Zmierzch wytrawnych weteranów

Zmierzch wytrawnych weteranów

Przed wyborami prezydenckimi warto się zastanowić, co tak naprawdę poruszyło sceną polityczną Francji

W sklepiku z pamiątkami przy francuskim parlamencie można kupić rozmaite akcesoria w barwach flagi, w tym sprzęty kuchenne oraz talerze, szklanki i filiżanki. Uwadze turysty nie mogą także umknąć rękawice kuchenne: czerwoną zdobi napis gauche (lewa), a na niebieskiej pyszni się droite (prawa). Geneza uznanego w świecie polityki podziału na lewicę i prawicę sięga rewolucji francuskiej. To Paryż ruszył z posad bryłę świata, uruchamiając pasmo rewolt w innych krajach, to nad Sekwaną stoi pierwowzór nowojorskiej Statui Wolności. Symboliczny wymiar rękawic kuchennych nie ogranicza się jednak wyłącznie do wprowadzonych przez Francuzów kategorii lewicy i prawicy. Francuska polityka zawsze kojarzyła się z tym, co rodacy Kartezjusza potrafią najlepiej – z dobrą kuchnią i gotowaniem. Kto nie wierzy, niech zajrzy do archiwów prasowych, gdzie felietony i opinie skrzą się kulinarnymi metaforami.

Przedwczesne wypalenie

Ale we francuskiej kuchni politycznej ostatnio nic się nie udaje, wszyscy nerwowo rzucają talerzami, przypalają masło lub serwują przeterminowane sery. Im bliżej do pierwszej tury wyborów prezydenckich (23 kwietnia), tym głośniej kucharze przekrzykują się chwytliwymi sloganami. Ta kampania wyborcza była dla przywykłych do przewidywalności Francuzów dość nietypowa, znaczyły ją przykłady pychy kroczącej przed upadkiem.

Wszystko zaczęło się w listopadzie zeszłego roku. Były prezydent Nicolas Sarkozy, który długo miał uzasadnione nadzieje na powrót do Pałacu Elizejskiego, został wyeliminowany już w pierwszej turze prawyborów Republikanów, przegrywając z byłym premierem François Fillonem i tuzem konserwatystów Alainem Juppé. Miesiąc później prezydent François Hollande zapowiedział, że nie będzie się ubiegał o drugą kadencję. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat urzędująca głowa państwa nie startuje w wyścigu o reelekcję. Prawdopodobnie nie chce narazić się na blamaż. Bezprecedensowe w historii jest bowiem także poparcie dla Hollande’a, oscylujące wokół 4%, a prezydent oskarżany jest o sprawstwo wszelkiego zła.

Sarkozy i Hollande uchodzili za wytrawnych weteranów francuskiego życia politycznego, wyraźnie zaznaczających bieguny prawicy i lewicy. Latami sprawnie zarządzali emocjami mas i konsolidowali elektoraty w sprzeciwie wobec konkurentów. Jeszcze rok temu dziennikarze zacierali ręce, że wiosną 2017 r. obaj stoczą emocjonujący pojedynek. Tymczasem dziś można odnieść wrażenie, że odchodzą w niepamięć i nie odegrają już żadnej roli.

Czy to tylko zmiana pokoleniowa? Bynajmniej. Były premier Francji, 54-letni Manuel Valls, poniósł w prawyborach socjalistów sromotną porażkę, oddając pole 50-letniemu Benoît Hamonowi, który w sondażach zajmuje tylko piąte miejsce (ok. 10%). O wygodny fotel w Pałacu Elizejskim pragnął także powalczyć gwiazdor lewicy Arnaud Montebourg, ale szybko został pozbawiony złudzeń. W odwrocie są jednak nie tylko politycy odwołujący się do etosu lewicy. Kampania Brunona Le Maire’a, nadziei młodych konserwatystów, trafiła w próżnię. Dziś nikt już o nim nie mówi. Po przedwczesnym wypaleniu doświadczonych 50-latków warto zadać pytanie, co tak naprawdę poruszyło sceną polityczną w kraju, w którym wyborcy z reguły chętnie dają politykom szansę na powrót, a czasami nawet dwie.

Drażliwy temat

Dla komentatorów te nietypowe zmiany jawią się jak kolejne odsłony serialu „House of Cards”, ale świadczą przede wszystkim o daleko posuniętej niepewności społeczeństwa, które odrzuca dotychczasową politykę liderów. Podczas gdy w Polsce czy w Niemczech mówimy o obozach, partyjnych skrzydłach czy ścierających się frakcjach, we Francji karierę zrobiło pojęcie rodzina polityczna. Tyle że w rodzinach nie ma merytorycznej wymiany argumentów, są za to konflikty oparte na emocjach niesionych przez słowa. We Francji nie ma przy stole bardziej konfliktogennego hasła niż Algieria. Kandydat Republikanów Fillon zaznaczył parę miesięcy temu w rozmowie z tygodnikiem „L’Express”, że Francuzi nie muszą się czuć winni tego, że nieśli Algierczykom „cywilizację i kulturę”. Ta wypowiedź została odczytana jako walnięcie pięścią w stół: „Koniec z wiecznym krytykowaniem ciężko pracującego białego Francuza i jego dokonań w północnej Afryce!”. Dała ona Emmanuelowi Macronowi okazję do uszczypnięcia Fillona. Prowadzący w sondażach kandydat centrolewicy zakładał, że na temat kolonializmu większość jego rodaków pragnie usłyszeć przekonania opatrzone odwrotnymi znakami wartości. Kiedy jednak Macron podczas wizyty w Algierii nazwał francuski kolonializm „zbrodnią przeciwko ludzkości”, rzeczywistość nad Sekwaną szybko zweryfikowała tę ocenę.

Zresztą żadnemu kandydatowi temat Maghrebu nie dodaje punktów. „Francuscy politycy szermują ogólnikami, Algieria jest tylko polem ich bojów i rozgrywek wyborczych. Oni nie są zainteresowani opinią samych Algierczyków lub rozwiązaniem ich problemów”, ubolewał krótko przed śmiercią w 2004 r. francuski filozof Jacques Derrida, co charakterystyczne – pochodzenia algierskiego. I w tym rzecz: temat Maghrebu jest tak drażliwy, ponieważ kultura Francji jest z nim nierozerwalnie związana. Prawie każdy Francuz ma w rodzinie kogoś, kto stamtąd pochodzi. Algierczykiem był także noblista Albert Camus. Autor „Dżumy” należał swego czasu do grupy intelektualistów apelujących o ścisłą współpracę francuskich i algierskich elit w odbudowie północnoafrykańskiego kraju. Odrzucał jarzmo francuskich kolonizatorów oraz terroryzm Algierczyków w walce o niepodległość jako tak samo zgubne w skutkach. Wymarzonej symbiozy nie doczekał. W tej kwestii francuscy aktorzy życia politycznego do dziś trwają w nieprzejednanym sporze.

Model rodziny

Zręczniej zarządza tym tematem Marine Le Pen, która jest zbyt długo w polityce, aby nie wiedzieć, że niezadowolenie Algierczyków żyjących we Francji mogłoby się błyskawicznie rozrosnąć do protestu ulicznego. Liderka ultraprawicowego Frontu Narodowego mówi więc o „imigrantach” i „terrorystach”, odcinając się od siermiężnej retoryki ojca. Jednak mimo to przyciąga wielu starszych Francuzów, którzy zostali wypędzeni z Algierii i żywią szczerą niechęć do Arabów. W dobie kryzysu migracyjnego i zagrożenia terrorystycznego te nieprzezwyciężone historyczne podziały wpływają oczywiście negatywnie na dzisiejszą ocenę napływających do Europy muzułmanów, kumulując we Francji problemy, których nigdy nie rozwiązano. Ze świecą szukać nad Sekwaną muzeów, które podjęłyby temat francuskiej polityki kolonialnej tak jednoznacznie, jak Niemcy tematykę podbojów pruskich czy nazistowskich.

Polityczne rodziny we Francji zmagają się jeszcze z innym problemem – z modelem rodziny jako takiej. Sarkozy i Hollande ponieśli klęskę nie tyle z powodu swoich decyzji, ile ignorowania nastrojów wyborców, którzy nie byli zbyt zainteresowani szczegółami z ich życia prywatnego.

Hollande wprowadził się w 2012 r. do Pałacu Elizejskiego z partnerką Valérie Trierweiler, z którą rozstał się nieco później w sposób na tyle ją upokarzający, że nie mogło to pozostać bez odwetu. Trierweiler opublikowała książkę, w której opisuje prezydenta jako mało empatycznego egocentryka, kompletnie nieinteresującego się rodziną. Z tych pomówień Hollande nie otrząsnął się do dziś. Z podobnych (acz nieco innych) powodów konserwatyści pozbawili drugiej szansy Sarkozy’ego. Fatalnym błędem byłego prezydenta było nadmierne przywiązanie do blichtru, potęgowane przez jego żonę Carlę Bruni. Pierwsza dama, która wcześniej pozowała do odważnych sesji w magazynach dla mężczyzn, nie mogła zostać zaakceptowana przez żelazny elektorat Republikanów. Zyskał na tym François Fillon, który ponoć nigdy nie zdradzał żony, dbającej na dodatek w domowym zaciszu o wspólne dzieci i konie. Do chwili, w której się okazało, że za czynności gospodyni domowej otrzymuje sute apanaże z Paryża, z kieszeni francuskich podatników. Być może nawet i to rodacy Fillonowi by przebaczyli, gdyby były premier uderzył w pokorę. Jacques Chirac też nie był aniołem, ale cieszył się estymą głównie dlatego, że nie moralizował.

Tę lekcję dobrze zrozumiał Emmanuel Macron, który poślubił swoją nauczycielkę ze szkoły średniej. Związek ze starszą i zawodowo aktywną kobietą Francuzi przyjęli życzliwie jako symptom nowoczesnej rodziny, w której kobieta ma coś do powiedzenia. Po ujawnionym przez francuskie media skandalu Penelope Fillon nabrała wody w usta i tygodniami milczała, jakby nie potrafiła sama uzasadnić, za co i dlaczego latami dostawała tyle pieniędzy. Zrobiła to dopiero po długim czasie, kiedy było już za późno, aby odwrócić trendy w sondażach. Zamiast tego jej mąż wcielił się w rolę patriarchalnego obrońcy rodziny, chcącego odeprzeć medialny lincz, co musiało się skończyć autokompromitacją. Zwieńczeniem jego nieudanej kampanii był wiec, na którym prawicowy kandydat został obsypany mąką. Natomiast Brigitte Macron-Trogneux umiejętnie pogrywa na medialnej klawiaturze. Sama udziela wywiadów w wysokonakładowych tygodnikach, a o mężu co najwyżej wspomina. Udrażnia drogę do Pałacu Elizejskiego podobnie jak wyemancypowana Michelle Obama.

Mniej życzliwe media próbują oczywiście wrzucać kamyczki do centrolewicowego ogródka, utrzymując, jakoby sztuka Macronów była zbyt doskonale wyreżyserowana.

Decentralizacja polityki

W nadchodzącą niedzielę Macron (26%) i Le Pen (25%) z dużym prawdopodobieństwem przejdą do drugiej tury, pozostawiając innych kandydatów w tyle. Ci z kolei poprą wówczas Macrona, co de facto zamknie „twardej blondynce” drogę na wyżyny. Zresztą liderka Frontu Narodowego sama pogrąża się w aferach i jest częścią jednej z politycznych rodzin, z którymi większość Francuzów pragnie zerwać. – Nie jest wiarygodne mówienie, że imigranci zabierają Francuzom pieniądze, gdy samemu nadużywa się środków publicznych – uważa Jean-Luc Mélenchon, lewicowy kandydat, który w sondażach zajmuje czwarte miejsce (ok. 15%).

Przedostatnia debata wyborcza (4 kwietnia) potwierdziła to, co obserwatorzy nad Sekwaną wieszczą od miesięcy – silne pragnienie decentralizacji świata polityki. Oprócz czterech głównych kandydatów, którzy wystąpili w pierwszej debacie, tym razem do słownej batalii dopuszczono siedmiu innych. Poklask publiczności zaskarbili sobie m.in. trockistka Nathalie Arthaud z Lutte Ouvriere (Walka Robotników) i antykapitalista Philippe Poutou, który trafnie punktował słabości Fillona. Debatę śledziło ok. 6,3 mln Francuzów, zdaniem dziennikarzy dziennika „Le Monde” 40% ciągle jeszcze nie wie, na kogo oddać głos. W debatach Le Pen wyraźnie traci, ponieważ znajduje się pod zgodnym ostrzałem pozostałych kandydatów (może z wyjątkiem jeszcze bardziej radykalnego François Asselineau). Trudno też utrzymywać się przy życiu politycznym postulatem rezygnacji z waluty euro względnie z członkostwa w UE, kiedy dwie trzecie Francuzów temu się sprzeciwia. To myślenie wiodące donikąd, a szanse Le Pen w drugiej turze są raczej znikome.

Wydanie: 16/2017, 2017

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. Tomek
    Tomek 22 kwietnia, 2017, 18:43

    Wszystko fajnie brzmi, ale prawda jest taka, że podobnie jak cała Europa, Francja jest sterowana z zewnątrz, o czym po wygranej Le Pen – każdy będzie się mógł przekonać. Polecam artykuł: http://papug.pl/le-pen-frexit-eurocrash/ – sporo wyjaśnia.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy