

Będzie narodowy satelita usługowy Jest ich ponad 40 i razem tworzą przemysł kosmiczny w Polsce, który dla wielu z nas wciąż uchodzi za coś egzotycznego. Są wśród nich instytuty naukowo-badawcze, np. Instytut Łączności czy Instytut Lotnictwa, firmy zajmujące się szeroko pojętą informatyką i automatyzacją, producenci sprzętu elektronicznego czy firma Planet PR, organizująca konkursy o zasięgu europejskim na łaziki marsjańskie. To wszystko wydaje się dosyć skromne, bo przecież nie produkujemy własnych rakiet ani promów kosmicznych, nie mamy bogatej infrastruktury służącej podbojowi kosmosu, jednak dzięki członkostwu w Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) śmiało stawiamy pierwsze kroki. Zarówno instytucje państwowe polskiego sektora kosmicznego, np. Centrum Badań Kosmicznych PAN, jak i firmy prywatne prowadzą różne badania zlecane przez ESA, przyjmują zamówienia na produkcję specjalistycznych urządzeń, budują prototypy i za pośrednictwem agencji wysyłają je w kosmos. Dysponująca sporymi środkami na badania i inwestycje ESA daje więc zatrudnienie setkom polskich inżynierów i techników. Jednym z liderów sektora stała się założona w 2008 r. firma Creotech Instruments SA z Piaseczna pod Warszawą, producent zasilaczy do różnych urządzeń szybujących na orbitach okołoziemskich, a nawet poza nimi, bo jeden z takich segmentów podąża już w kierunku Marsa. Teraz Creotech stanął

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Laburzyści odbiją Londyn?

5 maja okaże się, czy brytyjską stolicą będzie rządzić muzułmanin, syn kierowcy i szwaczki z Pakistanu Brytyjscy laburzyści mają za sobą kilka lat tłustych i kilka chudych. Wielu zaczęło nawet mówić o konieczności wyprowadzenia przez Partię Pracy sztandaru. Wygląda jednak na to, że czarny scenariusz zaczęto pisać zbyt wcześnie. Labour Party dokonała ostrego zwrotu w lewo i przeżywa renesans. W Londynie jej kandydat Sadiq Khan idzie po stanowisko burmistrza. Kiedy w 2000 r. Partia Pracy wybierała swojego kandydata na stanowisko burmistrza Londynu, Tony Blair uznał, że Ken Livingstone jest „zbyt czerwony i radykalny” i nie pasuje do kroczącej trzecią drogą Labour Party. Sam Livingstone miał na ten temat inne zdanie. Wystartował jako niezależny i wygrał w cuglach. Pokonał kandydata torysów i zebrał trzy razy tyle głosów co kandydat Blaira Frank Dobson. Dziś ponownie gra w partii pierwsze skrzypce. Kandydata do tegorocznych wyborów poszukiwano więc, kierując się nie strachem, ale odwagą. Dzięki temu został nim Sadiq Khan. Wyrazisty socjaldemokrata, adwokat specjalizujący się w prawach człowieka, zdecydowany przeciwnik interwencji w Iraku, syn pochodzących z Pakistanu imigrantów, muzułmanin. Gdy okazało się, że to on będzie kandydatem laburzystów na stanowisko burmistrza Londynu,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Reportaż

Moje powolne umieranie z Maćkiem

– To nieprawda, że czas leczy rany – mówi Ewa Berbeka, żona himalaisty, który zginął, schodząc z Broad Peaku – Coś we mnie umarło. Jakaś część mnie nie żyje. Spokojnie mogłabym dzisiaj zamknąć oczy i odejść. – Ewa mocno zaczyna swoją opowieść. – Nie boję się śmierci. Wręcz przeciwnie, nawet na nią czekam, bo wiem, że w tym drugim życiu znowu będę z Maćkiem. (…) Wyznanie Ewy jest wstrząsające nie tylko dlatego, że mówi to piękna kobieta w sile wieku, ale też dlatego, że jest szczere. – To nieprawda, że czas leczy rany. W każdym razie u mnie ta terapia nie działa. Od wypadku Maćka minęło już półtora roku, a ja wciąż cierpię. I to coraz bardziej. Z każdym tygodniem jest gorzej. (…) Na szczęście jestem zadaniowcem, więc biorę się z życiem za bary, ale nie wybiegam już w przyszłość – podejmuje wątek. – Nie zastanawiam się, co będzie za miesiąc, dwa. (…) – Zaraz po wypadku byłam w szoku, choć nie do końca jest to dobre słowo, bo ja i moi chłopcy przez cały czas byliśmy bardzo spokojni. Może dlatego, że gdzieś tam głęboko nie wierzyliśmy w to, co się stało. Mieliśmy nadzieję, że lada moment Maciek zadzwoni albo wyśle esemes z informacją, że wszystko jest w porządku, że nie wydarzyło

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Wielka Polska, czyli multikulti

Patologiczna wręcz niechęć do uchodźców, szczególnie muzułmanów, jest w środowiskach naszych „patriotycznych półgłówków” (to termin użyty swego czasu przez prof. Fryderyka Hechla i od niego tu zapożyczony) uważana za przejaw patriotyzmu. Obawa, że kilka tysięcy tych ludzi „zislamizuje” Polskę, jest kompromitująca podwójnie. Nieświadomie ujawnia bowiem niewiarę w siłę polskiej kultury i tradycji. Skrywane albo rzeczywiście podświadome przekonanie, że kulturze i tradycji 38-milionowego narodu może zagrozić kultura i obyczaj kilku tysięcy przybyszów. Zdradza także niewiedzę. W latach 90. bez większego rozgłosu przyjechało do Polski ponad 80 tys. muzułmańskich Czeczenów i jakoś roztopili się niezauważeni w naszym społeczeństwie, a część pojechała szukać szczęścia dalej, na Zachodzie. Jakoś nikt się nie obawiał, że są wśród tych Czeczenów terroryści, choć może byli. Zresztą dla terrorystów czeczeńskich zawsze mieliśmy jakoś więcej wyrozumiałości. Obawa przed wielokulturowością, traktowaną jako zagrożenie dla polskości, dla polskiej tożsamości, też w dużej mierze opiera się na niewiedzy. Ta ostatnia jest, nawiasem mówiąc, dla „patriotycznych półgłówków” charakterystyczna. Dość przypomnieć, jak to patriotyczni (jak najbardziej) kibole z Poznania przywitali litewską drużynę transparentem: „Klęknij litewski chamie przed polskim panem”. Najwyraźniej słabo znali historię. Gdyby bowiem konsekwentnie odwoływać się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Agnieszka Wolny-Hamkało Felietony

Mieszczański, czyli jaki?

Jest uśmiechnięty, piegowaty i modnie ubrany. Wielkomiejski luz widać wszędzie: spod czapki (w tej czapce nie chodzi o to, żeby grzała) wystają długie włosy, w uchu uśmiecha się kolczyk. Koszulki są wymięte (ironicznie). Znamy się z teatru i kiedy spotykamy się w wielkomiejskiej, stylizowanej na francuską knajpce, siadamy razem przy stole. Ciekawi mnie, jest dobrym artystą, uważnie go słucham. „Mieszczański spektakl”, mówi. „Moi mieszczańscy rodzice”. „Ojej, jakie mieszczańskie”. To mi się ciągle zdarza – myślę. Ciągle słyszę to słowo w różnych kontekstach i mam niejasne uczucie, że pogubiły mu się desygnaty. Czyżby używano go nadal w tonie pogardy albo chociaż pobłażliwie, sięgając do młodopolskich znaczeń, kiedy to kapłan artysta siusiał na mieszczanina z góry na dół? Czyżby sięgano do rewolucji francuskiej, kiedy burżuazja kojarzyła się z szatanem? Pytam koleżankę: mieszczański, czyli jaki? – Miejski, ale i opresyjny w tym sensie, że stojący na straży roli społecznej, kontrolujący rolę, nieprogresywny. Może… staroświecki, konwencjonalny? Realizujący stare formuły, modele (np. rodziny), pozostający na bezpiecznych pozycjach? Im dłużej mówi, tym bardziej „mieszczański” w jej ujęciu pokrywa się z „konserwatywny”. Traci z oczu granice. Pojęcia stają się płynne. Ale przecież ja też zawsze uważałam to słowo za najbardziej obraźliwe. Nie znałam

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.