Wszyscy mi odradzali samotną wyprawę zimową Podobno prawdziwa przygoda zaczyna się wtedy, kiedy nie wiadomo, czy jeszcze żyjesz – pisał alpinista wszech czasów Reinhold Messner. Zachodzę do firmy Up North Adventures w Whitehorse, która specjalizuje się w zimowych ekspedycjach. Rejon Jukonu w wydaniu zimowym znają tam bardzo dobrze. – Nie radzimy zapuszczać się w tym roku w te rejony. Słaby lód! – mówi Mark Stenzig, właściciel firmy. Przewodnik, który latem i zimą jeździ na rzekę Wielkiego Łososia, odradza taką przeprawę. Ostrzega, że górny odcinek jest bardzo zdradliwy. Rzeka Jukon zasłynęła jako droga lądowa do Dawson City, zwanego niegdyś eldoradem Północy. Przemieszczali się nią ludzie, gdy była skuta lodem. Cztery lata wcześniej samotnie przepłynąłem pontonem cały Jukon (3,1 tys. km). Teraz wytyczyłem na rzece lodowy szlak. Niestety, jeszcze zbyt dużo jest szczelin i open water, tzw. wielkich przerębli. – Globalne ocieplenie – mówi napotkany Indianin. Lód czasami ma 2 m grubości, a czasami tylko 15 cm. Mimo kiepskich informacji sprawdzam szlak. Lód się załamuje. Postanawiam, że będę wędrował innym szlakiem, z Johnsons Crossing. To tutaj zaczyna się South Canol Trail. Margo Millette obiecała, że podwiezie mnie w sobotę. Wcześniej zrobiliśmy dodatkowe zakupy sprzętu i żywności. Zostały mi trzy dni do startu. Keith Hickling z Norman Wells obiecał pomoc w zabezpieczeniu ekspedycji. Odwiedzam Franka Turnera, światowej klasy maszera, poganiacza psich zaprzęgów. Zna Jukon bardzo dobrze i ma ogromne doświadczenie w zimowych wyprawach. – Musisz uważać w trakcie przeprawy na szlaku Canol. Cztery lata temu pomagałem w organizacji wyprawy francuskiemu podróżnikowi Nicolasowi Vanierowi, który przemierzał ten szlak psim zaprzęgiem. Głęboki, puszysty śnieg będzie twoją największą przeszkodą. Vanier miał wsparcie sześciu skuterów. Wszystko po to, żeby ubijały mu szlak. Inaczej zapadałby się po piersi. Ty jesteś zdany sam na siebie. Możesz mieć problemy – zauważa Frank. 27 stycznia 2007 r. rozpoczynam wyprawę. Margo Millette z koleżanką przywiozły mnie do Johnsons Crossing, pod samą tablicę upamiętniającą rozpoczęcie budowy słynnego rurociągu Canol. W restauracji dowiaduję się, że niedaleko stąd kręciła się duża wataha wilków. Temperatura wynosi zaledwie minus 10 stopni – można mówić o upale. Las jest mokry od puszystego śniegu, aż trudno rozpalić ognisko. Idę South Canol Road wzdłuż rzeki Nisutlin. Śniegu jest bardzo dużo. Mniej więcej co 100 m napotykam dwumetrowe zaspy. Trzeciego dnia są już nie do przejścia – sanie się zapadają. Temperatura spada do minus 26 stopni. Myśli się kotłują. To będzie wielki sprawdzian psychiczny i fizyczny. Jak przejść w takich warunkach góry Mackenzie? To Subarktyka, rejon inny niż Ocean Arktyczny, gdzie sanie ciągnie się po lodzie. Każdy krok jest wyzwaniem. Leżę wyczerpany w namiocie i ogrzewam wnętrze kuchenką Colemana. Nocuję na zamarzniętej rzece, a następnego dnia ruszam dalej. O poranku słyszę warkot motorów. To Indianin o imieniu Berg z Johnsons Crossing w towarzystwie swojego kolegi Dereka. W czasie 10-minutowego postoju Berg mówi, że urodził się w lesie. Wie, co mnie czeka. – Tam są dwumetrowe zaspy. Nie dasz rady sam. Traperzy wracają z okolic Quiet Lake, wioząc wyciągnięte z sideł tchórzofretki. W Whitehorse za jedną sztukę Berg otrzymuje 240 dol. Nieliczni trudnią się tym zajęciem w lasach Jukonu. Kiedyś było wielu traperów, teraz pozostała ich garstka. Indianie też odradzają mi dalszą przeprawę: – Zakopiesz się. W tym roku na South Canol jest wyjątkowo dużo śniegu. Nie mogę uwierzyć, że sytuacja jest aż tak zła. Znajduję się za Sidney Creek. Pech mnie jednak prześladuje – skutery grzęzną w śniegu. Proszę Indian, żeby mnie podrzucili do zasp. Decydują się tylko na 2 km, obawiając się, że maszyna im utknie w tym śniegu. Skuter faktycznie grzęźnie i przewraca się. Na wyżynie rzeczywiście śniegu jest na 3 m! Zakładam rakiety, uprząż do sań i ruszam. Indianie w tym czasie robią sobie
Tagi:
Marcin Gienieczko









